Im szybciej idę, tym jestem mniejsza - ebook
Im szybciej idę, tym jestem mniejsza - ebook
Mathea Martinsen nie ma zbyt wiele do czynienia z innymi ludźmi. Ale wie, że bardzo się od nich różni. Teraz w starczym wieku doznaje wielkiego zmartwienia: boi się, że umrze a nikt tego nie zauważy. Boleśnie odczuwa to, co jest udziałem każdego starego człowieka: że dla świata jest niewidzialna. Staruszek nikt nie zauważa. Czy rzeczywiście pewnego dnia zniknie tak całkowicie, że nikt nie zauważy jej odejścia? Mathea podejmuje zatem szereg (z lekka dziwacznych) czynności, które mają sprawić, że zostanie dostrzeżona.
Książka jest ciepłą, trochę ironiczną wariacją na temat "życia całą pełnią".
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7278-959-4 |
Rozmiar pliku: | 655 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Ale ja potrzebuję schronienia od… – Wyglądało, jakby chciał powiedzieć „bliskości”, lecz zamiast tego powiedział „nagości”.
– To do mnie pijesz? – zapytałam.
– Nikogo nie wskazuję palcem – odparł.
Na to zaczęłam rozbierać się przed orchideą, która wkrótce wypuściła pierwsze pąki i cała pokryła się różowymi kwiatami.
– Gdybyś na mnie tak działała – powiedział Epsilon.
Do orchidei dołączono instrukcję obsługi, w której napisano, że po przekwitnięciu należy ją ściąć, a kwiaty odrosną po sześciu miesiącach. Codziennie siedziałam wpatrzona w orchideę, zastanawiając się, czy zaraz nie przekwitnie. Wreszcie nie miałam już siły czekać. „Równie dobrze mogę z tym skończyć” – powiedziałam sobie w duchu i ścięłam wszystkie kwiaty, aż zostały tylko dwie cienkie łodyżki.
– Co tu się działo? – zapytał Epsilon, gdy wrócił z pracy.
– Tak było trzeba. Nie chciała przekwitnąć. Ale bez obaw, za sześć miesięcy, jesienią, pojawią się nowe kwiaty. Gdybym czekała dłużej, mogłaby zakwitnąć dopiero zimą.
Przyszła jednak jesień, a po niej zima i wiosna, kwiaty nie odrosły, orchidea umarła, a ja na następne urodziny dostałam ozdobną poduszkę.
Kiedy tak leżę teraz w łóżku, nie jestem bynajmniej niecierpliwa. Wolałabym też oszczędzić tę marną resztkę życia do czasu, aż dowiem się, co z nią zrobić. Tak się jednak nie da, bo musiałabym się zamrozić, a my mamy tylko taką małą zamrażarkę nad lodówką. Słyszę, jak ludzie wracają z pracy, rozmyślają, co zrobić na obiad, a ja tu leżę i wszystko przypomina mi książkę, którą kiedyś czytałam.
Może powinnam wyłączyć światło. Ale to w sumie bez znaczenia, kostucha widzi w ciemności, i tak mnie znajdzie. Sprawdzam. Nogi. Ręce. Ciekawe, co mnie powali. Ruszam palcami u stóp i dłoni. Moja lewa połowa jest bez wątpienia zdrętwiała. Prawa też. Pewnie to będzie serce. Przed Epsilonem było jak winogrono, teraz jest rodzynkiem. a może migdałki, nie można na nich polegać.
Dużo czasu może upłynąć, nim ktoś się zorientuje, że zeszłam. w gazecie czytałam o jednym Chińczyku, który dwadzieścia lat leżał martwy w mieszkaniu – można to było określić po dacie gazety na stole w kuchni – a gdy go znaleźli, został z niego szkielet w piżamie. Ja też będę szkieletem w piżamie. a może zacznę śmierdzieć i sąsiedzi stwierdzą najpierw, że to Pakistańczycy z parteru, lecz gdy oni też zaczną się skarżyć, ktoś pomyśli o staruszce z drugiego.
– To jej nie zastrzelono w czasie wojny? – zdziwią się.
– Nie – odpowie mój najbliższy sąsiad, June. – Widziałem ją w zeszłą Gwiazdkę. Najlepiej będzie, jak wezwiemy pogotowie.
Jak byłam mała, zawsze marzyłam o tym, żeby zabrała mnie karetka, a kiedy jakaś znajdowała się w pobliżu, trzymałam kciuki, szepcząc: „Niech to będę ja, niech to będę ja”. Ale to nigdy nie byłam ja, karetki ciągle odjeżdżały, poznawałam to po syrenach. Teraz znów słyszę syreny karetek w oddali. Powinny przyjechać po mnie, bo mam czyste majtki i niedługo umrę. Lecz zamiast tego w karetce jest inny człowiek, który już za siebie nie odpowiada.
Na zewnątrz zapada zmrok, próbuję skupić się na czymś pożytecznym, ale jedyne znaczenie ma teraz to, jakie będą moje ostatnie słowa.
– Prawdopodobieństwo, że umrzemy, musi być mniejsze niż ε, jeżeli ε to mikroskopijna ilość – oświadczyłam Epsilonowi. Nie było to do mnie podobne i żałowałam, że nie powiedziałam czegoś innego.
Chcę powiedzieć coś z sensem, więc całą noc nie śpię, próbując wymyślić coś właściwego i do rymu. Całą sobą wiem, że tak tu będę leżeć. Wtedy jednak nastaje ranek i czuję się bardzo głodna.
Epsilon mówi, że statystycznie najbardziej prawdopodobna jest śmierć w łóżku.
Może powinnam wstać.ŻYĆ. CHWYTAĆ DZIEŃ. Stoję przed łóżkiem w sypialni, nie wiem, jak chwyta się dzień. Wreszcie postanawiam jak zwykle zacząć od nekrologów.
Najpierw jednak idę do łazienki. Mam na sobie ubranie z poprzedniego dnia – i z wszystkich innych dni – moją czarną sukienkę. Wczoraj była wyjątkowo czarna. Epsilon jest niskiego wzrostu, więc nie wiem, dlaczego lustro nad umywalką wisi tak wysoko. Mówi, że wystarczy mu, że widzi przedziałek. Ja nie widzę nic, taka jestem zgarbiona. Prostuję plecy i wspinam się na palce. Wtedy ledwie dostrzegam w lustrze górną połowę twarzy, jak wodnik. Dziwne, że to ja. Patrzę sobie w oczy. Nie ma sensu być ładnym, kiedy nikt tego nie zauważa. Wychodzę na korytarz po gazetę.
Możliwe, że moi najbliżsi sąsiedzi, June i jego matka, wiedzą o moim istnieniu. Ale nie będzie im mnie brakować. Tylko oni, oprócz Epsilona i mnie, mieszkają w bloku, odkąd go zbudowano. Dobrze pamiętam, jak June był mały. Jego matka nie wymawia „r”, ale to pewnie ojciec wymyślił to imię, bo wiem, że ponadprzeciętnie interesował się dawnymi językami. i rewidentkami. Matka jest jedną z niewielu osób, z którymi się witałam w czasach tuż po przeprowadzce, kiedy nie znałam się jeszcze na rzeczy. „Dzień dobry” – mówiłam po kilka razy dziennie. Prędko stało się to problemem. Rano szło nieźle, ale potem znów się spotykałyśmy, kiedy ona wracała z piwnicy, a ja z garażu na rowery. „Dzień dobry” – powtarzałam. Nieco później mogłyśmy natrafić na siebie pod pralnią, a często i parę godzin po tym. „Dobry wieczór” i „Miło znów panią widzieć” – mówiłam z wymuszonym uśmiechem. Jak wychodziłam wyrzucić śmieci, podczas gdy ona załatwiała bliżej nieokreślone sprawy, byłam zmuszona udawać, że słabo widzę po ciemku i jej nie zauważam. Rękoma wymacywałam sobie drogę do zsypu, aby nazajutrz rano znów powiedzieć jej „dzień dobry” i od nowa zacząć te żenujące uniki. Ulżyło mi, kiedy mąż zostawił ją dla rewidentki z piętra niżej, przez co przestała wychodzić z mieszkania. June był nadal nieletni, ale sam musiał wszystko załatwiać, więc może nic w tym dziwnego, że nie wyrósł na sympatycznego mężczyznę. Nigdy się nie wita, kiedy spotyka Epsilona i mnie, a i ja też się z nim nie witam. Odkąd z naszego bloku wyprowadziła się ta przygłucha, pozdrowienia zostawiam Epsilonowi. „Dobry” – mówi Epsilon, a June nie mówi nic, chociaż raz pokazał nam palec.
– Dziwne – powiedział Epsilon, nie próbując ironizować. Epsilon nigdy nie ironizuje. – Nigdy nie widziałem takiego powitania. Chyba nauczył się tego w harcerstwie.
Bywa, że June albo jego matka równocześnie ze mną wyglądają przez szparę w drzwiach, żeby rano podnieść gazetę z wycieraczki, i za każdym razem jest to tak samo nieprzyjemne.
Siadam przy kuchennym stole z moimi kromkami chleba. Za drugim razem otwieram gazetę na właściwej stronie. Kiedy jestem w centrum handlowym Tveita i kupuję drożdżówki z kokosem i budyniem, najpierw wyjadam ten żółty środek. i podczas gdy przegląd wszystkich plajt jest kokosową posypką gazety, nekrologi to żółte nadzienie z waniliowego budyniu. Dziś czuję ulgę, że mojego nazwiska tam nie ma. Aczkolwiek nekrolog byłby miłym dowodem na to, że istniałam. Zastanawia mnie, czy mogłabym zawczasu wysłać im swój własny i poprosić, żeby wydrukowali go w odpowiednim momencie. Wcześniej czytałam nekrologi jedynie po to, by napawać się kosztem tych, których przeżyłam. Teraz jednak myślę, że to bez znaczenia, bo i tak wszyscy żyjemy tylko chwilę.
Jesteś taką godziną, która już nie wróci, stosem listów pożółkłych w głębinie szuflady, zapomnianym uśmiechem, który bardzo smuci, i wspomnieniem, na które nie ma żadnej rady.
Ciekawe, czy ktoś będzie pamiętał, jaka byłam ładna, bystra i zabawna. Gdybym miała dzieci, mogłyby odziedziczyć moje talenty, jakiekolwiek by były, mogłabym też komuś przekazać swoje życiowe motto: „Droga córko, pamiętaj, żeby zawsze wydymać usta na lekkim wydechu, kiedy robią ci zdjęcie”. Ale przyroda interesuje się tylko zachowywaniem i podtrzymywaniem gatunków, gdzieś ma jednostki. Właściwie to przyroda chce, żeby jednostki żyły jak najkrócej, żeby pokolenia prędko się wymieniały, a ewolucja szybciej szła naprzód, co daje przewagę w walce o istnienie.
– Przyroda zachowuje się zatem w sposób sprzeczny z interesem jednostki – powiedział Epsilon.
– Czy nie to zawsze mówiłam? – odparłam.
Od śmierci Steina Epsilon zaczytywał się jedną książką.
– Co ty właściwie czytasz? – spytałam.
– Czytam, co Schopenhauer ma do powiedzenia o śmierci – powiedział Epsilon. – Próbuję pogodzić się z nieobecnością Steina.
– Ale czy ty nie jesteś religijny?
– Nie.
– Więc masz nadzieję znaleźć dla Steina inne rozwiązanie?
Epsilon skinął głową.
– Możliwe.
– To mówi coś rozsądnego ten Schopenhauer?
– To, że Stein mógł przeżyć jako swego rodzaju wola świata, zdaje się lekko przesadzone – powiedział Epsilon. – Ale w tym, że przeżyje w postaci psiego gatunku, może już tkwić ziarno prawdy.
– Więc jeśli wyobrażę sobie psa, który tysiąc lat temu stał w ogrodzie i jadł trawę, jakby to miało rozwiązać wszystkie jego problemy, w pewnym sensie będzie to ten sam pies, który je trawę dzisiaj? – zapytałam. – Marna pociecha. Stein był w końcu jeden.
– Schopenhauer mówi, że musisz wykroczyć poza wyobrażenie Steina jako jednostki – rzekł Epsilon. – Musisz utożsamić go z całością, gdyż jako część całości czeka go długie życie w postaci psa.
Myślę sobie teraz, że ja też muszę wykroczyć poza wyobrażenie siebie jako jednostki i utożsamić się z całością, ale nie potrafię. Tak bardzo oddaliłam się od całości, jak tylko się da. Może jednak nie jest za późno, więc rozważam możliwość, że ktoś zauważy mnie w drodze do sklepu. Tylko co ja zrobię, jeśli to nastąpi? Pewnie nic, i może tego kogoś zawiodę. Nigdy nie słyszałam, żeby komuś imponowało nicnierobienie, a ja nie lubię zawodzić ludzi.
Muszę długo stać pod drzwiami i wyglądać przez wizjer. Ale nie narzekam. Gorzej mają ci, którzy z powodu wady wzroku muszą nosić monokl. Czekam, aż sąsiedzi z mojego piętra i ci z góry sobie pójdą, a drzwi wejściowe na parterze zatrzasną się jeszcze kilka razy, i idę. Nie robię zakupów w weekendy, bo wtedy za dużo ludzi chodzi po dworze, a Epsilon siedzi w domu. Wolno schodzę po schodach między piętrami, prędko mijam drzwi sąsiadów i skrzynkę na listy. Kiedyś moje nazwisko widniało na katalogu sprzedaży wysyłkowej, a ja prawie kupiłam „wspaniałą i zupełnie wyjątkową, śpiewającą, plastikową głowę łosia, która śpiewem reaguje na ruch, wzbudza śmiech i poprawia nastrój, a podobnym łosiem pochwalić się może niewielu”. Ale Epsilon temu zapobiegł.
Kiedy wychodzę, zmuszam się, żeby spojrzeć w górę. „Ładne słońce” – myślę, po czym znów spuszczam wzrok na rzeczy wyglądające zza krawężnika. Minął przeszło miesiąc, odkąd w gazecie był nekrolog dozorcy.
– Zmarł śmiercią tragiczną – powiedziałam.
– Przykra sprawa – stwierdził Epsilon, chociaż bardziej zajęty zdawał się tym, że nie może rozpiąć zamka u kurtki.
– Ale dozorca powinien się cieszyć, że osiągnął przewidywaną długość życia – dodałam.
Teraz jednak nie jestem taka pewna. Niczego nie jestem już pewna. Aktualnie teren wokół bloku wygląda tak, jak konserwatysta z willowej dzielnicy wyobrażałby sobie osiedle na obrzeżach miasta, i choć niejedno w życiu widziałam, zdumiewa mnie widok kokosanki na żywopłocie.
Na trawie przed blokiem siedzą dwie młode matki z wózkami. Nie zauważają mnie, choć mniej niż zwykle wpatruję się w asfalt, i w sumie to dobrze. w jednym programie w telewizji słyszałam, że już nie mówi się „dzień dobry”, tylko „elo ziom”, a nie czułabym się właściwie, wypowiadając te słowa.
Idąc alejką, mijam duży trawnik między blokami, potem żwirowa droga prowadzi przez zagajnik – skraj lasu – i po zaledwie pięćdziesięciu metrach wychodzę po drugiej stronie. Później idę po długiej stromiźnie koło kościoła, który wygląda jak hala pływacka, do spożywczego. Mam dobre tempo, ale już się nie pocę.
Za kładką za sklepem znajduje się klub seniora. Udaję, że to klub motocyklistów albo szkoła tańca czy coś innego, czego nie mam w interesie odwiedzać. Do szkoły tańca chodziłam, jak miałam dwanaście lat. Wszyscy woleli tańczyć z piękną Ellisiv, a pozostałe dzieci zorganizowały między sobą system kolejkowy. Czasami, kiedy najmniej się tego spodziewały, przechylała się lekko w tył na wózku i umyślnie je straszyła. Ja tańczyłam w pojedynkę, przez połowę zajęć jako dziewczyna, przez drugą jako chłopak.
W spożywczym powietrze jest chłodniejsze niż na zewnątrz, właśnie otworzyli. Właściwie to wolę, kiedy są jeszcze jacyś klienci poza mną – wtedy nie wzbudzam zainteresowania. Zazwyczaj kupuję to samo, co inni, bo miło jest jeść na obiad gotowanego dorsza, kiedy kobieta w kolejce przed tobą też je gotowanego dorsza.
– Nie tylko my jemy dzisiaj gotowanego dorsza – oświadczam Epsilonowi i wiem, że on to docenia.
W dziale z owocami wybieram jabłka. Po Czarnobylu obieram je Epsilonowi, żeby radioaktywna skórka nie wpłynęła na jego mózg. Swoje wycieram tylko o sukienkę. Znajduję brązowy ser – Epsilon lubi brązowy ser. Sama wolę dżem truskawkowy, ale słoików z dżemem nie da się otworzyć. a na Epsilona nie mogę liczyć. Zresztą ogórki konserwowe też lubię. Wpadam na pomysł, że mogłabym poprosić jednego z pracowników sklepu o otwarcie słoika z dżemem, a potem zakręciłabym go w miarę lekko na powrót do domu. Szukam działu z dżemem truskawkowym. Słoik na słoiku, od podłogi w górę, i chociaż przechylam się w tył i podpieram biodra rękami, nie widzę końca. Wygląda na to, że wszystkie rodzaje mają odkręcane wieczko, więc wybieram jeden na chybił trafił.
Ku mojej frustracji dwoje pracowników siedzi w kasie, chociaż w sklepie jestem tylko ja. Nie chcę, żeby komuś było przykro. Ale nie wydaje się, żeby w ogóle mnie zauważali, więc wybieram chłopaka. Myślę, że dziewczynę zatrudniono z uwagi na parytet, bo tak wygląda. Wykładam towary na taśmę, a chłopak nadal rozmawia z dziewczyną w kasie z przodu. Sczytuje słoik z dżemem, zanim udaje mi się poprosić go o otwarcie. Nie podaje mi kwoty, ale widzę ją na monitorze. Wkładając pieniądze w jego wystawioną dłoń, prawie dotykam paznokci, ale on tego nie zauważa. Mam ze sobą siatkę, nie chcę pytać o reklamówkę spod lady. Ciekawe, co jeszcze pod nią trzymają. Układam towary w siatce i wychodzę. Gdybym pięć minut później została uprowadzona, chłopak z kasy powiedziałby policji, która pokazałaby mu moje zdjęcie, że nigdy mnie nie widział.
Ciężko wchodzi się pod górkę koło kościoła, a w zagajniku odczuwam lekką radość z powodu trawy, która zazieleniła się po obu stronach ścieżki. Wtedy jednak, za krzakami, dostrzegam parę nóg. Staję. Kawałek przede mną na skraju drogi stoi mężczyzna w przykrótkich spodniach. Mam poczucie, że na mnie czeka. Może to ktoś z przykościelnych mieszkań dla seniorów. Myślę, że przypomina tego człowieka, którego widziałam na naszym trawniku zeszłego lata, w te tropikalne upały. Latał jak wycieraczka samochodowa, pochylony nad zraszaczem, próbując ugasić pragnienie. Chcę zawrócić, ale za bardzo rzucałoby się to w oczy. Przecież gotów się obrazić. Muszę iść dalej naprzód, jak gdyby nigdy nic. Aby pokazać, jak mało się nim przejmuję, zaczynam gwizdać, ale wychodzi samo powietrze, bez melodii, jakbym usiłowała zdmuchnąć płomień świecy. Gdy jestem ledwie parę metrów od niego, on patrzy prosto na mnie, a ja przestaję dmuchać, ale nadal idę.
– Przepraszam – mówi. – Czy ma pani zegarek?
Zadaje pytanie, jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie, a może i tak jest, bo co ja takiego wiem o zegarkach. Mój leży na strychu razem z almanachem z ostatniego roku szkoły.
– Jest wpół do dziesiątej – mówię, mijając go. Moje nogi same idą.
– Dziękuję – odpowiada.
– To ja dziękuję – mówię na to.
Wszystko trwa parę sekund.
Moje serce pędzi jak szalone. Zostało mi dziesięć metrów ścieżki, a ja właśnie wzięłam udział w konwersacji i przyczyniłam się do szerzenia informacji w społeczeństwie – obcy ludzie liczą, że podam im prawdziwy czas, a z czasu się nie drwi.
– Czas to wszystko – mówię na głos bez mrugnięcia okiem.
Przez pozostałą część drogi do domu pędzę za swoim sercem. Młode matki nadal siedzą na trawniku i o mnie nie myślą, ale to nic, bo ja teraz też prawie o nich nie myślę.
Na górze w mieszkaniu wkładam towary do lodówki. Później siadam na krześle i robię na drutach opaskę w skomplikowany, zygzakowaty wzór, wyobrażając sobie głowę człowieka ze skraju drogi. Platońska nauka o ideałach musi być błędna, bo nie potrafię wyobrazić sobie kształtu głowy tak idealnie, jak w rzeczywistości. Po trzech rundach pracy nad robótką idę do kuchni i wyjmuję słoik dżemu. Staram się z całych sił, ale nie mogę go otworzyć. Próbuję polewać ciepłą wodą i zimną wodą, otwierać w gumowych rękawiczkach, wtykam nóż pod wieczko, wreszcie próbuję zbić słoik otwieraczem do puszek.
Przed południem i w południe jem kanapki z brązowym serem, a całe popołudnie i wieczór jak zwykle spędzam przed telewizorem. Einar Lunde prezentuje dziś wiadomości, ma na sobie bordowy garnitur, ale to niezbyt szczęśliwy kolor w zestawieniu z jego różową karnacją. Jak zawsze nie wydaje się ani trochę poruszony, a ja zastanawiam się, czy wie, że umrze. Nie pytam, Cię, Boże, dlaczego go zabrałeś, lecz dziękuję za to, że nam go dałeś.