Iluzja - ebook
Iluzja - ebook
Zapierający dech i budzący grozę thriller z oszałamiającym zakończeniem.
Hugo ma ciężki czas po rozstaniu z dziewczyną. Przypadkowo trafia na internetowe ogłoszenie z ośrodka narciarskiego, w którym poszukiwano złotej rączki. „Odosobnione miejsce, mało kontaktów ze światem zewnętrznym”, właśnie to skłoniło Hugona, żeby zgłosić swoją kandydaturę. Hugo trafia do Val Quarios, małego rodzinnego ośrodka, który latem zamyka swe podwoje.
W opustoszałych budynkach zostaje zaledwie dwanaścioro pracowników sezonowych. Hugo dopiero co przyjechał, ale już coś go niepokoi. To uczucie, że ktoś go szpieguje, dręczące go wizje, niespodziewane zniknięcie...
Jakie przerażające tajemnice skrywają te ściany? Mężczyzna zmierzy się z własnymi lękami i koszmarami, aż zwątpi w swoją poczytalność...
Witajcie w Val Quarios, ślicznym rodzinnym ośrodku, gdzie śmierć grasuje z łapczywością letniej burzy.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-378-0 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oto najważniejsze albumy, które towarzyszyły mi w wymyślaniu tej opowieści:
Bates Motel Chrisa Bacona,
Doctor Sleep Newton Brothers,
Basic Instinct Jerry’ego Goldsmitha,
Dark Bena Frosta.
Nieodłączna playlista w Val Quarios – odtwarzajcie ją sobie przy czytaniu.
A jeżeli chcecie zakończyć lekturę tej powieści zgodnie z tym, jak ją pisałem, od rozdziału 75.: Doctor Sleep, pozycja numer 36 (We Go On), w kółko, aż do ostatniego wersu…
Powodzenia.PROLOG
W sali czuć było świeży wosk i użyte do dekoracji drewno; aksamitne siedzenia zdążyły przesiąknąć wszystkimi możliwymi zapachami korzystających z nich gości, a reflektory swoim ciepłem pomagały im się rozprzestrzeniać, nasilały je, wydobywając najsubtelniejsze akcenty: bukiet pudrów do makijażu, lotion kostiumów i wszelkie możliwe, niemal nieuchwytne wonie, jakie mogły się wydobywać zza kulis. Uderzająca do głowy alchemia teatralnych aromatów, które już odpowiednio nastrajały publiczność oczekującą z niecierpliwością na podniesienie kurtyny.
Widzowie drżeli i przebierali nogami, zjednoczeni wspólnym, odrobinę podniecającym poczuciem przynależności do wybrańców, szczęściarzy, którzy zasłużyli na swoje miejsca dzisiejszego wieczoru. Lucien Strafa dawał bowiem popisy bez obwieszczeń, bez reklam w gazetach ani nawet w radiu, występował bez afiszów. Należało być czujnym, znać kogoś, kto o nim słyszał, poczta pantoflowa wystarczała, by sala pękała w szwach, bilety na każdy spektakl sprzedawały się na pniu.
Cieszył się sławą największego magika, jaki kiedykolwiek pojawił się na scenie. Krążyły nawet słuchy, że odnosił sukcesy daleko poza granicami Francji, w Nowym Jorku czy Las Vegas, w Tokio czy bodaj podobno, pomimo napięć w stosunkach dyplomatycznych, w ZSRR.
Nagle lampy zgasły, zduszone niedopałki wylądowały na podłodze, po czym w grobowej ciszy rozsunęła się kurtyna.
Lucien Strafa tkwił pośrodku sceny, ogromny w swym czarnym kostiumie, odwrócony plecami do publiczności, z ramionami w górze, z zaciśniętymi pięściami.
Dopiero po dziesięciu sekundach sala uświadomiła sobie z równoczesnym westchnieniem zdumienia, że magik płynie nad parkietem; podeszwy jego butów od desek podłogi dzieliło co najmniej dwadzieścia centymetrów, podczas gdy on utrzymywał idealną równowagę.
W dodatku w smugach światła, w których tańczył dym, nie był widoczny żaden kabel.
Następnie Strafa otworzył dłonie niemal gniewnym gestem, a wtedy wszystkie reflektory wybuchły, zasypując scenę okruchami szkła, i rozległ się zbiorowy okrzyk osłupienia, który zdradzał jednomyślne zaskoczenie.
Po chwili Strafa dotknął ziemi i powoli opuścił ręce. Knoty lamp olejowych zapaliły się równocześnie, aż za magikiem powstał mur wypełniający całe tło, ich blask zaś odbijał się w kwadratowych lustrach, toteż w ciągu kilku sekund utworzyły ogromne drgające okno rzucające bursztynowe i srebrne błyski.
Obraz Luciena Strafy powielał się w nim prawie w nieskończoność.
Tymczasem prawdziwy magik odwrócił się twarzą do swych wieczornych widzów.
Był młody, nie skończył jeszcze trzydziestu lat, hebanową czuprynę zaczesał do tyłu, miał zapadnięte policzki i wystający podbródek. Jednak charyzma, magnetyzm błyszczących źrenic nie wynikały z wieku. Osoby, które liczyły na to, że przyciągną jego spojrzenie, spuszczały wzrok, gdy popatrzył w ich kierunku. W sposobie, w jaki wybałuszał oczy, aż stawały się olbrzymie, okrągłe i płonął w nich ogień, kryła się jakaś postać powściąganego szaleństwa i wyostrzonej determinacji, kiedy wpatrywał się w człowieka dłużej niż przez parę sekund. Wywoływało to uczucie niepokoju, tak jakby jego szaleństwo mogło być zaraźliwe, gdy zaś wreszcie się cofnął, aby prześwidrować wzrokiem znajdującą się przed nim ciemną czeluść, pierwsze rzędy wydały westchnienie ulgi.
Uniósł lewą rękę w zwolnionym tempie, w dziwnej pozie, a wkrótce po niej prawą – zdawały się dryfować w niewidzialnej cieczy, po czym to samo zrobił z nogami i wzbił się niesiony prądem, którego nikt nie był w stanie zobaczyć, poszybował ponad pół metra w górę. Lewitował i tym razem przypominał ciało, które płynie po widmowej rzece.
Zdębiała publiczność wstrzymała oddech.
Lampy olejowe rozbłysły mocniej, aż w lustrach jął się odbijać oślepiający mur, godny słońca w samym środku letniego popołudnia. Strafa zaś sunął w tym złocistym bulionie, nieuchwytny kształt, a każdy z obecnych na sali był zmuszony osłonić twarz ramieniem, kapeluszem albo szalem.
Nagle lampy znów roztaczały swój naturalny blask, chociaż tłum jeszcze nie otrząsnął się z szoku po tej iluminacji.
Strafy już nie było. Nigdzie.
W pobliżu drzwi, za plecami widzów rozległy się głosy, a gdy każdy z siedzących się odwrócił, ujrzał Luciena Strafę, który schodził lekkim krokiem, pewny siebie, środkowym przejściem.
Obrzucał siedzących najbliżej oszałamiającym spojrzeniem, a każda kobieta i każdy mężczyzna, do których się zbliżał, głośno przełykali ślinę, oddychając szybko. Strafa wyraźnie kogoś szukał.
Widzowie zajmujący miejsca niedaleko przejścia zaczęli wstawać, zasłaniając usta i nosy.
Odór prędko się rozprzestrzeniał.
Kwaśny. Przenikliwy.
Za magikiem ciągnęła się woń siarki.
Zastygł przed jakąś sztywno wyprostowaną kobietą, która zdawała się patrzeć nań wyzywająco, bo ośmielił się ją zaskoczyć. Strafa nie spuszczał z niej wzroku, kąciki ust uniosły mu się w okrutnym grymasie. W półmroku biel i czerń jego oczu osobliwie się mieszały.
Pochylił się ku kobiecie i tak mocno obnażył zęby, jakby zaraz miał ją pożreć. Z języka trysnęły mu płomienie, toteż zgromadzeni cofnęli się ze strachu. Strafa zaśmiał się z zadowoleniem i wrócił na scenę wśród szmeru wylęknionej publiczności. Mężczyzna w pełni zasłużył na swoją reputację. Wyjątkowy. Przerażający. Niezrównany. Świat był podzielony na pół: na tych, których Lucien Strafa oczarował swą tajemniczością, i resztę. Powróciwszy na scenę, magik ponownie zaczekał, aż zapadnie cisza. Napięcie było namacalne. Do czego jeszcze jest zdolny? Jak on to robi? A przede wszystkim: jak daleko się posunie?
Skoncentrowawszy na sobie ponownie całą uwagę, splótł dłonie na brzuchu i skłonił głowę. W całkowitym skupieniu. W ciągu długiej minuty oczekiwania, obawiając się najgorszego, mężczyźni i kobiety ścieśnili się nieco bardziej, mimo wszystko zafascynowani.
Następnie Strafa powoli, bardzo powoli zadarł podbródek i zamknął oczy. Podłoga zadrżała, rozległ się głuchy ryk, pomruk, który dobiegał z daleka, z trzewi ziemi i narastał. Z ust wielu osób wydobył się krzyk. Szklane klosze lamp po bokach mrugały, kurtyna łopotała gorączkowo, składane siedzenia skrzypiały, kapelusze spadały na podłogę, zrodzony w czeluściach pomruk ciągle się nasilał. To nie mogło być metro, to było dużo potężniejsze, głośniejsze i bardziej zatrważające. Powstało zbiorowe wrażenie, że zaraz pod ciężarem jakiejś ogromnej masy teatr się zawali, nastąpi przerwanie fundamentów i wszyscy zostaną pogrzebani.
Strafa otworzył oczy, rozłożył ramiona, pstryknął palcami i wtedy głęboki łoskot natychmiast umilkł, lampy olejowe rozbłysły jasno, a kurtyna opadła, zamykając pierwszy pokaz.
Tak narodziła się legenda Luciena Strafy. Największego magika, jaki wystąpił przed śmiertelnikami.
Ludzie w pierwszych rzędach krwawili z nosów, wodząc błędnym wzrokiem, niemal ze zgrozą.
Był to ledwie początek przedstawienia.1.
„Mówi się, że miłość trwa trzy lata, że to w zupełności wystarczy, by przejrzeć na wylot drugiego człowieka. Między nami trwa to już ponad siedem lat, a ja mam dość krążenia wokół ciebie jak satelita”.
Te dwa zdania go prześladowały.
Słyszał je bez końca na widok każdego plakatu przedstawiającego kobietę, przy każdym spojrzeniu wymienionym z mijaną dziewczyną, jak tylko jakaś piosenka z jego playlisty przywodziła mu na myśl wspólnie spędzone życie. W rzeczywistości zdania te były niemal pozbawione sensu, pasowały co najwyżej do serialu albo w ostateczności do powieści. Zresztą Hugo podejrzewał, że jego przeładowany frazesami albo skrótami umysł sam byłby zdolny do spłodzenia podobnych, gdyby napisał na temat rozstania, ale od wielu miesięcy już w ogóle nic nie pisał.
Jednakże tamtego feralnego dnia właśnie dokładnie to mu powiedziała. Pamiętał każdą intonację, najdrobniejszy oddech. Prawdę mówiąc, słychać było tylko jeden oddech, Lucie. On swój wstrzymał. Stał z zapartym tchem, tak jakby zaczerpnięcie powietrza miało sprawić, że ta chwila nabierze realności, a jeśli zdołałby umrzeć, to by się nie wydarzyło, słowa nadal byłyby ulotnymi kształtami bez wpływu na jego świat.
W końcu napełnił płuca.
Co kompletnie pozbawiło go znaczenia.
Od tamtej pory już nic nie wiedział. Nawet tego, czy jego podstawowe funkcje życiowe są całkowicie spełnione, przemykał przez życie, wszędzie był tylko przelotnie.
Trzy miesiące na opróżnienie, na oddanie wspólnego mieszkania, na szarpanie się o razem kupiony obraz, roślinę. Nie o kota. Hugo jej go zostawił. Nie czuł się już zdolny kochać, nawet kota, a ten biedny zwierzak zasługiwał na coś lepszego.
Trwająca trzy miesiące jazda w dół, chociaż nigdy nie udało mu się osiągnąć dna, Hugo nigdy jeszcze nie czuł się tak nieprzenikniony, w innych okolicznościach potrafiłby być z tego dumny. Dostrzegał w sobie taki ogrom pustki, otchłani, że wprawiłyby w podziw samego Nietzschego, który kontemplowałby je w nieskończoność. Tylko czy był to rzeczywiście triumf? Każdy wie, jakie są najwyższe szczyty na Ziemi, a kto potrafi wymienić najdalsze i najgłębsze miejsca? W ciemności nie ma żadnej chwały. Wyłącznie mrok i chłód. Przepych śmierci. Hugo czuł, że wypełnia go śmierć.
Były to trzy najtrudniejsze miesiące, jakich nigdy dotąd nie przeżył. I miały katastrofalny koniec.
Siedem lat związku podsumowanych wymówkami podlanymi okrutnym sosem. Lucie nie chciała być już dla Hugona emocjonalną kulą, orbitować wokół niego i jego wiecznie niespełnionych ambicji, pragnęła innego otoczenia, w którym rozwinęłaby skrzydła. On nigdy nie wpuścił Lucie do własnego świata, nie pozwalał jej się zbliżyć do swego prawdziwego ja, kategorycznie odmawiał zaangażowania się. Nie myliła się co do tego. Wykorzystał własny urok, by trzymać ją całkiem blisko, choć nie dał jej wylądować, zasiać ziarna, wspólnie rozkwitnąć. Teraz zaś, przejrzawszy go na wylot, Lucie zdawała sobie sprawę z tego, że tak jest prawdopodobnie lepiej. Atmosfera otaczająca Hugona była toksyczna.
Skoro słowa te wypowiedział ktoś, kogo kochał, z kim tak wiele dzielił przez siedem lat, to było zupełnie jak naciśnięcie czerwonego guzika w wojnie nuklearnej.
Lucie odeszła, pozostawiwszy po sobie zgliszcza, a radioaktywność jej słów nadal zatruwała go do cna.
Hugo okazał się próżnym egoistą, który nie wątpi we własny wdzięk, by zatrzymać swą zdobycz, przekonanym, że wystarczy być, aby ją mieć, nie trzeba nic robić, nie trzeba dawać. Skupiał się wyłącznie na własnym spełnieniu, a przynajmniej na usiłowaniach spełnienia.
Teraz był sam.
Z przerażającym przeświadczeniem nadmiaru. Nie miał nic, aby dać ujście smutkowi. Chociaż skończył trzydzieści cztery lata, jego kariera aktorska utknęła w martwym punkcie, kariera pisarska zresztą też. Był jedynie słowami, których nikt nie słyszy ani nie czyta. Drobne dorywcze zajęcia nie zdałyby się na nic, poza nieustannym przypominaniem mu o jego porażkach. Z czasem utracił przyjaciół. Najpierw tych z Normandii, z dzieciństwa, gdy wyprowadził się tuż po maturze, pełen marzeń o wielkości, potem tych, do których przywiązał się tutaj, w stolicy. Poznał mnóstwo przelotnych znajomych, „kolegów”, nieudaczników, rywali, utalentowanych ludzi, którzy zapominają. Niewielu zatrzymał. Patrząc wstecz, przyznawał, że tych najlepszych stracił z własnej winy, ponieważ o nich nie dbał. Lucie miała rację. Z każdego robił swego satelitę, nie pozwalając mu się zbliżyć, pozostawiając go na orbicie, nigdy nie dając prawa, by wylądował. Zderzywszy się, odbiwszy się i napotkawszy inne kosmiczne atrakcje, większość się oddaliła. Została tylko garstka osób tego samego pokroju co on, które potrafiły ledwie obserwować się nawzajem z daleka, nie poznając się naprawdę, jedynie się odgadując.
Bolało go, że został porzucony w wieku, w którym normalnie człowiek buduje fundamenty własnego związku. Uzmysłowienie sobie jednak tego, jak bardzo stał się „podłym palantem”, zdruzgotało go. Nigdy nie był zły, nigdy nie miał takiego zamiaru, nie bardziej niż znaleźć się w centrum wszechświata – to się dokonało podstępnie, poprzez drobne przeoczenia, chodzenie na łatwiznę, zdradzieckie karmienie się codziennością pracy nad sobą, kiedy to jego osoba była w centrum uwagi. Stracił z oczu najważniejsze, drugiego człowieka. Gdy się nad tym zastanawiał, właśnie ten aspekt porażających odkryć najbardziej go dobijał. Uświadomienie sobie, że sam siebie napawa wstrętem.
Wobec tego dał sobie ze wszystkim spokój. Absolutnie ze wszystkim. Zostawił tylko płócienny worek marynarski, a w nim ostatnie powiązania z namacalnym światem.
Hugo znalazł ogłoszenie w internecie, na forum dyskusyjnym o muzyce, jednej z tych stron, które długo przeglądał po nocach wyłącznie po to, by w taki czy inny sposób zabić czas. Pewien forumowicz, któremu się zwierzył, że stoi nad przepaścią, podesłał mu ogłoszenie, dostrzeżone na pierwszej lepszej stronie z wiadomościami. Znajdowało się w artykule na temat nietypowych prac na lato. Jakiś ośrodek narciarski poszukiwał złotej rączki. „Odosobnione miejsce, mało kontaktów ze światem zewnętrznym”, wyszczególniono w tekście. Właśnie to skłoniło Hugona, żeby zgłosić swoją kandydaturę.
Odpowiedź już nazajutrz, z prośbą o podanie więcej szczegółów, poruszyła go i to było dziwne. Jeszcze jest zdolny do emocji. Poczuł… ciekawość. Ciekawość to był dobry początek, zalążek pragnienia, Hugo zaś siedząc przez cały wieczór na hotelowym łóżku w Montreuil, przetrawiał to upodobanie dla czegoś, co odradzało się powoli. Motywacja pojawiła się równocześnie z niecierpliwością. To było przyjemne. Zadzwonili w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Bez odrobiny zażenowania nakłamał na temat swoich kwalifikacji. Hugo jest zaradny, trochę majsterkuje, bez trudu potrafi uruchomić kosiarkę albo wdrapać się na drzewo. Dwie kolejne rozmowy telefoniczne, z czego jedna w całości poświęcona jego stanowi umysłu, aby ocenić, czy wytrzyma pięć miesięcy w górach w malutkim gronie, i choć raz doświadczenie aktorskie okazało się przydatne: otrzymał posadę. Wyjazd najdalej za dwa tygodnie.
Po raz pierwszy od ponad trzech miesięcy zdobył się na uśmiech. Umysł już nie pamiętał, jak to się robi, ale twarz wpadła w taki zachwyt, że wyszczerzył zęby.
Kilka dobrze przespanych nocy, tak jakby ta obietnica wreszcie uspokoiła podświadomość. Długie oczekiwanie, podczas którego nie był w stanie czytać, nie potrafił sobie znaleźć innego zajęcia niż zmęczenie ciała sportem i ogłupianie się nijakimi programami w telewizji. Nie miał już nawet dostępu do Netflixa, opłacanego przez jego byłą, ale ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, było oglądanie jej imienia na stronie startowej.
Datę wyjazdu podano mu pod koniec tygodnia. Kilka dni. Był gotowy.
Ostatniej doby prawie wcale nie spał. Zastanawiał się, co go czeka, jaki wpływ będzie miało to wygnanie na jego powrót do życia.
Spacer przez hol Gare de Lyon wcześnie rano wywołał lekkie odurzenie, niemal przypływ paniki. Ekscytację. Natychmiast jednak opadła. Odczuwanie pozytywnych emocji przez parę minut go przerastało. Zaniepokoił się tym, trochę, ledwie – nawet lęk okazał się dla niego zbyt skomplikowany. Czy to kiedyś powróci? Z pewnością. Potrzebował czasu.
Być może dystansu.
Kiedy TGV opuścił Paryż, Hugo uważnie przyjrzał się licznym cieniom gromadzącym się u wylotu przejścia podziemnego. Miał wrażenie, że spora ich część należy do niego.
Hugo otworzył oczy, gdy pociąg z piskiem zaczął hamować przed Valence. Na peronie powietrze było chłodniejsze niż w Paryżu. Również bardziej aromatyczne. Prawdziwsze, pomyślał, zanim zdał sobie sprawę, że to on się zmienia. Otwiera się. Zakotwicza się w ziemi, jego emocje kiełkują. Nie podniecaj się, jeszcze dziś wieczorem trafisz do jedenastometrowej klitki bez okna, ze szpetnymi ścianami, i szybko znów dopadnie cię chandra, i będziesz się głowił, po cholerę tam pojechałeś!
Nie powstrzymało go to jednak, toteż uśmiechał się trochę głupkowato, rozbawiony: nawet jeśli nie pisze, musi używać wyszukanych słów. Szpetne? Poważnie? Skoro tylko to nie daje mu spokoju, jest na dobrej drodze.
Pociąg zagłębił się mocniej w Alpy, u stóp majestatycznych kolosów, które wyglądały tak, jakby chciały się schować pod bezkresnymi szarymi, brązowymi albo zielonymi kobiercami – niekiedy wynurzało się z nich sterczące kolano albo łokieć – przykrywającymi je niemal aż po same szczyty, kanciaste twarze zatopione w brodach nieskalanej mądrości i w czuprynach mgły. Wszędzie wokół wznosiło się namacalne świadectwo wieku świata, człowiek czuł się na tej ziemi taki mały, przypomnienie o pokorze, właśnie tego było mu trzeba.
Hugo zastanawiał się, co go czeka tam, wysoko, wśród innych ludzi, z którymi będzie się stykał przez pięć miesięcy. Góry latem wydawały mu się mniej groźne niż zimą. Widziane pod tym kątem, były niemal oazą odpoczynku. Przez telefon ucieszyli się, że go poznają, i obiecali, że wyślą kogoś po niego na dworzec. Jacy byli ci ochotnicy do pustelni?
Pociąg lawirował ostrożnie po zboczach, zanurzał się po kolei w doliny ciasnymi i wilgotnymi tunelami, zatrzymywał na coraz mniejszych stacjach, tymczasem w miarę jak oddalali się na dobre od wszelkich form cywilizacji i zanieczyszczenia środowiska, jednobarwne roślinne dywany przybierały coraz subtelniejsze odcienie. Hugo był zafascynowany krajobrazem, ostrogami, które wyrastały ze stoków, jakby jakiś olbrzym przebił górę na wylot swym kamiennym ostrzem, szpiczastymi grzebieniami, zachowującymi równowagę pomiędzy dwoma wierzchołkami hen, wysoko, chłostanymi wichrami, które jak się można było domyślić, pomimo widniejącego ponad nimi błękitu nieba, musiały być lodowate i bezlitosne. Wszędzie obłędne masy, ukształtowane przez siłę, której mogła dorównać jedynie potęga cierpliwości. Mijane jeziora przypominały łzy uwięzione w zmarszczkach czasu, a w całej tej geologicznej monotonii, której powolność w ludzkim wymiarze była bliska śmierci, namiastkę życia stanowiły na szczęście czarne plamy ptaków albo z rzadka błąkającego się w oddali ssaka.
Pociąg znieruchomiał przed budynkiem o bladozielonych okiennicach. Montdauphin-Guillestre. Przemierzywszy część Alp, Hugo dotarł na miejsce. Wysiadł na peron i podniósł głowę. Pośrodku szerokiej niecki, pod urwiskiem, na którym królował fort, jak się domyślił Hugo, wzniesiony przez Vaubana, ciągnęła się mała osada, której dachy były ledwie widoczne. W razie inwazji kosmitów przynajmniej będzie można się tam schronić, zakpił.
Wysiadł na tej stacji jako jedyny, ale w cieniu budynku czekała jakaś kobieta.
Tańczyła ze zniecierpliwienia albo zakłopotania, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę. Obróciła twarz ku Hugonowi.
Dotknął stopą chodnika, świdrując ją wzrokiem, i właśnie za sprawą jednego spojrzenia znów wstąpiło w niego życie.2.
Ta kobieta jest całkowicie wolna, nic jej nie trzyma. Jest nieuchwytna, dotarło do Hugona, jak tylko ją zobaczył. Lubił kreślić portrety napotykanych osób, jakby to była powieść. W tym wypadku stworzył obraz nowoczesnej Ofelii, z tym że nie otulał jej całun wody, ona unosiła się na falach życia, promieniała nim, co uwidaczniało się zwłaszcza w jej intensywnie błyszczących oczach. Płonął w nich buntowniczy ogień, ukazując paletę brązów przypominającą jesienną tęczę, tygrysie oko, od głębokiej brunatnej barwy po najjaśniejszy orzech. Wymykające się wszelkim normom płomieniste włosy, ni to blond, ni to kasztan, miejscami niesforne, nie chciały dać się ujarzmić przez wiatr, tocząc własną bitwę. Hugo dostrzegł pojawiający się powoli na jej jasnych wargach wyraz czułości, jakby zarys dołeczków, które nie śmiały pokazać się w pełni, i od razu spodobał mu się sposób, w jaki lekko przechyliła głowę na jego widok. Emanowała z niej fascynująca wielowymiarowość, romantyczna natura pod przykrywką dzikości. Za bardzo popuszczam wodze fantazji, za bardzo mnie poniosło, skarcił się w duchu Hugo, zarzucając na ramię worek marynarski. Podszedł bliżej i podniósł dłoń.
– Hugo? – zapytała odrobinę ochrypłym głosem.
Logiczna do bólu.
Mocno uścisnęli sobie ręce. Ona miała nieco ponad trzydziestkę, postawę dziewczyny wychowanej na łonie przyrody, sylwetkę twardej góralki. Cerę też, zauważył.
– Witam, jestem Lily. Pański kierowca. To wszystkie pańskie rzeczy? – zdziwiła się. – Zwykle nowi przyjeżdżają z trzema albo i czterema walizkami!
Parsknęła łagodnym i krótkim śmiechem, którego szczerość przypadła Hugonowi do gustu. Wyglądało na to, że nie ma w niej ani krzty fałszu. W każdym razie tak to postrzegał, pragnął w to wierzyć.
Wzruszył ramionami.
– Podróżuję bez obciążeń.
Był zły sam na siebie, na drugi raz powinien lepiej dobierać słowa.
– Dzięki temu będzie mnóstwo miejsca – oznajmiła Lily, zachęcając, by podążył za nią w kierunku parkingu przed dworcem. – Nie ma pan choroby lokomocyjnej? Bo czeka nas kawał drogi, w dodatku piekielnie krętej, przykro mi, dla pana to długa trasa.
– Nie ma problemu. Ile czasu nam to zajmie?
– Latem jest łatwiej, jakieś trzy godziny pod górę.
– Nie skłamali przy rozmowie kwalifikacyjnej, to naprawdę koniec świata.
– Widzi pan Marsa? Jest tuż za nami.
– Dobrze pani zna okolicę?
Pokiwała głową, potrząsając burzą włosów.
– Jestem instruktorką narciarstwa.
Zatrzymała się przed jeepem wranglerem i otworzyła tylną klapę, umożliwiając Hugonowi wrzucenie rzeczy, następnie wsiadła i związała włosy w koński ogon leżącą na desce rozdzielczej gumką.
Miała sportowy sposób bycia, pozbawiony wahania.
– Pierwszy raz w górach latem?
– To aż tak widać?
Lily roześmiała się uprzejmie.
– Ma pan to wypisane na czole dużymi literami.
– I pomyśleć, że chciałem robić dobre wrażenie przynajmniej przez tydzień…
– Nie ma co się stresować, Hugo. Mogę tak do pana mówić?
– Właściwie nawet bym wolał przejść na ty.
– Wszystko będzie dobrze. Większość pracowników sezonowych już przyjechała, w tym roku mamy spoko załogę, czuję to. Przekonasz się, ogólnie rzecz biorąc nikt tam, wysoko, nie zawraca dupy, wystarczy robić swoje, a zostanie się docenionym. Najczęściej będziesz pracował ze starym Maxem, gość udaje zrzędę, musi tylko trochę pomarudzić, żeby żyć, ale nie jest złośliwy. Życiowa odmiana?
– Dlaczego tak mówisz?
– Większość facetów, którzy stawiają się tu na lato tak jak ty, to albo menedżerowie świrujący po dziesięciu latach w korporacji, co to szukają sensu w życiu i tak dalej… albo ci z marginesu.
– Nie ma trzeciej opcji: po prostu gość, który łapie pierwszą robotę, jaka mu się nawinie, żeby zarobić trochę kasy?
– Człowiek nie barykaduje się w samym środku gór na prawie pół roku tylko po to. I bądźmy szczerzy, pensja nie jest porażająca, na pewno mógłbyś znaleźć coś lepszego. Nie, człowiek zgadza się tu przyjechać, żeby uciec albo z powodu buntu. Ty raczej nie wyglądasz na ekscentryka. Masz delikatne dłonie, jesteś jajogłowym, który chce odmienić swoje życie, przynajmniej chwilowo.
Hugo skrzywił się z podziwem.
– Znamy się od pięciu minut. Czuję się, jakbym był goły.
– Po prostu napatrzyłam się na kandydatów na wygnanie. Nie walą tu drzwiami i oknami.
– Całe życie mieszkasz wysoko w górach?
– W Val Quarios? Nie, wielkoludzie, nie! Za ciasno tam, żeby żyć. Jestem instruktorką narciarstwa od trzech lat. Tuż przedtem byłam w Arcs, to inny rodzaj ośrodka.
Lily bardzo chętnie wduszała gaz, o wiele rzadziej hamulec, zauważył Hugo, ściskając kurczowo klamkę u drzwi przy nieco zbyt szybkim skręcie i nie wiedząc, czy powinien się bać.
Skupił się na rozmowie.
– Czy to nie dziwne zamienić wszystko na…
– Nic? To kwestia motywacji – stwierdziła. – Miałam dość tłumów, pracy na ilość. Czułam potrzebę pobycia sama ze sobą. Trafiła się… okazja, żeby wszystko zmienić, więc z niej skorzystałam.
Wyczuwając pobrzmiewający w jej głosie fałsz, który bezbłędnie rozpoznawał, i spostrzegając, że Lily nie nosi obrączki, zaryzykował:
– Zerwanie albo związek, który źle się zakończył?
Zerknęła na niego z ukosa. Tym razem to ona była zaskoczona.
– Można to tak ująć.
– A jeśli nie tak, to jak?
Cisza. Hugo żałował, że dał się wciągnąć w tę grę, w tej chwili nie dysponował odpowiednią bronią, od trzech miesięcy empatia ani tupet nie były jego głównymi cechami.
Już miał przeprosić, gdy Lily odparła:
– Można to nazwać stratą czasu, zdradą i koszmarnym palantem. Z rodzaju tych bardzo koszmarnych.
– Przykro mi. To nie moja sprawa.
Kolejne zerknięcie z ukosa. Błyskawiczne. Mimo to Hugo wyczuł w dziewczynie łagodność. Jakąś życzliwość, która podziałała na niego niesamowicie kojąco.
– Nie bój nic. Spędzimy na kupie pięć miesięcy, wysłuchamy nawzajem wszystkich naszych kretyńskich historyjek, więc lepiej od razu wyłożyć kawę na ławę. A poza tym szczerze mówiąc, to najlepsza rzecz, jaka od dawna mi się przydarzyła. To znaczy wylądować tutaj, w spokoju, odnaleźć to, co najważniejsze.
– Czy mieszkanie tam przez okrągły rok nie jest zbyt trudne?
– Najwyższy czas zaznajomić cię z Val Quarios. Nie wiem, czy odrobiłeś lekcję przed przyjazdem, ale to raczej nie jest żaden wielki modny kompleks…
Hugo uzmysłowił sobie, że właściwie nawet go nie interesowało, dokąd jedzie, bo sama myśl, że będzie miał dach nad głową i ktoś się o niego zatroszczy, z dala od świata, zapewniała mu zbyt duże poczucie bezpieczeństwa. Lily mówiła dalej:
– Jak się sam przekonasz, to maleńki rodzinny ośrodek, samo dotarcie do niego to już cała wyprawa, którą warto podjąć, często trudno się tam dostać z powodu śniegu, jednym słowem, żaden tam kurort. Za to co do narciarstwa, oferta jest skromna, chociaż urozmaicona, atmosfera przyjazna, nigdy nie ma tłoku na trasach, dużo stałych bywalców, którzy siłą rzeczy się znają, w pełni sezonu to mały tajemniczy raj.
– O ile dobrze zrozumiałem, latem będziemy prawie sami?
– Val Quarios jest wysoko, więc mamy szansę korzystać ze śniegu aż do kwietnia. Potem zamykamy do października. Na tym polega minus: ośrodek powstał wraz z boomem na sporty zimowe w latach siedemdziesiątych, podobnie jak mnóstwo innych w tym okresie, z kolei nigdy nie przejął letnich aktywności w latach dziewięćdziesiątych, kiedy to znów nadeszła pora na inwestycje, żeby poszerzyć ofertę, tutaj nic nie zrobiono. I niewiele od tamtego czasu, trzeba przyznać. Przestarzała infrastruktura, można by wręcz uznać, że to celowe działanie przeciwko nowoczesności. Klienci przestają przyjeżdżać i jeżeli nic się w tym ośrodku nie zmodernizuje, wątpię, by w najbliższej przyszłości przetrwał. Zatem owszem, będziemy zupełnie sami przez nadchodzące miesiące. Żadnych turystów. I nie jest to miejsce z rodzaju tych, gdzie człowiek przypadkiem zabłądzi. Nie spodziewaj się wielu odwiedzin.
Stwierdziwszy, że jak wdusi gaz do dechy, to zdoła przejechać, Lily wymusiła pierwszeństwo z prawej strony. Hugo wcisnął się w fotel.
– Kiedy już to wszystko wiesz, a masz raczej prostą naturę, możesz się czuć dobrze w wysokich górach. Nawet o tej porze roku. Zwłaszcza wtedy. Spokój, kontemplacja, koledzy są w porządku, to znaczy jak człowiek nie polegnie przy rekrutacji.
– Oprócz ciebie są wyłącznie pracownicy sezonowi jak ja?
– Przeważająca większość. Bardzo nieliczni mieszkają tam przez cały rok. Trzeba naprawdę tego chcieć. – Parsknęła śmiechem. – To mały raj, chyba że jesteś maniakiem centrów handlowych i ciągłych imprez, wtedy może cię to dobić.
– Mój typ to bardziej samotna planeta w galaktyce, która mi umyka.
Hugo domyślił się, że Lily nadal się w niego wpatruje. Wolał nie odwzajemniać spojrzenia, żeby przynajmniej jedno z nich skupiło się na drodze.
Gdy minęli rondo, zniknęły ostatnie domy, po czym jeep z rykiem przypuścił szturm na wzniesienie i przeciął las, pierwszy z długiej serii. Hugo stracił ochotę do rozmowy, chciał tylko podziwiać widoki, by uniknąć mdłości, a przede wszystkim pozwolić Lily na pełną koncentrację przy prowadzeniu, rzecz jasna z dużą prędkością. Wkrótce pochłonęła go różnica poziomów, zachwycał się wierzchołkami drzew iglastych poniżej, a powtarzająca się serpentyna, po której wznosili się coraz wyżej, pogrążyła go w przyjemnym odrętwieniu. Obok Lily słuchała muzyki, starej kapeli rockowej, Ten Years After, wyjaśniła, zapytawszy, czy nie ma nic przeciwko temu.
Nie przesadziła: to był prawdziwy etap rajdu. Przyspieszenie po każdym ostrym zakręcie, długie wznoszenie się, potem kolejny ostry zakręt w przeciwnym kierunku i tak w kółko. Lily panowała nad kierownicą, chociaż Hugo nie mógł się opędzić od myśli, że za mocno trzyma się środka szosy – bał się, że nie zdąży uskoczyć, jeśli natkną się na jakiś pojazd wynurzający się z jednego z martwych punktów, których wraz z wirażami i jodłami przybywało.
Jakby czytała w jego myślach, odezwała się uspokajająco:
– To jedyny sposób, żeby dostać się do Val Quarios, i jedyny kierunek, w jakim prowadzi ta podstępna trasa, mogę ci więc zaręczyć, że nikt nam nie wyjedzie z naprzeciwka.
„Podstępna trasa”… To ja mógłbym tak powiedzieć.
Lily podobała mu się coraz bardziej.
Wjeżdżali coraz wyżej. Miasto, przez które tu dotarł, stało się jedynie pióropuszem geometrycznych kształtów i ukrytych kolorów, po czym, gdy pokonali przełęcz, zupełnie zniknęło. Zamiast niego ukazała się seria przyprawiających o zawrót głowy wąwozów, nad którymi górowali, gorączkowo sunąc po wąskiej wstędze asfaltu, i masywnych urwisk, u stóp których Hugo czuł się aż nazbyt kruchy. Prześlizgiwali się z jednego wierzchołka na drugi, ani na chwilę nie przestając się wznosić. Kraina światłocieni, gdzie promienie słońca rzadko padają bezpośrednio, terytorium rozciągniętych kształtów – Hugo się zastanawiał, czy kiedykolwiek dotrą na szczyt. Po przedarciu się przez las o ogromnych drzewach, ze stożkami igieł na zwartym, nieprzeniknionym poszyciu, wreszcie osiągnęli płaskowyż. Już samo utrzymanie przekopu, po którym się posuwali, musiało być mordęgą bez końca. Hugo dostrzegł na poboczach plamy mchu, który zaczynał się wdzierać na asfalt, zuchwałe gałęzie, tworzące nad jeepem baldachim. Miał wrażenie, że te niebotyczne jodły się w niego wpatrują, że ktoś obserwuje go z zewnątrz… Ledwie opuścili ten obszar i powrócili na zbocze, po którym zaczęli kręcić kolejne serpentyny, Hugo nawymyślał sobie od idiotów, że coś podobnego mogło mu przyjść do głowy. Las nikogo nie szpieguje. Las nie jest osobą.
Lily nastawiała jeden album po drugim, wyjmując je ze schowka na rękawiczki, co za każdym razem krępowało Hugona, chociaż sam nie wiedział, czy to dlatego, że jej dłoń muskała jego kolana, czy że wtedy przestawała patrzeć na drogę. Funkadelic. Greta Van Fleet. The Raconteurs. Wyraźnie miała szczególne upodobanie do rocka i gitary. Hugo wolał raczej spokojną muzykę, mimo to nie więdły mu uszy.
Dolina poniżej zaczęła się zamazywać, nie widać było najmniejszego śladu człowieka. Nigdzie. Nic, tylko te skaliste golemy, tytani, których czas przystroił w nieforemne zielone szaty.
Pokonali przerwę między dwiema ostrogami, po czym tuż za ostrym zakrętem wreszcie ukazał się róg budynku. Hugo wyprostował się w fotelu. Nie był pewien, czy pod koniec trochę się nie zdrzemnął.
– Rzeczywiście było warto – rzucił, przeciągając się.
– Jak wszystko pójdzie dobrze, nie będziesz musiał pokonywać tej drogi ponownie aż przez pięć miesięcy, możesz być spokojny.
Po gwałtownym manewrze kierownicą jeep wykonał mocny skręt i wjechał na wąską drogę wewnętrzną, a potem zatrzymał się na żwirowanym placu urządzonym na cyplu. Mogli stamtąd podziwiać ośrodek, dokładnie naprzeciwko, za pofałdowaną skałą, zza której wyzierała droga. Trzypiętrowe obite ciemnym drewnem ramiona tworzące odwrócone V, pośrodku główny hol z szerokimi oknami, za którymi musiał się rozciągać zapierający dech w piersiach widok, kilka wież przypominających dzwonnice, a po prawej stronie rząd szwajcarskich domków z tarasami u stóp wyciągów narciarskich.
– Twój nowy dom – oznajmiła Lily, siadając na masce.
Urzeczony panoramą Hugo wpatrywał się w bezkresne zbocza ciągnące się pod ośrodkiem. Czuł, jakby powoli wsysała go otchłań… Wolał powrócić na miejsce przeznaczenia. To, co zimą służyło jako trasy narciarskie, teraz było jedynie porośniętym trawą, rozpościerającym się ku górze kanionem, wzdłuż którego sterczały szare pylony. Nie było widać wyciągów krzesełkowych, prawdopodobnie wszystkie zostały schowane w szopach.
Gdzieś wysoko nad nimi rozległ się przenikliwy krzyk jakiegoś drapieżnika. Jak wzrokiem sięgnąć, Hugo wszędzie dostrzegał jodły, wystające skały i stromizny. Przyjechałem tu, żeby uciec przed własnymi słabościami, tymczasem otaczają mnie przepaście.
Powietrze działało orzeźwiająco. Podobnie jak widowisko prezentowane przez przyrodę. Jeśli się dobrze zastanowić, było to idealne miejsce do pracy, jaką miał do wykonania nad samym sobą. W rzeczywistości wcale nie przyjechałem tu po to, żeby przed nimi uciec, tylko je pokonać. A należy zacząć od tego, żeby przestać się bać w nich zanurzyć…
Hugo podszedł na skraj cypla. Od ściany oderwały się drobniutkie kamyczki i sturlały po stoku w kierunku rosnącego poniżej lasu. Znów powróciło wrażenie, jakby wciągała go otchłań. Hugo wystawił do połowy stopę nad przepaścią, gotów skoczyć. Gdyby rzucił się do przodu, toby fruwał. Niezbyt długo, ale wystarczająco, by przepełniło go to euforyczne uczucie panowania nad sobą, wolności. A wtedy twoja czaszka rozłupie się o tamtą dużą skałę, rozwali z głuchym, wilgotnym, potwornym trzaskiem i pozostanie po tobie mężczyzna bez twarzy, krew i tkanka mózgowa rozpryśnięta po wszystkich okolicznych pniach. Cofnął się, by zaczerpnąć głęboko powietrza. Poczuł, że żyje. W pełni.
– Pięć miesięcy – powtórzył łagodnie. – Pasuje.
Domyślał się wzroku Lily na karku.
– Nie dopadła cię klaustrofobia? – zapytała.
– Nie, wymiary są idealne.
Istotnie ośrodek nie był duży, za to wolny od obecności kogokolwiek, toteż nie wydawał się malutki. Nie licząc paru urwisk, wznoszących się głównie po lewej stronie, całe Val Quarios otaczały drzewa iglaste. Hugo zauważył domek górski albo raczej zameczek, biorąc pod uwagę jego wielkość i przylegającą do niego wieżę. Wyglądał jak skandynawski kościół, którego dokładnej nazwy nie potrafił sobie przypomnieć.
– Co to za posiadłość tam, na dole, trochę na uboczu? George Clooney ma tu swoją rezydencję?
Lily zeskoczyła z maski i usiadła z powrotem za kierownicą.
– W drogę, czekają na nas.
Zmierzając ku niej, Hugo poczuł lekki niepokój.
– Powiedziałem coś nie tak?
Lily pokręciła głową i ruszyła. Nie odrywając oczu od lusterka wstecznego, wyjaśniła:
– To twój pierwszy dzień, pozostańmy przy pozytywnych wrażeniach. Po przyjeździe na miejsce nie wspominaj przy innych o zameczku.
Po czym pokonali w milczeniu ostatni kilometr do Val Quarios.3.
Gdy jeep został połknięty przez ciemną dziurę w drewnianym budynku, pomknęli przez cały parking podziemny – Hugo wciśnięty w fotel – a następnie niemal rozbili się o antyogniowe drzwi w głębi. Hugo rozprostował ciało, które ścierpło podczas jazdy. Neonowe lampy ciągnęły się długim szeregiem ku oświetlonemu słońcem prostokątowi wyjścia, niczym odwrócony do góry nogami pas startowy. Przez moment Hugo poczuł się w tym betonowym zimnym bunkrze jak więzień przytłoczony odległością od światła. Wokół nich zajmowały stanowiska nieliczne samochody, poza tym cały parking był pusty. O zmroku miejsce to musi być upiorne, stwierdził w duchu Hugo. Akurat to świetna chwila na myślenie o takich rzeczach! Kolejny rzut oka na niekończący się rząd masywnych filarów, szereg smutnych lamp, a pozostało mu już tylko przyznać, że wcale się nie mylił: to miejsce rzeczywiście było przygnębiające. Zbyt puste. Właśnie to mnie czeka przez najbliższe pięć miesięcy, dlatego lepiej szybko się przyzwyczaić.
Zorientowawszy się, że Lily zabrała się do wyciągania jego torby z bagażnika, wyręczył ją, po czym podążył za nią w stronę metalowych drzwi. Zignorowała windę i ruszyła po schodach.
– Niezbyt często korzystamy z wind – powiedziała. – Wyobraź sobie, że któraś się zepsuje. Na tym pustkowiu nikomu się nie uśmiecha przymusowe zamknięcie i czekanie na przybycie montera.
– Aha, w porządku.
– W sezonie mamy od tego specjalnego gościa, żeby uniknąć jakichkolwiek problemów, ale przez pozostałą część roku nie warto.
Hugo nie mógł się powstrzymać, by nie zadać sobie pytania, czy to się już kiedyś zdarzyło. Świadomość, że jest się nie tylko skazanym na zamknięcie w mikroskopijnej przestrzeni, ale w dodatku zawieszonym w próżni, że wisi się jedynie na linie, w odosobnionym ośrodku na skraju gór, musiała być bolesna. Klaustrofobiczne doświadczenie.
– Zgadzam się z tobą – odparł – schody są dobre na figurę.
Hugo wszedł za Lily na parter jednego z dwóch skrzydeł, w których mieściły się apartamenty Val Quarios. Znaleźli się w holu, przed ladą recepcji, gdzie nikogo nie było. Kiedy Hugo odwrócił głowę, uderzyła go wielkość i oszałamiająca architektura budynku. Skrzydło ciągnęło się na prawie dwieście metrów, nad holem wznosiły się cztery kondygnacje z galeriami, nadając mu charakter więzienia albo jakby retrofuturystycznego hotelu, Hugo sam dobrze nie wiedział. Wszystkie drzwi do apartamentów prowadziły z balkonów, które ciągnęły się bez końca, wysoko. W suficie tkwiły świetliki, dzięki którym ta długa amfilada nie przypominała ślepego hangaru. Wraz z wytartą wykładziną w pomarańczowe wzory, sztucznymi roślinami rozsianymi wszędzie po trochu, aby przynieść odrobinę oddechu, przygaszonymi lampami w stylu vintage i kanapami wepchniętymi w plastikowe skorupy o zaokrąglonych kształtach, wystrój wnętrz sięgał jeszcze lat osiemdziesiątych, a nawet siedemdziesiątych.
Całość spowijała nabożna cisza.
– Witamy w Dużym B.
– Dużym B?
Ich głosy odbiły się echem w przestronnym holu.
– Owszem, tak się nazywa. Naprzeciwko masz A, na który mówimy Tetryk, został zbudowany jako pierwszy i… Powiedzmy, że to widać. Każdy ma nazwę, sam zobaczysz. Na co dzień tak jest łatwiej, a przede wszystkim dzięki temu w tym miejscu jest więcej życia, to mu nadaje osobowość.
Lily pociągnęła go do wyjścia, dwojga szerokich przeszklonych drzwi w jodłowej ościeżnicy, a wtedy Hugo zdołał nareszcie odetchnąć i dokładnie się rozejrzeć po ośrodku.
Po prawej stronie dostrzegł pas bujnej trawy, a wzdłuż niego przy jednej krawędzi konstrukcje wyciągów narciarskich i rząd domków w stylu szwajcarskim, częściowo ukrytych wśród drzew. Na samym końcu perspektywę zamykał rodzaj nowoczesnego donżonu, którego ramiona przykrywał płaszcz otaczającego Val Quarios lasu.
– Tam dalej jest Wieża. Normalnie sala widowiskowa, kino i dyskoteka w podziemiach. Ale jak się domyślasz, w tej chwili nieczynna. Chodź, pokażę ci to, co nas interesuje.
Hugo wpatrywał się w stojący przed nimi kompleks w kształcie litery V, z górującą nad nim kopułą, którą podtrzymywały ciężkie filary. Zgadywał, że za filarami kryje się jakaś dziwaczna konstrukcja.
– Czy wysoko w dzwonnicy jest olbrzymi dzwon?
– Nie, to szalona wizja tego gościa, który zbudował Val Quarios. Dzwonek wiatrowy. Przypuszczam, że największy na świecie albo coś w ten deseń. Nie jestem pewna, czy ma homologację, ale właśnie tak tutaj mówią.
– Działa?
– Jest taki ciężki, że trzeba porządnych podmuchów, żeby go uruchomić. Chociaż na tej wysokości ich nie brakuje. Jeszcze go usłyszysz, nie bój nic. Może nawet aż za często. Zwłaszcza że twój pokój nie jest zbyt nisko. Chodź.
Lily wprowadziła go do czegoś, co określiła jako „C”. Podążyli kolejnym korytarzem w tym samym przedpotopowym i odrobinę krzykliwym stylu, minęli urządzoną na ludowo sabaudzką restaurację w drewnie i baranich skórach, sprawiającą wrażenie od dawna zamkniętej. Drzwi wiodły do biur albo skazanych na letnią bezczynność sal zebrań, stref wypoczynku, gdzie dziecięce zabawki i krzesła zen zasłonięto pokrowcami. Na piętra można było się dostać schodami… Człowiek miał się gdzie zgubić.
– Dostanę mapę? – zapytał pół żartem, pół serio Hugo.
– Z początku będziesz zdezorientowany, to nieuniknione, ale zobaczysz, że człowiek szybko się połapuje. Na początku poruszaj się po głównych korytarzach, to serce urządzeń.
Hugo zdał sobie sprawę z tego, że największe wrażenie robi na nim spokój. Żadnych głosów, żadnych samochodów, żadnego zanieczyszczenia hałasem. Nic, tylko szuranie ich butów po wykładzinie i chrzęst dżinsów bądź rękawów kurtek. Na tak ogromnej przestrzeni, przy tak wysokim stropie kilkudziesięciometrowe galerie ciągnące się z obu stron działały trochę onieśmielająco.
Mijając dobrze zaopatrzony, lecz pogrążony w mroku sklep spożywczy, Lily dodała:
– Jest otwarty codziennie rano oprócz niedziel. Jeżeli czegoś ci potrzeba, wal jak w dym. Simone otworzy ci rachunek.
– Ile nas w sumie jest?
– Reszta zgłaszała się stopniowo od tygodnia, zdaje się, że ty jesteś ostatni. Razem powinien być… jakiś tuzin osób.
– Kiepsko mi idzie zapamiętywanie imion, będę musiał sobie zanotować.
– Mogę cię uspokoić, że jeszcze nie dałam rady wbić sobie do głowy, jak się nazywa dziewczyna, która przyjechała przedwczoraj. Ale to przyjdzie z czasem. Izolacja sprzyja więziom.
Jak się domyślił Hugo, dotarli do serca V, gdzieś pod kopułę, i wkroczyli do dużej jadalni wyposażonej w stoły, krzesła i regały w stylu industrialnym. Lily rozpostarła ramiona.
– To nasza kantyna. Właśnie tutaj spożywamy większość posiłków. Oczywiście możesz przygotować żarcie w pokoju, ale wiedz, że w porze jedzenia zawsze jest tu trochę ludzi, a kucharzymy na zmianę. Spiżarnie, chłodnie i lodówki są pełne, więc uważaj, bo jak nie, to w trakcie pobytu przytyjesz dziesięć kilo.
Uwagę Hugona przykuł jakiś ruch, po czym chłopak spostrzegł mężczyznę rozpartego na jednej z kanap naprzeciwko przeszklonych drzwi wychodzących na długą ukwieconą łąkę. Mężczyzna wyprostował się, trzymając w rękach laptop. Przed trzydziestką, twarz okalała mu ruda, dawno niestrzyżona broda, miał okulary i pomimo mocno wystającego brzucha o dwa numery za duży T-shirt. Na koszulce widniała płonąca i śpiewająca czaszka, logo posępnej skandynawskiej kapeli metalowej.
– O, cześć, Lily.
– Hugo, przedstawiam ci Axela.
– Exhella! – sprostował czym prędzej chłopak, podchodząc bliżej. – E-X jak eks i hell jak piekło po angielsku!
Był niemal tak samo szeroki jak wysoki. Wyciągnął do Hugona pulchną dłoń.
– Przepraszam, Exhell, zapomniałam – powiedziała Lily, przewracając oczami.
– To jak Excel, arkusz kalkulacyjny, ale diaboliczny – uznał za stosowne brnąć dalej. – To moje wirtualne imię.
Miał o wiele mocniejszy uścisk, niż pozwalało przypuszczać jego zachowanie.
– To nasz informatyk.
– Nie miałem pojęcia, że ośrodek jest naszpikowany komputerami – przyznał Hugo.
– Potrzeba przynajmniej minimum sprzętu, żeby cały ten bajzel mógł funkcjonować – odparł Exhell. – Prowadzę też stronę internetową i ogarniam rezerwacje. Beze mnie nic tu nie ma.
Lily westchnęła i odciągnęła Hugona.
– Jest tu zaledwie od miesiąca, a już woda sodowa uderza mu do głowy… – stwierdziła z ironią. – Pokażę ci twoją kwaterę.
– Fajnie było cię poznać – wtrącił Exhell. – Jeszcze trafi się okazja, żeby pogadać. Mam nadzieję, że jesteś dobry w grach.
Nie dając Hugonowi czasu na odpowiedź, Lily wypchnęła go z sali. Zamknąwszy za sobą kolejne z licznych podwójnych, drewnianych drzwi, wspięli się po schodach na drugie piętro, po czym pomaszerowali korytarzem z pstrą wykładziną, który również ciągnął się bez końca.
– Tutaj jest jak w „Lśnieniu”– wyrwało się Hugonowi.
– Chyba każda nowa osoba, która się tu pojawia, mówi dokładnie to samo. Poza tym, jak tylko w jakimś hotelu panuje trochę dziwna atmosfera, od razu nasuwa się takie skojarzenie… Już prawie jesteśmy. Masz C-dwieście dwanaście. Standardowe dwa pokoje. Wygodne.
– Wszyscy mieszkają w tym budynku?
– Większość, rozmieszczona na dwóch piętrach budynku C i D naprzeciwko, żebyśmy mieli trochę spokoju. Twój najbliższy sąsiad jest po drugiej stronie korytarza, na samym końcu, więc możesz nastawiać wieczorem muzykę na cały regulator i nikogo nie wkurzysz.
Hugo sam nie wiedział, czy to go uspokoiło, czy napełniło lękiem.
– A ty gdzie śpisz?
– Ja? Trzeba mnie odnaleźć, żeby się dowiedzieć – roześmiała się.
Lily wyjęła z kieszeni klucz i otworzyła drzwi do czegoś, co w ciągu kilku najbliższych miesięcy miało być jego lokum. Duży salon z aneksem kuchennym, a obok tradycyjna góralska sypialnia. Trochę przestarzałe umeblowanie, obrazki przedstawiające nieciekawy alpejski krajobraz, ogólnie rzecz biorąc, było nieźle.
– Naturalnie będziesz mógł tu dodać jakiś osobisty akcent – wyjaśniła Lily. – Ale jak mi tu wyjedziesz z plakatami z piłką nożną albo muzyką elektroniczną, spalę tę budę.
Podkreśliła swoją tyradę świdrującym, krótkim, lecz przyjemnym parsknięciem. Hugo zastanawiał się, od jak dawna nie słyszał równie serdecznego śmiechu.
– Gdybym w latach dziewięćdziesiątych miał piętnaście lat, zrobiłbym to – odrzekł, podchodząc do zajmującego całą ścianę okna. – Ale…
Widział stąd przeciwne ramię V, po drugiej stronie łąki. Następnie, nieco na lewo, również obity drewnem budynek, a dalej wspaniałą pustkę doliny, wraz ze zboczem naprzeciwko, niemal rozpływającym się w oddali.
– Rozgość się. Wieczorem o dziewiętnastej, przed kolacją, jest zebranie, odbędzie się w wiszącym salonie na statku matce… Spoko, przyjdę po ciebie. Znajdź mnie za kwadrans siódma w kantynie.
Kiedy drzwi się zatrzasnęły, wszystkie nazwy, wszystkie zdumiewające perspektywy zakotłowały się Hugonowi w głowie. Sam już nie wiedział, gdzie jest. Potrzeba mi porządnego gorącego prysznica.
Nie potrafił oderwać oczu od naturalnego widowiska, jakie rozgrywało się za oknem. Czy słusznie postąpił, przyjmując tę robotę? Nie był to ten rodzaj zajęcia, które można rzucić ot tak i wrócić do domu wieczorem. Przygnał tu, szukając wszelkich sposobów, żeby uciec od codzienności, teraz zaś, gdy sobie uświadomił, jakie to może mieć konsekwencje, poczuł się odrobinę zagubiony. Życie, które wstępowało w niego, w miarę jak oddalał się od Paryża, a zwłaszcza kiedy zobaczył Lily, znów mu się wymykało. Ta dziewczyna miała na niego zbawienny wpływ. Właśnie dlatego, że sama aż tryskała witalnością. Ta witalność promieniała, skrzyła się w jej oczach, w łatwo pojawiającym się uśmiechu, a nawet w potoku słów, gdy tylko Lily otwierała usta.
– Ale nie w sposobie prowadzenia samochodu! – powiedział na głos. – W tym wypadku można by sądzić, że chce zginąć! Szlag…
Świadomość, że co najmniej przez kilkanaście tygodni nie będzie musiał wsiadać razem z nią do auta, wcale nie była niemiła.
Hugo odruchowo sprawdził telefon, nie spodziewał się żadnych wiadomości, ponieważ zamknął się w sobie, nie dostawał ich wiele, ludzie już przestali do niego pisać.
Brak zasięgu.
Czy mogłoby to kogoś zdziwić w takiej zabitej dechami dziurze? Ale przecież musi być gdzieś jakaś antena, ośrodek narciarski w XXI wieku nie może się obejść bez telefonów komórkowych. Ze względu na gości to było nie do pomyślenia. Może problem tkwi w moim telefonie, przemknęło Hugonowi przez głowę. Sprawdził wi-fi, też bez powodzenia. A przecież Exhell pracuje na swoim laptopie, gdzieś niedaleko musi się więc znajdować jakaś stacja przekaźnikowa. Pójdę zobaczyć w kantynie…
Na wspomnienie informatyka Hugo zaczął się zastanawiać, czy oni wszyscy są tacy. Jeśli tak, nie będą się nudzić…
Tuż nad sufitem rozległ się szybki, cichy tupot nóg, zaskoczony Hugo aż szarpnął się do tyłu. Szczury?
Niezły początek.
Dwadzieścia tygodni. W razie potrzeby z przedłużeniem o kolejne cztery. Właśnie na coś takiego się zgodził. Nie może wyjechać wcześniej, sam sobie tego zakazał. Nie może sobie pozwolić na jeszcze jedną porażkę. To było wyzwanie rzucone samemu sobie. Musi dotrwać do końca. A zresztą kto wie, może przeżyje cudowne chwile? Skoro niektórzy wracają co roku, to wyraźny dowód, że to może być dobre doświadczenie. I jeszcze Lily! Ona tu mieszka, więc to z całą pewnością nie jest piekło…
Hugo chwycił torbę. Nadeszła pora opróżnić ją ze wszystkiego i urządzić się w tym miejscu. Teraz to był jego dom.