Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Imperium - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Styczeń 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
28,00

Imperium - ebook

Młody marynarz Casper Kolb, gdańszczanin na służbie hiszpańskiej rodzinny kupieckiej, staje się świadkiem i uczestnikiem wydarzeń, o których pamięć przetrwała wieki, a ich bohaterom zapewniła nieśmiertelną chwałę. Morze Śródziemne, centrum świata znanego Europejczykom, wygodny szlak komunikacyjny i źródło dobrobytu, pod koniec XVI wieku stało się areną, na której naprzeciw potężnemu imperium osmańskiemu stanęła oparta na kruchym sojuszu Liga Święta. Muzułmańska inwazja na Cypr, desant pod Larnaką, oblężenie Nikozji i Famagusty były przedsięwzięciami niemającymi wcześniej precedensu w historii działań wojennych. Stały się także preludium do jednego z największych w dziejach świata starć morskich zwanego bitwą pod Lepatno.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62730-37-7
Rozmiar pliku: 701 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zawył jak zbity pies. Rzemienie przecięły mu skórę na ramieniu. Odskoczył do tyłu, zasłaniając się drugą ręką. Niewiele pomogło. Oberwał jeszcze raz, i jeszcze raz.

– Chcesz jeść, to płać! – wrzeszczał straganiarz. Nieliczni przechodnie zatrzymywali się na chwilę, lecz widząc furiata, spiesznie oddalali się w swoją stronę. Sprzedawca z czerwonym, nalanym obliczem nawet tego nie widział, świdrując go przekrwionymi oczkami. Pewnie musiał odreagować niepowodzenia kończącego się dnia: zbyt mały utarg albo jakąś kłótnię z klientem...

Za plecami poczuł kamienny mur. Nie bardzo wiedział, gdzie się schronić, a wcale nie wyglądało na to, by ta napędzana wściekłością góra tłuszczu i mięśni chciała odpuścić, wręcz przeciwnie. Zobaczył, jak grube ramię wzniosło się do góry i opadło, usłyszał świst rzemienia. Zdążył zasłonić twarz i obrócić się bokiem, tak że cios spadł tym razem na plecy. Musi uciekać, bo ten furiat go zakatuje.

Poszukał oparcia dla stóp na brukowych kamieniach. Dźwignął się na kolano, wstał chwiejnie i osłaniając głowę, ruszył przed siebie. Niestety, w panice pomylił kierunek i pobiegł w lewo zamiast w prawo. Oberwał kopniaka, zatoczył się i wyrżnął czołem w krawędź dębowego słupa stanowiącego jedną z podpór piekarniczego straganu. Resztka sił, jaką jeszcze zachował, wyparowała w mgnieniu oka. Oszołomiony padł jak długi. Znowu poczuł kopniaka w żebra i uderzenie knutem w głowę.

– Żebym cię tu więcej nie widział, złodzieju!

Straganiarz chwycił go za strzęp koszuli na grzbiecie i jednym szarpnięciem rzucił go do tyłu. Tym razem padł na plecy. Najszybciej, jak potrafił, wycofał się niczym krab, byle dalej od nieszczęsnego stoiska.

Był już poza zasięgiem sprzedawcy, co wcale nie oznaczało, że uszedł prześladowaniom. Wrzaski handlarza zwabiły grupę wyrostków, z których najmłodszy mógł mieć trzynaście lat, a najstarszy może siedemnaście. Ściągnęli z okolicy, spodziewając się rozrywki, i trafiło im się jak ślepej kurze ziarno. Zachęceni tym, co zobaczyli, ruszyli na niego szeroką ławą na podobieństwo polującej watahy. Pięciu na jednego. Chyba nie przeżyje dzisiejszego dnia.

Rzucił się w bok, w stronę uliczki, która prowadziła z rynku do przystani, wijąc się między ciasno ustawionymi kamienicami. Pobiegli za nim z krzykiem i chociaż do zakrętu dobiegł pierwszy, szanse na ucieczkę przed zgrają nie były duże. Dystans topniał z każdą chwilą.

Tamci nie wyglądali na mocarzy. Byli chudzi i obszarpani jak on. Mieli jednak tę przewagę, że byli u siebie. To ich teren i ich miasto. Jak spuszczą mu łomot, pewnie dostaną w nagrodę po czerstwej bułce od zadowolonego z takiego obrotu sprawy straganiarza.

Zapadał już zmrok i uliczki opustoszały. Nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. Przynajmniej nikt nie stanął na jego drodze, kiedy zaszczuty uciekał przed siebie. Odruchowo skręcił w pierwszą wyrwę w ciągu zabudowy, chcąc jak najprędzej zgubić prześladowców. Nic z tego. Usłyszał ich śmiech za sobą. O co chodzi?

Znali to miasto na wylot, a on poniewczasie spostrzegł, że zapędził się w ślepy zaułek. Przed nim było tylko parę brudnych podwórek, gdzie służba oprawiała ryby i mięso, robiła pranie, plotkowała i spędzała każdą wolną chwilę z dala od ciekawskich oczu cnotliwych mieszczan.

– Patrzcie go, jaki cwany – najstarszy z prześladowców, obszarpany drągal z długimi włosami opadającymi na kark i złym spojrzeniem, podrzucał w dłoniach spory kamień. On też pierwszy sforsował ceglany, pokruszony mur oddzielający uliczkę od wąskiej studni podwórek. Reszta śmiało poszła za przywódcą.

To koniec. Szanse na ratunek spadły do zera. Po krzyżu przebiegły mu ciarki i zrobiło się zimno, i to wcale nie dlatego, że wokół panował chód. Dopiero co minęła Wielkanoc i choć z dania na dzień się ocieplało, to w takich zaułkach wciąż było zimno.

Przywarł plecami do ściany. Tamci znieruchomieli. W końcu kamień wystrzelił przed siebie, ciśnięty wprawnym zamachem ramienia. Uchylił się w ostatnim momencie, ale oni tylko na to czekali. Skoczyli prawie równocześnie. Jakieś ręce oplotły go w pasie i wyrwały do góry. Wierzgał, gryzł i szarpał. Nic z tego. Spróbował tyłem głowy rozbić nos obejmującego go napastnika. Bezskutecznie. Tamten tylko się śmiał i ścisnął go jeszcze mocniej, aż zatrzeszczały kości. Nieświadom tego, co robi, kopnął nogą gdzieś na oślep. Trafił. Jeden z napastników poleciał w bok, chrypiąc i ściskając się za podbrzusze. Sukces niewielki, ale zawsze. Powoli zaczynał tracić świadomość. Brakowało mu tchu, a zaciśnięta na piersi obręcz nie pozwalała nabrać powietrza. Pociemniało mu w oczach. Przyjdzie mu tu zdechnąć. Może to i lepiej. Jak na szesnastolatka, przeżył dostatecznie dużo i widział dostatecznie wiele, by uczynić to bez zbędnego żalu. Koniec udręki zdawał się bliski. Dostał pięścią w skroń. Usłyszał jeszcze ostry głos i śmiech bijących.

Nagle uścisk nieznacznie zelżał. Dźwignąwszy ciężką głowę, popatrzył w bok. Widział jak przez mgłę, jednak nie mógł się mylić. Dwie postacie ubrane z hiszpańska na czarno zaglądały przez wyrwę w murze. Tych parę słów, jakie znał w tym języku, pozwoliło mu się domyślić, że chodzi im o niego.

Zamrugał powiekami, żeby przegonić mgłę, którą zaszły mu oczy. Trochę pomogło. Wyższy wyglądał całkiem dostojnie – był wysoki i mocno zbudowany. Mówił wyraźnie i powoli, chcąc, by go dobrze rozumiano. Widać było, że przywykł do posłuchu. Mógł mieć jakieś osiemnaście lat. Jego młodszy towarzysz nie wyglądał na uszczęśliwionego. Co chwila pociągał wspólnika za rękaw, by najszybciej oddalić się z miejsca bijatyki.

Przywódca grupy stał zdumiony, raz po raz otwierając usta. W końcu zdobył się na krótkie warknięcie:

– Nic wam do tego.

Hiszpan nie odpowiedział od razu. Zwinnie przeskoczył ponad pokruszoną krawędzią i stanął przed nimi w całej okazałości. W ogóle nie wyglądał na przestraszonego. W jego ciemnych oczach zbierała się burza. Powtórzył polecenie:

– Powiedziałem wyraźnie, że masz go zostawić.

– Nie jest nic wart. To złodziej.

Grymas przemknął przez oblicze Hiszpana.

– Ma to wypisane na twarzy?

Pomiędzy nimi był najwyżej rok różnicy, jednak dzieliła ich przepaść wynikająca z przynależności do zupełnie odmiennych grup społecznych. Hidalgo i zwykły uliczny śmieć – kontrast nie mógł być większy.

Obejmujący go oburącz osiłek, nie czekając na polecenie przywódcy, nieco rozluźnił uścisk, więc półprzytomny, wymęczony poleciał na ziemię jak worek. Tymczasem wybawiciel najwyraźniej uznał sprawę za załatwioną, bo nie przejawiając najmniejszego nim zainteresowania, wrócił na uliczkę. Poczołgał się za nim jak za ostatnią szansą ratunku. Jeżeli tutaj zostanie, tamci zatłuką go, gdy tylko Hiszpanie znikną za zakrętem. Niezdarnie podpierając się wszystkimi kończynami jak nowo narodzone źrebię, podniósł się i wytężył wszystkie siły. Biegł na czworakach, prawie na oślep, bo krew z rozbitego łuku brwiowego zalewała mu prawe oko, przez co raz po raz tracił orientację, w którą stronę ma się kierować. Z ledwością przelazł przez wyłom, po czym spadł na bruk. Rozejrzał się z niepokojem, dokąd teraz ma iść. Są. Obaj podążali w stronę przystani, z tym że starszy szedł miarowym, dostojnym krokiem, a młodszy z niepokojem zerkał za siebie.

Zanim zdążył się zastanowić, nogi poniosły go same. Koło głowy przeleciał mu kamień ciśnięty przez żądną krwi zgraję, co zdopingowało obolałe ciało do zrywu. Podbiegał z wysiłkiem, po czym przechodził do truchtu, byle dalej od prześladowców.

Kuśtykając w ten sposób, znalazł się parę metrów za plecami młodzieńców, kiedy młodszy z nich gwałtownie obrócił się i pociągnął starszego za rękaw.

Rozumiał co drugie słowo.

– Panie... – nie zdobył się na nic więcej. Jak nie odpocznie, to zaraz zemdleje.

– Hector, nie mieszajmy się do tego. Pamiętasz, co mówił ojciec?

– Spokojnie, Antonio – starszy z Hiszpanów poklepał towarzysza po ramieniu. – Nic nam nie zrobią.

Hector wpatrywał się w drogę, którą dopiero co przeszli. Widok zgrai lumpów rozdrażnionych odebraniem im krwawej rozrywki był nad wyraz wymowny. Dopóki on tu jest, nikt nie odważy się zaatakować, jednakże wystarczy, że odejdą z Antoniem, by ten nieszczęśnik z włosami zlepionymi krwią i strzępem koszuli na grzbiecie skończył skatowany do nieprzytomności albo i zabity. Właściwie to się nim brzydził. W takich sytuacjach najlepiej zachować powściągliwość właściwą dla jego stanu. Niech niżej urodzeni załatwiają takie sprawy między sobą. Sami mają dosyć własnych kłopotów. W dodatku to, co wyprawia się obecnie w Niderlandach, wygląda na wstęp do rebelii. Co prawda kraj od dobrych kilkudziesięciu lat należy do hiszpańskich Habsburgów, ale jakoś się tego nie czuje. Antonio miał rację, przypominając słowa ojca – nie mieszać się do niczego. Tacy jak oni nie są tu mile widziani. Co najwyżej – tolerowani. Najlepiej będzie, jak zostawią tego człowieka własnemu losowi.

Mógł przysiąc na własnego patrona, że zrobiłby to, gdyby nie ten wzrok kogoś doprowadzonego do ostateczności. W końcu interweniował w jego obronie i poniekąd stał się za niego odpowiedzialny. Obrzucił jeszcze spojrzeniem wyczekującą zgraję. Pewnie myśleli o tym samym, co on przed chwilą – zostawi chłopaka, a wtedy...

– Chodź za nami – nie da im tej satysfakcji.

– Wiesz, co robisz? – Antonio telepał się jak w febrze.

– Jak zostanie sam, nie przeżyje godziny – tłumaczył.

– Co nas to obchodzi?

– Chcesz go mieć na sumieniu? To proszę... – nie czekał na odpowiedź. Odwrócił się na pięcie i poszedł ku przystani, wypatrując znajomych masztów. To, co zostało za nim, przestało go interesować.

Po chwili, już we trzech, dotarli do portu. Sezon handlowy najwyraźniej się rozpoczął. Przy nabrzeżach dominowały kupieckie holki i karaki, chociaż nie brakło też wojennych galeonów.

Nieślubna córka cesarza Karola V, a siostra obecnego króla Hiszpanii Filipa II, Małgorzata księżna Parmy, nie przebierała w środkach, chcąc utrzymać bogatą prowincję przy koronie. Skrupułów nie miała również religijno-narodowa opozycja w osobach Wilhelma księcia Orańskiego, Lamorala hrabiego Egmont i admirała Horna. W końcu, ku zdziwieniu wszystkich, Małgorzata przystąpiła do opozycji, wymuszając dymisję własnego zastępcy – kardynała Antoine’a Perrenot de Granvellego – bezgranicznie lojalnego wobec króla. Filip II nie chciał ustąpić. Coraz częściej mówiono o otwartej wojnie. Krwawe żniwo zbierały potajemne starcia i egzekucje niepokornych. Ostatnio kością niezgody stały się podatki ściągane na pokrycie kosztów wojny z Francją.

Nie należało się dziwić Filipowi II. Mimo posiadanych kolonii w Nowym Świecie i znacznych terytoriów w samej Europie nie mógł zrezygnować z olbrzymich dochodów, jakich przysparzały mu właśnie Niderlandy, przez których porty przepływały bogactwa Europy, Azji i obu Ameryk, a w bankowych kantorach obracano milionami. Nikt przecież nie obetnie sobie ręki, chociaż ta boli i nie zawsze chce wykonywać polecenia. W końcu to Hiszpania stanowi środek świata, a z Eskurialu promieniuje nań myśl i wola.

„Oceanus” wyglądał całkiem nieźle. Długi na około 18 metrów, z dwoma masztami – fokmasztem i grotmasztem na głównym pokładzie. Kasztel dziobowy był raczej niski, ze sterczącym bukszprytem. Rufowy kasztel znacznie wyższy, z bezanmasztem. Do obrony miał osiem dział na kasztelu i wzdłuż burt.

Mężczyzna przechadzający się wzdłuż nabrzeża z rękoma założonymi do tyłu wyglądał jak starsza kopia braci. Różniły ich tylko pasma siwizny w czarnych włosach i brodzie. Z czernią stroju kontrastowała biała kryza pod szyją i białe pończochy pod sięgającymi za kolana spodniami oraz srebrny łańcuch na szyi.

Hiszpan co jakiś czas pokrzykiwał na tragarzy i marynarzy przetaczających beczki po desce robiącej za trap. Rozchodzący się dokoła cierpki zapach wskazywał, że wypełnia je dziegieć. Kapitanowi wtórował bosman – brodaty, zwalisty osiłek z zawiązaną na głowie wyblakłą czerwoną chustą, który posuwał się dwa kroki za kapitanem, tyle że po pokładzie. Widać było, że ci dwaj doskonale się rozumieją.

– Ramon, jesteś tak głupi czy tylko takiego udajesz? – zakrzyknął kapitan, kiedy jeden z marynarzy przystanął i wycierał pot z czoła, blokując przejście pozostałym. – No rusz się, człowieku! Następnym razem popłyniesz z Felipe. Ja już nie mam do ciebie sił.

– Już się za niego biorę – bosman wychylił się przez burtę i pogroził majtkowi wielką piąchą. – Słyszałeś, co powiedział kapitan?

Wystarczył widok skierowanej ku niemu groźnej pięści, by Ramon ponownie zabrał się za robotę.

– Ojcze...

– Hector, zastąpisz mnie... A co to za łachudrę przyprowadziłeś ze sobą?

Pierworodny wzruszył ramionami, jakby nie przywiązywał do tego większej wagi, za to Antonio aż kipiał ze wzburzenia.

Przestał zwracać na nich uwagę. Ledwo żył. Bolało go całe ciało, w głowie szumiało mu z głodu i od razów, a żołądek ścisnął się w supeł. Jeśli go odprawią, wyzionie ducha. Opadł na kolana, nie mogąc dłużej ustać na nogach. Słyszał, jak o nim mówią – wysoki głos kapitana przeplatał się z cichymi odpowiedziami synów, ale stało się to dla niego już zupełnie obojętne. Widać tak musiało być.

– Hej, jak masz na imię?

Powoli uniósł głowę.

– Słyszysz, co mówię? – Hector stał nad nim, świdrując ciemnymi oczami.

– Casper.

– Co? Mów głośniej.

Wybełkotał odpowiedź.

– Gaspar. Bardzo dobrze – przystojna, smagła twarz okolona czarnymi włosami wyrażała zafrasowanie. – Chodź za mną, dostaniesz jeść.

– Zabieramy go? – Antonio podskoczył z boku.

– Jestem za niego odpowiedzialny. Tak powiedział ojciec.

– To włóczęga bez grosza.

– A nasza załoga to kto? Sami święci? – wskazał na uwijających się w pobliżu. – Łotry i szubrawcy. Czasami myślę, że nie mają Boga w sercu.

– Są nasi.

– Ten też będzie, jak się przyzwyczai – starszy z braci zakończył dyskusję.



Pierwsze dni minęły szybko. Z uwagi na rany nie był pędzony do ciężkiej roboty, wykonywał tylko lżejsze prace pokładowe jako pomocnik cieśli, starego Luisa mającego dobrze ponad sześćdziesiątkę. W głowie mu się nie mieściło, że ktoś może żyć tak długo.

Krzepki starzec z siwą brodą jak łopata, wciąż jeszcze trudny do zastąpienia, miał jedną wadę – ledwie słyszał. Mówiąc do niego, każde zdanie powtarzano co najmniej dwa razy, powoli i wyraźnie. W odpowiedzi Luis kiwał tylko głową i machał ręką, postękując przy każdym gwałtownym ruchu.

Nowo przyjęty do załogi właściwie nie miał nic przeciwko temu, bo o ile z hiszpańskiego znał pojedyncze słowa, to język kataloński, którym posługiwali się marynarze, stanowił dlań dialekt zupełnie niezrozumiały.

Wołano na niego różnie, najczęściej „Gaspar”, wciąż jeszcze zastanawiając się, jaką postawę przybrać wobec nowego człowieka na pokładzie. Załoga „Oceanusa” była dość liczna jak na jednostkę handlową – liczyła prawie czterdzieści osób – i stanowiła istną panoramę śródziemnomorskiej cywilizacji. Nie brakowało żadnej nacji, od Maurów po Kroatów. Podobno był i jeden Turek, jednak zszedł na ląd w Haarlemie i tyle go widziano.

Całym przedsięwzięciem zawiadywała rodzina Álvarezów. Z tych urywków zdań, jakie potrafił zrozumieć, wyłaniał się obraz nieźle rozwiniętego rodzinnego interesu, na czele którego stał Javier – głowa rodu, ojciec Hectora i Antonia. Obaj synowie pływali razem z nim. Hector zgodnie z przyrzeczeniem ojca już niedługo przejmie jeden ze statków i sam zostanie kapitanem, pomnażając rodzinne bogactwo. Przed Antoniem droga do samodzielności była jeszcze długa i kręta, nie tyle z racji wieku, co z powodu braku tej powagi, którą mieli brat i ojciec. Dobrze liczył i całkiem ładnie śpiewał, ale to za mało, by stać na czele marynarskiej zgrai wydrwigroszy.

Łącznikiem pomiędzy Álvarezami a załogą był bosman Carlos. Z nim wszyscy mieli do czynienia na co dzień. Wiadomo było, że jest zaufanym Javiera i prawdopodobnie przejdzie z Hectorem na nową jednostkę.

Na razie statek zmierzał do Kadyksu, który wedle wyobrażeń Gaspara znajdował się na końcu świata. Jak na razie praca pozwalała zapomnieć o wszystkim. Ilekroć wracał pamięcią do wydarzeń ostatniego roku, nie potrafił powstrzymać łez i wściekłości. Wszystko przepadło, wszystko. W ciągu jednego feralnego wieczoru został sam. Patrzył przez na wpół zamknięte okno i rozpamiętywał każdą minioną chwilę.

Mocniej ścisnął ciesielski toporek, którym obrabiał belkę.

– Gaspar! – spod rufowego kasztelu machał doń Carlos. – Zostaw tę robotę. Luis sam dokończy, a ty przynieś wina, bo zaschło mi w gardle.

Odłożył toporek i ruszył na dół. Musiał znaleźć ochmistrza i wyjaśnić, o co chodzi. Sam przecież nie dostanie klucza do miejsca, gdzie przechowuje się prowiant. Zamyślony, nie zauważył krępego Melchora Copomanesa, zwanego Małpą z powodu nieproporcjonalnie długich ramion i krótkich, krzywych nóg. Ponieważ jednak zestaw ten uzupełniał byczy kark, nazwy owej używano tylko za plecami marynarza. Obrazu postaci dopełniała wredna gęba i połamane zęby. Z tych kilku, które zostały.

– Przydupas Álvarezów, co? – usłyszał ni pytanie, ni stwierdzenie.

Chciał wyminąć Copomanesa i uniknąć konfrontacji, która nie zapowiadała się dobrze, choć tamten był tylko niewiele wyższy. Odzyskał już siły, ale nie pewność siebie. Wciąż liczył tylko szesnaście lat, a nie jak tamten – trzydzieści.

Unik nie zdał się na nic. Mocarna dłoń chwyciła go za gardło, zaciskając się jak kowalskie cęgi. Złapał ostatni oddech przesycony smrodem z ust prześladowcy i poleciał ciśnięty na plecy. Uderzył, aż gruchnęło.

– Przylazłeś tu szpiegować?

– Nie.

Małpa nie słuchał go wcale, tylko przyskoczył bliżej.

Rozrzucone na boki dłonie przebierały po wygładzonych deskach pokładu. Odwrócił się i stanął na nogi. Niewielka, zamknięta przestrzeń nie pozwalała uciec. Drogę na wolność od strony schodów zagradzał Melchor, najwyraźniej szukający okazji do złojenia komuś skóry.

– No, chodź tu bliżej – Copomanes wyszczerzył zęby w upiornym uśmiechu.

Przywarł plecami do ściany. Ręce szukające po omacku czegokolwiek trafiły na metrowy pręt porzucony na jednej ze skrzyń.

– Chcesz mnie tym przestraszyć? – Małpa wyglądał na rozbawionego, ujrzawszy improwizowany oręż.

Kątem oka dojrzał na schodach nogi kolejnego osobnika. Czyżby jeden przeciwnik nie wystarczał? Faktycznie marynarz zszedł, za nim kolejny. Robiło się ciasno, ale tak widać musiało być.

Upokorzenie kogoś bez świadków byłoby bez sensu, to żaden prestiż, żadna chwała. Na szczęście ten wycieruch Álvarezów dostanie za swoje przy pełnej widowni.

W przeciwieństwie do niego Melchor najwidoczniej miał niejaką wprawę w takich zapasach, bo zza pasa wyciągnął nóż, który trzymał ostrzem do tyłu i skoczył pierwszy, celując w gardło. Pręt świsnął przed Hiszpanem, zatrzymując go w pół ruchu.

Przywykł raczej do rękojeści szabli, ale nic to. Cięcie. Finta. Pchnięcie. Niejednego potrafił zaskoczyć, podobnie jak teraz Małpę. Tamten wyczuł niebezpieczeństwo, ale nie zamierzał ustąpić. Nie teraz, kiedy kilka par oczu śledziło pojedynek. Z jednej strony stary wyjadacz, nożownik, który już parę razy udowodnił, co potrafi, a z drugiej – zupełnie świeży chłystek wymachujący kawałkiem pręta, choć trzeba przyznać, że z wprawą.

Copomanes doskakiwał raz z jednej, raz z drugiej strony, odskakując w ostatnim momencie, kiedy już się wydawało, że oberwie w wyciągniętą dłoń. Miał swoją taktykę – zmęczy gówniarza, a potem... Przeciwnik zupełnie nieoczekiwanie zrobił wypad w przód. Trzy krótkie, szybkie kroki i Małpa rozpłaszczył się na ściance. Przerzucił nóż do drugiej ręki, by zmylić przeciwnika, ale nim uchwycił rękojeść, ta w niewytłumaczalny sposób wymknęła się z dłoni i broń upadła na podłogę. Przez ułamek sekundy patrzył na to z niedowierzaniem. Schylił się, chcąc podnieść nóż, lecz mocno oberwał w nogę. Odskoczyć nie było gdzie. Zamarkował unik i ponowił próbę, starając się nie spuszczać wzroku z końca pręta, który teraz zataczał powolne serpentyny przed jego twarzą. Wreszcie w odruchu desperacji spróbował złapać za jego koniec, żeby wyrywać oręż z dłoni przybłędy. Próba skończyła się wrzaskiem bólu Melchora, gdy pręt przetrącił mu palce i trafił go prosto w czoło. Marynarz poleciał do tyłu.

– Dość.

Wszyscy zamarli.

U szczytu schodów stał Carlos i patrzył na starcie z mieszaniną odrazy i zainteresowania.

– Coś czułem, że nie doczekam się tego wina – burknął rozgoryczony. – Spływaj na pokład – skinął na nowego członka załogi. – Jeszcze porozmawiamy. A ty, Copomanes, dostałeś nauczkę, więc uważaj na przyszłość.

Zostawił pręt tam, skąd go wziął, i szybko czmychnął na górę. Ledwo wyniósł cało głowę, lecz wiedział, że to nie koniec.

Do wieczora starał się schodzić wszystkim z drogi. Zaniósł swój posiłek – miskę soczewicy i kubek mętnego cydru – pod bukszpryt i usiadł na zwoju liny. Widział stąd i morze, i cały pokład, a co najważniejsze – nikt nie stał za jego plecami. Zdążył zjeść połowę porcji, kiedy zobaczył Carlosa.

– Stary czeka na ciebie.

Posłusznie odstawił niedokończoną kolację i powlókł się jak na skazanie.

Kabina w rufowym kasztelu zapewniała Álvarezom tę skromną cząstkę luksusów, do jakich byli przyzwyczajeni możni i szlachetni, a która wydawała się marzeniem dla prostych marynarzy.

Don Javier siedział w środku, za dębowym stołem, pomiędzy Hectorem i Antoniem. Ojciec z synami popijali powoli wino, nie widząc powodu, by czynić to szybciej – wszak to oni stanowili tu prawo.

Carlos wypchnął go do przodu, sam stając przy drzwiach.

– Bosman powiedział, co się wydarzyło.

Pokornie kiwnął głową.

– Nie masz nic do powiedzenia?

Spuścił wzrok i milczał.

– Pokonałeś w walce Copomanesa, a to niezły rozrabiaka – kapitan wyglądał na rozbawionego. – Od kiedy jesteś z nami, niewiele mówisz, a mnie bardzo korci, by poznać twoją tajemnicę. Inaczej nie będziemy mogli ci pomóc.

Zerknął na kapitana raz i drugi, wreszcie przełknął ślinę. Słowa z trudem przechodziły mu przez gardło, i to nie dlatego, że słabo mówił po hiszpańsku. Wspomnienia musiały ponownie wypłynąć na powierzchnię.

W Zjednoczonych Prowincjach nie znalazł się przypadkowo. Przypłynął z ojcem sprzedać zboże. Wybrali się sami, bez pośredników, aby uzyskać jak najwyższą cenę. W końcu ojciec trafił, zdawało się, na wyjątkową okazję. Wieczorem mieli otrzymać zapłatę i wyładować towar, a potem mogli wracać do kraju. Miał zostać na holku i przypilnować wszystkiego, jednakże wiedziony ciekawością poszedł w ślad za ojcem. Stał na zewnątrz, lecz wszystko widział – suto zastawiony stół, puchary wina wypijane jeden za drugim i wspólników – równie gładkich w słowach co prędkich w czynach. Umowa została zawarta. Ojciec wstał nieco chwiejnie, chcąc już wracać. Dostał sztyletem w plecy.

Wciąż jeszcze widział jego zdziwione spojrzenie i czuł paraliżujący strach, który nie pozwolił mu pospieszyć z pomocą. Nie był w stanie nic zrobić, dygotał jak w febrze. Nawet krzyk uwiązł mu w gardle.

Nazajutrz okazało się, że został sam, w tym, co miał na sobie. Marynarzy i kapitana holku odprawiono po zapłacie. Mógł wracać z nimi, tylko nie wiedział, do czego. Matka odumarła ich już dawno, rodzeństwa nie miał. Jakoś wiązali koniec z końcem, ale na interes ze zbożem przeznaczyli wszystkie wolne środki, nie zostało już nic.

Sam w obcym kraju, bez grosza przy duszy, jeno z żądzą zemsty, która okazała się nie taka prosta, gdyż mordercy rozpłynęli się w powietrzu. Wędrował więc z miasta do miasta, popadając w coraz większą nędzę. Owego dnia, kiedy to spotkał Hectora i Antonia, był już na skraju przepaści. Pożytek z wędrówki odniósł niewątpliwie jeden – liznął trochę języków, co wykorzystał właśnie teraz.

– Potrafisz udowodnić to, co mówiłeś? – zapytał Javier.

– Jak?

– A chociażby prowadząc „Oceanusa” – właściciel pogładził brodę i upił łyk wina.

– Poradzę sobie – nie był tego pewien, ale co szkodzi spróbować.

– Carlos, miej nad nim pieczę...

– Tak jest, kapitanie.

Wyszli, a drzwi zatrzasnęły się za nimi z hukiem.

„Oceanus” płynął na zachód wzdłuż nieprzyjaznego francuskiego brzegu, a Casper Kolb został poddanym Filipa II – największego chrześcijańskiego władcy świata, arcykatolickiego króla Hiszpanii, Neapolu, Sycylii, Sardynii i Elby, Niderlandów, księcia Luksemburga, Franche-Comté, Mediolanu, Charolles, pana Oranu, Bizerty i Melilli w północnej Afryce, do którego należały również Karaiby, spora część wybrzeża Ameryki Południowej wzdłuż Pacyfiku, a także Meksyk, Kalifornia, Teksas, Floryda i Filipiny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: