Imię śmierci - ebook
Imię śmierci - ebook
Rok 1985. Za drzwiami domu małżeństwa Tarnawów rozgrywa się dramat. Regularnie katowana Jolanta jest już na skraju wytrzymałości. Mąż staje się coraz agresywniejszy, a życie Joli to pasmo bólu i upokorzenia. W końcu kobieta decyduje się na ucieczkę. Koszmar jednak trwa. Mąż nie pozwoli na to, by ofiara wymknęła mu się z rąk.
Okaleczone zwłoki Doroty Milewskiej znaleziono w jej własnym łóżku. Czy i w tej rodzinie szczęście było tylko pozorne? Wiele na to wskazuje, bo małżeństwo denatki nie było udane. Mąż staje się głównym podejrzanym o dokonanie zbrodni.
W czterech ścianach więzną krzyki ofiar, kaci przez lata pozostają bezkarni, a świadkowie odwracają wzrok. Są jednak i tacy, którzy szukają winy w ofierze, a nie w jej kacie. Thriller Imię śmierci to wstrząsająca historia o ludziach tkwiących w toksycznych, niebezpiecznych relacjach i przemocy, która zatacza coraz szersze kręgi.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67324-63-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przemoc
Luty 1985, Bielsko-Biała
Tego dnia, jak zawsze w południe, cztery młode kobiety pracujące w dziale księgowości Zakładów Instalacyjno-Budowlanych „Instal-Bud” piły kawę, pogadując leniwie o mniej lub bardziej ważnych sprawach. Za oknami słońce odbijało się od śnieżnych czap okrywających drzewa, krzesząc srebrne iskierki, a lutowy mróz wymalowywał na szybach białe kwiaty, i to właśnie ten widok wywołał całą awanturę, sprowokowawszy Lucynę Jagielską do niezbyt dyplomatycznej uwagi.
– Zobaczcie, jak pięknie – zachwyciła się, chłonąc cudny widok. – Aż żal siedzieć w tych murach. Uśka, przecież ty miałaś w połowie miesiąca wyjechać z Andrzejem do Zakopanego – przypomniała sobie naraz. – Już po dwudziestym, a wy nadal w robocie. Zrezygnowaliście?
Urszula Zaleska spojrzała na nią niechętnie i zacisnęła wargi. Miała zamiar zignorować niewygodne pytanie, lecz poczucie krzywdy było zbyt wielkie. Musiała się przed kimś wygadać, a wiedziała, że biurowe koleżanki, chociaż niepozbawione wad, potrafią zachować dyskrecję.
– Andrzej powiedział, że teraz nie możemy sobie na to pozwolić – odpowiedziała, odstawiając podnoszoną do ust szklankę z kawą. – Nie chodzi o pieniądze – zastrzegła natychmiast. – On nie chce dawać żonie broni do ręki. Bo gdyby się wydało, że wyjechaliśmy razem, miałby przekichane przy sprawie rozwodowej. – Umilkła, lecz zaraz znów się odezwała: – Chyba będę musiała się zwolnić.
Dziewczęta czujnie nadstawiły ucha. Zaleska od kilku dni zachowywała się bardzo dziwnie, nawet jak na nią, a przecież już przedtem jej sposób bycia niejednokrotnie wydawał się im całkowicie niezrozumiały. Nadmierna ambicja szła u niej w parze z niezdrowym uzależnieniem od kochanka, co dawało często zaskakujące efekty.
Jak na przykład wtedy, gdy oskarżyła Ingę Piątkowską, iż ta chce odebrać jej zasłużony awans na zastępcę głównego księgowego. Krążąc nerwowym krokiem po pokoju, przez ponad godzinę udowadniała koleżankom, że to właśnie ona powinna awansować, po czym po rozmowie z kochankiem oświadczyła nagle, że awans jej nie interesuje, ma bowiem zupełnie inne życiowe priorytety.
– Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest, że Haratykowa wcale nie zamierza odchodzić, więc cała ta dyskusja była całkiem bezprzedmiotowa – mówiła potem Inga do Lucyny, gdy analizowały dziwaczne zachowanie Urszuli.
Teraz więc miały niemal całkowitą pewność, że Zaleska znowu wywoła awanturę z jakichś kompletnie irracjonalnych powodów, tym bardziej że przez cały tydzień prawie do nikogo się nie odzywała, a jedynie spoglądała na koleżanki oczami pełnymi łez. Czyżby miała zamiar wymusić awans groźbą zwolnienia?
– Czemu miałabyś musieć? – spytała Lucyna, nie próbując nawet skrywać zaciekawienia. – Musi to na Rusi, nie słyszałaś?
Urszula posłała jej niechętne spojrzenie.
– Andrzej mówi, że to niedobrze, że razem pracujemy. Że to może nam zaszkodzić przy sprawie rozwodowej, bo przecież tu wszyscy wiedzą, że jesteśmy ze sobą. I że łatwiej mi będzie awansować tam, gdzie nikt mnie nie zna.
Czwarta z dziewczyn, Jolanta Tarnawa, rzadko włączała się w ich dyskusje, a jeżeli już to czyniła, zazwyczaj popierała najbardziej właśnie ją, Zaleska bowiem była z nich najbardziej konserwatywna. Teraz jednak popatrzyła na Urszulę niemal ze zgrozą.
– Czy ty słyszysz, co mówisz?! – wykrzyknęła, gwałtownym ruchem odsuwając krzesło. Wstała i zaczęła krążyć po pokoju, cały czas piorunując koleżankę wzrokiem. – Myślisz, że ten twój Andrzej jest tak mądry, że trzeba wierzyć w jego każde słowo, bo on tak powiedział? Nie zauważyłaś, że to jest jedno wielkie pieprzenie? Co to zmieni, że odejdziesz z „Instal-Budu”? Myśli, że ludzie doznają wtedy zbiorowej amnezji? Uśka, zlituj się i nie słuchaj tego kretyna! Czy ty nie masz własnego rozumu?
– Mam go więcej niż ty! – Urszula nie zamierzała być jej dłużna. – Ja przynajmniej nie pozwalam tłuc się po pysku i nie wmawiam sobie, że to dowód miłości.
Inga aż wstrzymała oddech, pewna, że wypowiedź Zaleskiej stanie się przyczynkiem do monstrualnej awantury; w przerażonych oczach Lucyny wyczytała, iż koleżanka oczekiwała tego samego.
Od dawna wiedziały, że w małżeństwie Joli nie dzieje się dobrze. Zbyt często widywały zamaskowane grubą warstwą pudru sińce na twarzy i rękach koleżanki, by się nie domyśliły, że Zdzisław Tarnawa bije żonę. Nieraz namawiały Jolantę do podjęcia radykalnych działań i oferowały pomoc, niestety Jola nie dawała się przekonać.
Nie dalej jak miesiąc temu, gdy koleżanka znowu przyszła do pracy mocno umalowana, natychmiast zauważyły, że ostry makijaż miał na celu zamaskować podbite oko.
– Ona w końcu wyląduje przez niego w szpitalu – szeptała wówczas Lucyna do Ingi, ukradkiem spoglądając z troską na upartą koleżankę.
– Wiem przecież, ale co z tego? Nie możemy nic zrobić. A może Jurek zna jakiś sposób?
Na te słowa Lucynie rozbłysły oczy. Dwa lata temu wyszła za mąż za milicjanta służącego w wydziale dochodzeniowo-śledczym, lecz nawet do głowy jej nie przyszło, żeby zapytać go o zdanie w tej sprawie. Niestety teraz, po kilku dniach, nadzieja zgasła, gdyż wzięty na spytki Jurek nie przekazał jej dobrych wieści.
– Okazuje się, że oni też mają związane ręce. Dopóki Jolka będzie się upierać, że spadła ze schodów albo przywaliła głową w ścianę, nie mogą interweniować – przekazała Indze złą nowinę.
Tym razem jednak Jolanta je zaskoczyła. W pierwszej chwili wprawdzie stanęła jak wryta, oczy jej błysnęły gniewem, a policzki pokryły się krwistą czerwienią, lecz prawie natychmiast rumieniec ustąpił bladości, a gniew zmieszaniu.
– Masz rację – odezwała się cicho. – Jestem ostatnią osobą, która ma prawo wypominać komuś uzależnienie. Zmarnowałam siedem lat na życie z… z… – zająknęła się, jakby imię męża nie mogło jej przejść przez gardło. – Z tym sadystą – dokończyła po króciutkiej przerwie. – A powinnam była go zostawić już wtedy, gdy pierwszy raz mnie zbił. Wtedy miałam jeszcze szansę ułożyć sobie życie, a teraz… – Westchnęła tak ciężko, jakby ukończenie dwudziestu siedmiu lat kwalifikowało ją do grona staruszek.
Słuchały tych słów w osłupieniu. Tak dalece przywykły uważać, że Tarnawa zbyt zdominował żonę, by potrafiła go opuścić czy chociażby mu się sprzeciwić, że teraz nie mogły uwierzyć własnym uszom. Tym bardziej że Jola niechętnie mówiła o życiu prywatnym, a jeśli już to czyniła, z jej oszczędnych słów wyłaniał się zawsze obraz małżeństwa szczęśliwego, nieborykającego się z żadnymi poważnymi problemami. I gdyby nie widziane niejednokrotnie siniaki, pewnie nigdy by się nie domyśliły, jak wygląda prawda.
Lucyna pierwsza otrząsnęła się z chwilowego szoku i spojrzała uważnie na piękną twarz koleżanki. Nie znalazła na niej kłamstwa, dostrzegła natomiast zasinienie pod okiem, nie dość dokładnie zamaskowane pudrem.
– Znowu cię pobił?
Jolanta zagryzła wargi, po czym nagłym ruchem podciągnęła w górę bluzkę wraz z biustonoszem. Mogły teraz ujrzeć nieduże, kształtne piersi, pokryte gęsto krwiakami, i wielkie, ciemne sińce na żebrach.
– Jezu Chryste! – krzyknęła Lucyna i z wrażenia upuściła papierosa wprost do kawy. – Co za bydlę! Mam nadzieję, że od niego odeszłaś!?
– Uciekłam do sąsiadów, a oni zadzwonili na milicję. Przyjechali i go zabrali, ale powiedzieli, że potem… potem… Ten milicjant mówił, że muszę dzisiaj przyjść i złożyć zeznanie, bo inaczej posiedzi najwyżej czterdzieści osiem godzin.
Jola skrzywiła się żałośnie i poprawiła na sobie ubranie, potem usiadła przy swoim biurku i zwiesiła ramiona. Uroda też nie gwarantuje szczęścia – pomyślała Inga, głęboko współczując koleżance. Jej własne problemy wydały jej się naraz banalne, nic nieznaczące.
– Musisz złożyć te zeznania. – Lucyna nie miała żadnych wątpliwości. – Inaczej nie będą mieli podstawy do zatrzymania i rzeczywiście będą musieli go puścić.
Urszula spojrzała na nią z nagłą uwagą.
– Skąd to wiesz?
– Przerabialiśmy to w domu. Gdy ojciec popił, to zawsze mu się coś nie podobało. Rzucał wtedy tym, co mu wpadło w ręce, i nas bił. Tyle razy musieliśmy uciekać z domu, że nie jestem w stanie tego policzyć. Były takie miesiące, że milicja przyjeżdżała nawet dwa razy w tygodniu, a dzielnicowy mówił, że równie dobrze mógłby u nas zamieszkać.
– I co? Ojciec poszedł do więzienia?
– Ani razu. – Lucyna zaklęła, zaciskając dłonie w pięści. – Mama odmawiała złożenia zeznań i jeszcze go broniła. Że taki biedny, że chory, że ma kłopoty w pracy. Gliniarze go wypuszczali, a on wracał i z wdzięczności spuszczał matce wpierdol za to, że pozwoliła, żeby sąsiad ich wezwał. Bo przecież mu ślubowała i w ogóle to grzech sprzeciwiać się mężowi.
– Ja pieprzę – westchnęła Inga i przeniosła wzrok na zasłuchaną Jolantę. – U was też tak jest?
Zapytana pokręciła głową.
– Zdzisek prawie w ogóle nie pije. Ale wiecie co? To chyba jest jeszcze gorsze.
Z oczu popłynęły jej długo tłumione łzy, znacząc jaśniejsze ścieżki na pokrytych pudrem policzkach. Inga i Lucyna popatrzyły na siebie ze zrozumieniem, tylko Urszula, zniżywszy głos do szeptu, natrętnie dopytywała o sens wypowiedzianych słów.
– Czemu gorzej? O co jej chodziło? Rozumiecie coś z tego?
– Chryste, przestań się zachowywać jak idiotka! – Lucynę w końcu wyprowadziła z równowagi ta natarczywa indagacja. – Kobieto, pomyśl trochę. Pijany często nie wie, co robi.
Inga nie pozwoliła jej dokończyć, na jej twarzy pojawił się wyraz rozczarowania.
– Nie myślałam, że będziesz bronić pijaków. Kto jak kto, ale ty?! Dobrze wiesz, że dla wielu z nich alkohol stanowi tylko wymówkę, usprawiedliwienie, bo tak naprawdę lubią stosować przemoc i w gruncie rzeczy nie potrzebują do tego żadnego pretekstu.
Jagielska poczerwieniała z gniewu, lecz zdołała opanować emocje. Wzięła głęboki wdech, po czym odpowiedziała całkiem spokojnie:
– Na drugi raz słuchaj uważnie, zamiast się czepiać. Powiedziałam „często”, nie „zawsze”, poza tym miałam na myśli podobnych do mojego ojca, bo innych nie znam na tyle, żeby się wypowiadać. Chodziło mi o to, że taki jak tata najczęściej nie panuje nad sobą, ma jakieś zwidy-ułudy, wydaje mu się, że wszyscy są przeciwko niemu. A ten bydlak zrobił jej to po trzeźwemu. Zdecydował na zimno, że musi ją skatować. Teraz kapujesz!?
– Ale czemu? Za co? Jolka, co ty mu zrobiłaś?
Inga aż się zatrzęsła ze złości, usłyszawszy ostatnie pytanie Zaleskiej. Sądząc po stłumionym przekleństwie Lucyny, ona także miała ochotę co najmniej potrząsnąć bezmyślną koleżanką. Obie nie zdążyły w żaden sposób zareagować, Jolanta bowiem okazała się szybsza. Gwałtownie odjęła ręce od zapłakanej twarzy.
– Ja mu zrobiłam?! – powtórzyła głosem wibrującym furią. – Ja? Kurwa mać!
– Nie miałam na myśli, że to twoja wina – broniła się Urszula. – Chodziło mi o to, czemu cię pobił.
– Bo kupiłam sobie majtki! – wybuchnęła Jolanta. – Bo wydałam pieniądze na majtki bez zapytania swojego pana i władcy o pozwolenie! – Odetchnęła głęboko kilka razy i dokończyła już w miarę spokojnie: – Dlatego nie poszłam zaraz rano na milicję. Bo jak ja mam im to powiedzieć?
Inga trochę ją rozumiała. Sama też pewnie by się wstydziła mówić obcym mężczyznom o majtkach. Ale z drugiej strony, co w tym wstydliwego? Majtki noszą wszyscy. W dodatku tak błahy powód czynił pobicie tym straszniejszym, bardziej odrażającym.
– Właśnie dlatego powinnaś pójść i to powiedzieć – oświadczyła, a widząc niezdecydowanie Joli, przedstawiła koronny argument: – Gdy gliniarze usłyszą, z jakiego powodu cię pobił, nie będą mieć dla niego litości. Tak samo sąd. A może wolisz żyć tak słodko, jak mama Lucyny? – dodała, nie mogąc powstrzymać się od sarkazmu. – Jeśli nie będziesz zeznawać przeciwko niemu, on wyjdzie i na pewno pięknie ci podziękuje, że załatwiłaś mu dwie doby w areszcie.
– Brawo, mała! – Lucyna zaczęła klaskać. – Sama lepiej bym tego nie ujęła. A ty się, Jolka, zastanów, czy warto się nad nim litować.
– Nie warto. – Jola wstała i sięgnęła po torebkę. – Idę do starej po przepustkę, a potem na milicję.
Ruszyła zdecydowanym krokiem w stronę drzwi, lecz Inga, tknięta nagłą myślą, powstrzymała ją głośnym „zaczekaj” i gorączkowo zaczęła grzebać w portmonetce.
– Pewnie wszystko cię boli, a chyba… – Urwała, zawstydzona własną ingerencją w cudze sprawy. Nie leżało w jej naturze wtrącenie się do czyjegoś życia. Ale przed oczami znów stanęły jej posiniaczone piersi koleżanki, toteż odsunęła na bok skrupuły i mężnie dokończyła: – Chyba nie masz pieniędzy. Weź, to na taryfę. W autobusie mógłby cię ktoś potrącić albo kierowca gwałtownie zahamuje…
Wetknęła jej w rękę zwinięty banknot. W niebieskich oczach błysnęły łzy wzruszenia, lecz Jola otarła je szybko i skinęła głową. Jednak zanim wyszła, musnęła szybkim gestem zarumieniony policzek młodszej koleżanki.
Całe to zdarzenie tak wybiło je z rytmu, że już do końca dnia nie umiały skupić się na pracy i tylko w kółko rozważały, czy Jolanta zdoła uwolnić się od domowego oprawcy i przede wszystkim czy nie wycofa się w ostatniej chwili.
– Jutro na pewno się okaże, że wszystko zostało po staremu – wieszczyła Urszula z jakąś dziwną satysfakcją w głosie.
– A ty się z tego cieszysz? – Jagielska nie mogła uwierzyć. – Z tobą chyba jest coś nie tak.
Zaleska wydęła pięknie wykrojone wargi.
– Głupia jesteś. Wcale się nie cieszę, tylko znam życie. A tak w ogóle, to skąd wiadomo, że to wszystko jest winą Tarnawy? W małżeństwie najczęściej obu stronom można wiele zarzucić, a my znamy tylko wersję Joli. Jak się kogoś prowokuje…
W następnej chwili pisnęła i zasłoniła się segregatorem, gdyż rozwścieczona Lucyna doskoczyła do niej z taką miną, jakby miała zamiar ją uderzyć. Skuliła się, lecz Jagielska tylko popatrzyła na nią z pogardą.
– Mogłabym ci teraz przypierdolić, a każdy sąd by mnie uniewinnił. Bo jak się kogoś prowokuje…
Proroctwa Urszuli się nie sprawdziły, a Inga i Lucyna lojalnie kibicowały Jolancie, która wytrwała w postanowieniu uwolnienia się od domowego dręczyciela. Wprawdzie nie wszystko poszło tak, jak sobie zaplanowała, gdyż najpierw Tarnawę zwolniono po czterdziestu ośmiu godzinach, a później sąd okazał się dla niego wspaniałomyślny, uwierzywszy w skruchę i obietnicę poprawy, ale nie zmieniła zdania.
Zdzisław Tarnawa dostał wyrok w zawieszeniu i to utwierdziło go w przekonaniu, że żona także da mu jeszcze jedną szansę, mimo że po jego uwolnieniu nie wpuściła go do mieszkania rodziców, dokąd przeniosła się zaraz po złożeniu zawiadomienia. Nie mógł pogodzić się z jej odejściem i zaczął wystawać pod biurowcem „Instal-Budu”, licząc, że prędzej czy później przydybie żonę i zmusi do powrotu. Wiedziała o tym, gdyż pewnego dnia zobaczył ją w oknie i nie zdołał się opanować.
– Wracaj do domu, dziwko! – wrzeszczał pod biurem, zadzierając głowę, a jego głos docierał na drugie piętro tak wyraźnie, jakby mężczyzna stał w tym samym pomieszczeniu co Jolanta i jej koleżanki. – Jesteś moją żoną i musisz mnie słuchać. Tak powiedział ksiądz. Przysięgałaś mi przed Bogiem i nie pozwolę ci odejść. „Oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci”, pamiętasz?
Dość długo trwało, nim się zorientował, że wystawaniem na ulicy robi z siebie jedynie pośmiewisko, gdyż Jola nie zamierzała ryzykować spotkania z nim i poprosiła kierowcę zakładowego osinobusu, by wywoził ją poza bramę; wysiadała na tyle daleko od biurowca, że mąż nie mógł tego zobaczyć.
Wtedy spróbował ponownie wtargnąć do mieszkania rodziców żony i znowu nie udało mu się wejść dalej jak na klatkę schodową. To rozsierdziło go do tego stopnia, że usiłował wyważyć drzwi, a sąsiedzi, zaalarmowani hałasem, wezwali milicję. Tym sposobem mężczyzna wylądował w areszcie, a w tym czasie Jolanta złożyła pozew o rozwód.
Niestety Tarnawa wkrótce ponownie został wypuszczony, by odpowiadać z wolnej stopy. Nadal ją nachodził i dziewczyna nosiła się z zamiarem wyjazdu z Bielska-Białej, żeby raz na zawsze odseparować się od męża, który już wkrótce miał się stać eksmężem.
– Powinnaś sobie kogoś poszukać – oświadczyła któregoś dnia Urszula. – Gdybyś miała faceta, zrobiłby porządek ze Zdziskiem i nie musiałabyś się bać.
Jolanta spojrzała na nią niemal ze zgrozą.
– Zwariowałaś – orzekła z głębokim przekonaniem. – Jeszcze się nie rozwiodłam, a ty już mi każesz szukać nowego faceta? Nie ma mowy!
Zaleska nie rozumiała jej wzburzenia.
– A czemu nie? Zadbałby o ciebie, dopilnował…
– Wiesz co, Usia? Takiego, co mnie pilnował, już miałam i przez niego na długie lata wyleczyłam się z mężczyzn. Teraz chcę mieć tylko święty spokój.
Ostry, nieprzyjazny ton koleżanki nie spodobał się Urszuli. Naburmuszyła się, urażona, że jej dobre rady nie spotkały się z należytym uznaniem.
– Jak tam chcesz – burknęła. – Tylko potem nie becz, że musisz uciekać przed Zdziskiem na drugi koniec Polski.
– Gdybym miała pewność, że znajdę gdzieś pracę i mieszkanie, to wyjechałabym już dawno – odpowiedziała Jola i pochyliła głowę nad rejestrem, oznajmiając w ten sposób koniec rozmowy.
Niestety takiej pewności nikt jej dać nie mógł, a nie dysponowała oszczędnościami, które pozwoliłyby przetrwać bez pracy. W tej materii na rodziców również nie mogła liczyć. Matka pobierała niską rentę, a ojciec wprawdzie pracował, ale wspomagał finansowo swoich rodziców, schorowanych do tego stopnia, że prawie całe emerytury wydawali na lekarstwa. Musiała więc zrezygnować z wyjazdu i w dalszym ciągu przemykać chyłkiem w obawie, że Tarnawa ją zobaczy i zaatakuje.
Paradoksalnie, zamiast stracić na pewności siebie, dziewczyna niespodziewanie na niej zyskała.
– Pewnie przez to organizowanie się na nowo. Nauczyłam się sama o sobie decydować – wyznała Jola w rozmowie z Piątkowską. – Miałaś rację, mówiąc, że to moje życie, więc powinnam kierować nim tak, jak sama uznam za stosowne.
– Ty w ogóle jesteś jak nowa.
W głosie Ingi brzmiała taka duma, jakby to ona osobiście stworzyła nową Jolantę. Starsza koleżanka poniechała perfekcyjnego makijażu i idealnej fryzury, a jej stroje wiele straciły na wykwintności, nie były też uszyte wedle najświeższej mody. Teraz Jola bardziej zwracała uwagę na cenę i na praktyczność, kwestię modowych trendów stawiając na ostatnim miejscu.
Co ciekawe, ta zwyczajnie ubrana Jolanta, ograniczająca się tylko do przyciemnienia rzęs tuszem, z włosami zebranymi w kitkę, wydawała się Indze dużo piękniejsza niż przedtem. Status samotnej kobiety wyraźnie jej służył.Rozdział 2
Zaczątek kolekcji
Kwiecień 1985, Bielsko-Biała
– Przestań wreszcie się mnie czepiać! Nie jestem twoją własnością, ty głupi bucu! Gówno cię obchodzi, gdzie byłam!
Zaczerwieniona z gniewu Dorota złapała szklankę z niedopitą herbatą i rzuciła ją w stronę stojącego w progu kuchni mężczyzny. Rajner nawet nie drgnął, jakby przewidywał, że pocisk chybi celu, a ten rzeczywiście uderzył w ścianę pół metra od futryny. Szkło posypało się z brzękiem, na kremowych kafelkach wykwitły brązowawe rozbryzgi upstrzone ciemniejszymi plamkami herbacianych fusów.
Milewski ze stoickim spokojem przekroczył okruchy szklanki, usiadł przy stole i zrobił zapraszający gest.
– Nie wróciłaś na noc, rano i w południe dalej cię nie było. Co w tym dziwnego, że pytam? Usiądź, Dota, porozmawiajmy jak ludzie.
– Jak ludzie?! – wysyczała wściekle. – Do tego musiałbyś być człowiekiem!
Nie ruszyła się nawet na krok, nadal trwała w tym samym miejscu przy piecu, na którym mimo zbliżającej się godziny szesnastej nie stał ani jeden garnek. Trudno zresztą, żeby stał. Sam przecież nie mógł tam zawędrować, a wszystko wskazywało na to, że z wczorajszych imienin koleżanki Dorota wróciła dopiero przed chwilą. Rajner pewności oczywiście nie miał. Mogła pojawić się w domu zaraz po jego wyjściu do pracy, a potem wyjść ponownie, ale to nie zmieniało faktu, że gdy po północy kładł się do łóżka, żona jeszcze nie wróciła. Gdy się obudził, nie było jej nadal, i podobnie piętnaście minut temu.
W inny dzień pewnie nie zrobiłby z tego afery. Popiła to popiła, każdemu może się zdarzyć, że przesadzi z alkoholem, on sam także kilkakrotnie po jakiejś popijawie obudził się we własnym mieszkaniu, chociaż do dziś nie wiedział, jak się w nim znalazł. Na swoje nieszczęście przypomniał sobie, że wczoraj rano uprzedził Dorotę, że wróci do domu dopiero pojutrze, nic więc dziwnego, że na widok popłochu w jej oczach zapaliło mu się w głowie ostrzegawcze światło. Zapytał więc, czy imieniny trwały blisko dobę, i wtedy rozpętało się piekło.
Żona wygłosiła istną przemowę. Zarzuciła mu nieczułość, brak zainteresowania, stawianie pracy ponad małżeństwo, do tego ograniczone horyzonty, chamstwo, a nawet alkoholizm. Wszystko to poparła litanią przewin, z których z tylko bardzo nikłą częścią się zgadzał, resztę zaś nazwał wymysłami histeryczki. Wtedy cisnęła szklanką, uznając najwyraźniej, że szkło rani dotkliwiej niż słowa. Rajner nie mógł odmówić temu słuszności, kategorycznie natomiast zaprotestował przeciwko twierdzeniu, jakoby nie był człowiekiem.
– W takim razie nie rozumiem, czemu urząd stanu cywilnego wyraził zgodę na nasz ślub. Wydawało mi się, że do tego bycie człowiekiem jest warunkiem koniecznym.
– Widocznie jednak nie – warknęła, a po chwili dodała, nie zważając, że zaprzecza wcześniejszemu twierdzeniu: – Jesteś strasznym człowiekiem, Rajner. Z tobą nie da się żyć. Chcę się rozwieść.
Już od dłuższego czasu spodziewał się usłyszeć te słowa, a jednak poczuł zaskoczenie. Nie sądził, że Dorota zdobędzie się na tyle stanowczości, zawsze do tego stopnia unikała podjęcia jakiejkolwiek decyzji, że nieraz się zastanawiał, jak to się mogło stać, że wyraziła zgodę, kiedy poprosił ją o rękę. I nie raz tego żałował.
– W porządku – odpowiedział, siląc się na spokój. – Złóż pozew. Nie bój się, nie będę ci niczego utrudniać. Ale na ułatwienia też nie licz.
Na widok jej oszołomionej miny poczuł odrobinę satysfakcji. Chyba się nie spodziewała takiej odpowiedzi. Nic dziwnego, dotychczas to on zawsze łagodził kłótnie i przepraszał nawet wtedy, gdy wina leżała ewidentnie po stronie Doroty.
– Rajner – odezwała się cicho, bez uprzedniej agresji. – Ty mówisz poważnie? Naprawdę chcesz się rozejść?
– Ty chcesz – przypomniał. – Powiedziałem, że się dostosuję…
– Bo tobie wcale na mnie nie zależy! – przerwała mu, a jej oczy wypełniły się łzami. – Nie zwracasz na mnie uwagi, masz w dupie to, co ja czuję. Nie kochasz mnie, nigdy mnie nie kochałeś. Dla ciebie jest ważna tylko ta twoja pierdolona praca, nie obchodzi cię, że całymi dniami jestem tu sama…
Przestał słuchać. Pomyślał, że gdyby Dorota o tym wiedziała, nie omieszkałaby powiększyć listy jego przewin o jeszcze jeden zarzut. A gdyby tak jej to podpowiedział? Żeby utwierdzić ją w przekonaniu, że rozwód to najlepsza rzecz, jaką może zrobić? Żeby nie zmieniła zdania?
I pomyśleć, że kiedy niespełna rok temu brali ślub, uważał się za najszczęśliwszego mężczyznę na ziemi. Powinno było dać mu do myślenia, gdy przyjaciel napomykał dyskretnie, że może należałoby trochę poczekać, lepiej się poznać, przekonać się, czy uczucie do Doroty nie jest tylko chwilową fascynacją. Obraził się wtedy, zerwał więzi przyjaźni trwające od czasu liceum, a później nie próbował tego naprawić, choć niemal natychmiast pożałował wybuchu.
Szybko się dowiedział, jak wielką omyłkę popełnił. Norbert miał stuprocentową rację, to on okazał się kretynem, o czym przekonał się, zanim jeszcze minęło pół roku, teraz natomiast coraz częściej łapał się na tym, że nienawidzi kobiety, którą przysiągł kochać.
Dzwonek telefonu? Teraz? To mogło oznaczać tylko jedno i na twarzy mężczyzny mimo woli pojawił się uśmiech. Z ulgą opuścił kuchnię i skierował się ku wiszącemu na ścianie w przedpokoju aparatowi telefonicznemu. Rozmowa nie trwała długo. Rajner wysłuchał uważnie podanego telegraficznym stylem polecenia, rzucił zwięzłe „już jadę” i po kilku minutach, gotowy do wyjścia, ponownie zajrzał do kuchni.
Żona siedziała przy stole zwrócona w stronę okna, mógł więc zobaczyć tylko drgające spazmatycznie plecy i fragment dłoni zasłaniającej twarz. Jasne włosy spływały miękką falą aż na biodra. Pamiętał, jak bardzo podniecał go ich widok, teraz jednak poczuł żal, że uczucie między nim a Dorotą zostało zaprzepaszczone, zginęło gdzieś pomiędzy jedną a drugą kłótnią, odeszło, gdy w miejsce czułych słów ze stworzonych do pocałunków ust żony zaczęły płynąć inwektywy.
– Dota? Muszę iść, dzwonili…
– To, kurwa, idź, na co czekasz?!
Miał już tego dość. Miał dość jej.
– Uspokój się. Nie doprowadzaj mnie do ostateczności, bo pożałujesz.
Odjęła dłonie od twarzy i spojrzała suchymi, pełnymi nienawiści oczami.
– Spierdalaj do tej swojej ukochanej roboty!
Skrzywił się i nie powiedział już nic, wiedząc dobrze, że wykorzystałaby każde jego słowo jako pretekst do nowej awantury, tak jak wykorzystała uwagę o wulgaryzmach do robienia mu na złość.
Na początku znajomości Milewski wyznał, że irytuje go nadmierne przeklinanie u kobiet. Nie to, żeby był jakimś świętoszkiem. Sam również czasem klął, choć starał się panować nad językiem, nie gorszyło go również, gdy w zdenerwowaniu przedstawicielki płci pięknej rzucały jędrnym słówkiem. Ale używanie przez nie wulgarnych wyrazów zamiast znaków interpunkcyjnych lub jako uniwersalnych przymiotników czy czasowników uważał za niedopuszczalne, jego zdaniem kłóciło się z pojęciem kobiecości.
Wydawało mu się wtedy, że Dorota pochwala jego zdanie, gdy jednak w ich małżeństwie zaczęło dziać się źle, natychmiast wykorzystała tę informację, by doprowadzać go do gniewu nieustannym przeklinaniem. Od tamtej pory już się przed nią nie odkrywał, nie chcąc dawać jej do ręki kolejnej broni.
Wyszedł cicho z mieszkania i dopiero przed blokiem, gdy wciągnął w płuca rześkie majowe powietrze, poczuł, jak duszna jest atmosfera domu, który miał być azylem, a stał się siedliskiem zła.
– Najwyższy czas z tym skończyć – powiedział do siebie, gdy znalazł się przed blokiem i zobaczył dwoje ludzi trzymających się za ręce. – Z nią.
Nie wierzył, że Dorota wystąpi o rozwód. Zbyt dobrze ją poznał, by nie wiedzieć, że ona nigdy nie zrezygnuje z wygodnego życia i pozycji, jaką dawało jej bycie jego żoną. Nie odejdzie, za to zamieni mu życie w piekło. Musiał zatem poszukać innego sposobu, by odzyskać wolność.
Podporucznik Jerzy Jagielski zmusił się do ponownego spojrzenia na potwornie okaleczone zwłoki. Jeszcze nigdy nie spotkał się z podobnym bestialstwem, choć służył w milicji już prawie dziesięć lat. Gdy spoglądał na leżące na łóżku, skąpane we krwi ciało, miał wrażenie, że kobieta została poszatkowana. Takie samo zdanie chyba miał lekarz, gdyż po stwierdzeniu zgonu niezbyt się kwapił do dalszych oględzin.
– Najlepiej przewieźcie ją razem z tymi wszystkimi bambetlami. – Wskazał na przesiąkniętą krwią pościel. – Inaczej gotowa rozpaść się na kawałki i będziecie musieli zbierać je szufelką.
Jagielski mruknął coś niezobowiązującego i odsunął się aż pod drzwi wejściowe, robiąc miejsce fotografowi. Po chwili miejsce zbrodni rozjarzyło się błyskami flesza.
Na schodach zatupotały szybkie kroki, potem za plecami podporucznika szczęknęła klamka. Jerzy odwrócił się i zobaczył młodego funkcjonariusza z ciągle jeszcze pozieleniałą twarzą. Szeregowy wyglądał na zakłopotanego.
– Obywatelu poruczniku, na dole jest jakiś cywil. Strasznie się awanturuje, bo koniecznie chce tu wejść.
– Kto to? Mąż? – ożywił się Jagielski.
Młody milicjant zaprzeczył ruchem głowy. Potem się zreflektował i odpowiedział pełnym zdaniem, na wszelki wypadek przyjąwszy postawę zasadniczą.
– To nie mąż, obywatelu poruczniku. Mówi, że jest prokuratorem.
– Kur…
Jerzy z trudem opanował wybuch złości. Nie mógł winić szeregowego, sam przecież mu nakazał nie wpuszczać nikogo, nawet gdyby chętny do odwiedzin twierdził, że jest Panem Bogiem. Zapomniał o przedstawicielu prokuratury, zatem pretensje powinien kierować wyłącznie do siebie.
Wyszedł z mieszkania i dla uspokojenia zapalił papierosa.
– Obywatelu poruczniku…? – przypomniał o swoim istnieniu mundurowy. Nadal stał w progu.
– Co? A tak, prokurator. Wpuść go, ale najpierw zamknij te cholerne drzwi.
– Tak jest, obywatelu poruczniku!
Ciężkie buty znów zatupotały, a po niedługim czasie na schodach rozległy się inne kroki, lżejsze i daleko mniej szybkie. Minęło jeszcze kilkanaście sekund i na półpiętro wywindowała się korpulentna postać, na której widok Jagielski miał ochotę puścić wymyślną wiązankę. Ochabczyk! Tylko tego jeszcze brakowało! Ostatnim razem, gdy współpracował z tym człowiekiem przy prowadzeniu śledztwa w sprawie zabójstwa pewnego Kanadyjczyka, kilkakrotnie łapał się na tym, że najchętniej odstrzeliłby mu ten pusty łeb.
Mieczysław Ochabczyk był wyjątkowo odporny na wszelkie argumenty, a termin „logiczne myślenie” był mu tak znany, jak słowo „mężczyzna” bohaterkom filmu Seksmisja. Niestety sprawowanie nadzoru prokuratorskiego nad śledztwem stawiało go nad milicjantami, zmuszając ich do wykonywania idiotycznych najczęściej poleceń. Wzajemnych kontaktów nie ułatwiał też kompletny brak poczucia humoru prokuratora, zastępowany nadmiernym poczuciem własnej wartości.
Na drugą część schodów Ochabczykowi wyraźnie zabrakło już kondycji i gdy w końcu, stękając i sapiąc niczym parowóz, wszedł na piętro, dość długo nie mógł wydobyć słowa i tylko rzucał Jerzemu wściekłe spojrzenia. Musiało upłynąć kilka minut, nim zdołał wyartykułować wypowiedź.
– Jagielski? No tak, mogłem się tego domyślić. Co wy tu, kurwa, odstawiacie?! Utrudnianie wejścia przedstawicielowi prokuratury to jest…
– Nieporozumienie, panie prokuratorze – wszedł mu w słowo Jerzy. – Przepraszam pana. Zabroniłem młodemu wpuszczać tu kogokolwiek, a on to wziął zbyt dosłownie.
Mówił ugodowym tonem, by udobruchać przewrażliwionego na punkcie własnej pękatej osoby Ochabczyka, choć wszystko w nim aż się skręcało z niechęci do tego człowieka. Nie miał jednak innego wyjścia, chyba że chciałby się na długie lata pożegnać z awansem, bo jak wieść gminna głosiła, mężczyzna miał kolegów na wysokim szczeblu.
Prokurator popatrzył uważnie na milicjanta, widocznie jednak nie doszukał się nieszczerości, ponieważ skinął lekko głową i zapytał:
– Gdzie jest miejsce zdarzenia?
– Pod numerem piątym. Ale…
Nieciekawy owego „ale” Ochabczyk nie zaczekał na dokończenie wypowiedzi i szybko wkroczył do mieszkania. Po niedługim czasie znalazł się tam również Jagielski i na widok pozieleniałego na twarzy prokuratora, który z dłonią przyciśniętą do ust długimi susami sadził do łazienki, musiał zaangażować całą siłę woli, by nie wybuchnąć głośnym śmiechem. Technik także walczył z rozbawieniem, a gdy ustawiał na szafce nocnej tabliczkę z numerem oznaczającym kolejny ślad, ramiona trzęsły mu się jak w febrze.
Cały ten incydent miał dla nich zbawienne efekty. Po opuszczeniu łazienki Ochabczyk wyraźnie spuścił z tonu. Przycichł i jakby skurczył się w sobie. Postał kilka minut pod ścianą jak najdalej od łóżka, po czym zwrócił się do podporucznika, starannie unikając spojrzenia czy to na niego, czy na denatkę.
– Myślałem, że załatwimy to szybciej. Muszę iść, jestem umówiony w Komitecie. Dokończcie tu sami, poruczniku, a jutro opowiecie mi o ustaleniach. Dacie sobie radę? – spytał i nie czekając na odpowiedź, ruszył ku drzwiom.
Gdy tylko zamknęły się za nim, obaj milicjanci wybuchnęli śmiechem, i tylko lekarz stał z dość głupią miną, nie wiedząc, czy powinien się przyłączyć do tej eksplozji wesołości, której powodów nie rozumiał. Tamci jednak uspokoili się dość szybko i zajęli się pracą. To znaczy zajął się nią technik, fotografując coraz to inne miejsca, Jagielski natomiast przechadzał się wolno po pokoju, nie przekraczając przy tym linii wytyczonej tabliczkami oznaczonymi numerami, ustawionymi w miejscu, gdzie na jasnej wykładzinie dywanowej odbiły się ostatnie krwawe ślady protektorów. Dalej już ich nie było, co mogło oznaczać tylko, że w tym miejscu zabójca zdjął zakrwawione obuwie.
– Przecież nie wyfrunął – burknął Jagielski, gdy nudzący się lekarz przedstawił mu swój wielce odkrywczy domysł.
– Skończyłem z częścią artystyczną – oznajmił technik. – Przyjrzyjmy się teraz tej pięknej pani, żeby doktor mógł wrócić do swoich zajęć.
Jagielski już wcześniej doszedł do wniosku, że Milewska sama wpuściła zabójcę do domu. Drzwi nie były uszkodzone, zamki raczej też nie, a stanowiący dodatkowe zabezpieczenie łańcuch luźno zwisał na drzwiach. Prócz tego leżąca pod kołdrą kobieta miała na sobie szlafrok, co wydało mu się dość niewygodnym strojem do spania.
– Ja to widzę tak, że ktoś zadzwonił, ona wstała z łóżka, włożyła szlafrok i wpuściła gościa do środka – odezwał się mężczyzna w białym kitlu, uprzedzając podporucznika. – Przepuścił ją przodem i walnął w głowę, po czym zaciągnął do łóżka i zaczął zabawę. Nie mam na myśli gwałtu – odpowiedział na pytające spojrzenie Jagielskiego. – To chyba nie miało nic wspólnego z seksem.
Wstępne oględziny zwłok nie dały co prawda odpowiedzi na pytanie, kto mógł się dopuścić tak strasznego czynu, wykazały natomiast, że istotnie Milewska została uderzona w głowę. Pozostałe rany były liczne i tak głębokie, że czarna prognoza lekarza miała realne szanse się sprawdzić. Mężczyzna wymieniał je głośno, dodając do każdej krótki opis.
– Naliczyłem dwadzieścia jeden – stwierdził w podsumowaniu – ale bez dokładniejszych badań nie jestem w stanie stwierdzić, czy któraś z nich była śmiertelna. Tylko że to chyba nie ma znaczenia, bo dam głowę, że zmarła z upływu krwi. Popatrzcie tu, tu i tu. – Wskazywał po kolei na szyję, przedramię i udo.
– Krwotok tętniczy? – zaryzykował Jerzy.
Dla niego wskazane przez lekarza rany nie różniły się niczym od pozostałych; na wypowiedzianą supozycję naprowadziły go wyłącznie miejsca zranienia.
– Potrójny, stąd takie rozbryzgi.
– Czas zgonu?
Lekarz skrzywił się lekko.
– Powiedziałbym, że osiem do dziesięciu godzin, ale to tylko tak orientacyjnie. Dokładniej powie panu…
– Doktor od nieboszczyków – wszedł mu w słowo Jagielski. – Dziękuję, to na razie mi wystarczy. Mirek, mamy jej dane? – zwrócił się do technika omiatającego pędzelkiem daktyloskopijnym niedużą, elegancką torebkę.
– Moment.
Chorąży Mirosław Kazimierczak utrwalił na folii daktyloskopijnej widoczne na powierzchni torebki odciski, przyjrzał im się przez lupę i rozsunął zamek błyskawiczny.
– Na moje oko te wszystkie paluchy należą do tej samej osoby. Pewnie do niej. – Pogrzebał w torebce i wyciągnąwszy ciemnozieloną książeczkę, szybko ją przekartkował. – Dorota Jadwiga Milewska z domu Pawełek. Lat dwadzieścia dziewięć, mężatka, brak informacji o zatrudnieniu.
– Jeszcze jedno – znów odezwał się lekarz. – Jeżeli było tak, jak mówiłem, to szukacie mężczyzny, w dodatku wysokiego. – Ponownie wskazał ranę na głowie denatki. – Cios padł z góry, a ta kobieta ma jakieś metr sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu.
Po wypisaniu aktu zgonu mężczyzna wyszedł, a milicjanci wrócili do swoich zajęć. Kazimierczak zaczął od przedpokoju, a Jagielski, chwilowo bezrobotny, przyglądał się bezmyślnie, jak kolega omiata pędzelkiem daktyloskopijnym wieszak na ubrania. Naraz wzrok zahaczył o brązowawą smugę na ścianie, ledwie widoczną wśród kwiatowego wzoru tapety. Zaciekawiony, spojrzał niżej i już wiedział, że lekarz miał rację.
– Miro, zerknij na to.
Wskazał palcem interesujące go miejsce. Technik podszedł, przyjrzał się smudze przez szkło powiększające i powiódł wzrokiem niżej. Gwizdnął cicho.
– Miał nosa pierdolony doktorek. Pomyślałem, że gówno wie, bo przecież mogła siedzieć, kiedy dostała w łeb, ale tutaj raczej nie siedziała. Poza tym na czym? Musiałoby być tak wysokie jak stołek barowy.
Machinalnie rozejrzał się, jakby oczekiwał, że nagle w wąskim przedpokoju zobaczy bar obstawiony stołkami. Jerzy zauważył to i parsknął śmiechem.
– Nie wysilaj się, Miruś. Stołek na pewno się tu nie zmaterializuje, a nawet gdyby, to dalej sprawcą będzie wysoki mężczyzna.
W pierwszej chwili Kazimierczak nie zrozumiał i zapatrzył się w porucznika z niemądrą miną. Potem ponownie przeniósł wzrok na smugę zaczynającą się na wysokości jego szyi i w oczach błysnęło mu zrozumienie.
– Walnął ją, a ona zatoczyła się na ścianę – wyjaśnił niepotrzebnie i sięgnął po nożyk, by wyciąć poplamiony krwią fragment tapety.
– Idę na fajkę – poinformował Jagielski, nieznoszący bezczynnego czekania. – Kupię coś do żarcia. Chcesz?
W sklepie była kolejka i kiedy wrócił, technik zdążył uporać się już z sypialnią. Jerzy przejrzał zawartość szuflad stolika nocnego i przystanął przed wysoką szafką. Przeszklona od połowy, nosiła na sobie ślady proszku daktyloskopijnego, mimo to wolał się upewnić.
– Zrobiłeś już tę szafkę?
Kazimierczak z cichym stęknięciem dźwignął się z kolan.
– Zrobiłem. Widziałeś to zdjęcie?
Jerzy nie zdążył odpowiedzieć, gdyż właśnie pojawili się przyodziani w kombinezony ochronne mężczyźni z noszami. Po krótkiej rozmowie zgodnie z sugestią lekarza władowali na nosze denatkę wraz z pościelą, przykryli płachtą i po podpisaniu stosownych dokumentów zniknęli za drzwiami.
– Zrobiłem kuchnię – oznajmił Kazimierczak po ich wyjściu. – Ale jestem niewyspany. – Ziewnął szeroko, nie starając się nawet zasłonić ust. – Graliśmy w brydża do drugiej w nocy, bo miałem mieć wolne, ale wyszło jak zawsze. Gdzie masz to żarcie, bo głodny jestem jak cholera. Gospodarz chyba nie oskarży nas o kradzież, jeśli zrobimy sobie herbatę? Nie umiem jeść bez popijania.
– Właśnie, gospodarz. Trzeba by go zawiadomić. Tylko, kurwa, jak? Na aparacie jest miejsce na numer, ale kartka jest pusta. Byłem u ciecia, potem zadzwoniłem od niego do administracji i nic. Nikt nie wie, gdzie facet pracuje, numeru też nikt nie zna.
– Został mi jeszcze duży pokój. Może tam coś znajdę?
Ciąg dalszy w wersji pełnej