Imperium Sodomy i jego sojusznicy - ebook
Imperium Sodomy i jego sojusznicy - ebook
Stałą cechą rewolucji jest dokonywanie czystek pamięci. Każda epoka ma swoją wrażliwość i w XXI wieku chwilowo drastyczna walka z przeszłością nie uchodzi. Radykałowie wolą raczej metodę drobnych kroków. Zamiast niszczyć stare dzieła, palić je lub zakazywać ich czytania, można przecież nieco je tylko poprawić.
Gdyby kiedyś prawa do wydawania dzieł polskich pisarzy dostały się w ręce apostołów wokeizmu, nie ostałby się kamień na kamieniu: stracilibyśmy i Adama Mickiewicza, i Henryka Sienkiewicza, nie wspominając o Zygmuncie Krasińskim czy Bolesławie Prusie. Każdego by potraktowano z innego paragrafu. Jednego za domniemany antysemityzm, drugiego za rasizm, trzeciego za ksenofobię, a wszystkich za patriarchalizm i maskulinizm.
Na razie Polacy są daleko z tyłu. Z czyszczeniem pamięci mogli się stykać w Kościele, po soborze watykańskim II. Zniknęły wtedy tzw. psalmy złorzeczące (Pan Bóg się nie gniewa, Pan Bóg kocha wszystkich), znacznie okrojono odniesienia do groźby piekła, postawiono nacisk na to, co pozytywne i co budzi nadzieję.
Postępowi teologowie próbują dowieść, że Biblia nie potępia homoseksualizmu. Według nich grzech sodomski miał być… formą pogwałcenia prawa gościnności, a wtedy reszta już pójdzie z górki. Kto nie jest gościnny, ten nie chce imigrantów. Kto nie jest gościnny, ten nie troszczy się o zasoby Ziemi i beztrosko wydycha CO2 do atmosfery. Imperium Sodomy na pewno nie ustąpi. Tam, gdzie siła zderza się z racją, ta druga często musi przegrać.
Kategoria: | Politologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8079-895-3 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czytelnik, który sięgnie po tę książkę, na pewno zada pytanie: czym jest imperium Sodomy? Słusznie. Kto chce być rozumiany, powinien, na ile to możliwe, posługiwać się jasnymi pojęciami. A więc o co chodzi? Jako żywo nie ma dziś żadnej światowej potęgi, która chciałaby się utożsamiać ze starożytnym miastem opisanym na stronach Księgi Rodzaju. Mimo to nazwa jest jak najbardziej właściwa. Widzimy bowiem wyraźnie – poprawiam się, ja przynajmniej widzę – jak z dnia na dzień rośnie, rozwija się, potężnieje i wzmacnia się ruch wspierający całkowicie nową ideę natury człowieka, a jego pierwszym i najważniejszym punktem ma być i jest aprobata czynów, z których to zasłynęli w dziejach mieszkańcy Sodomy. Co do tego naprawdę trudno mieć wątpliwości. Homoseksualizm nie jest już ani przypadłością moralną, ani objawem słabości natury ludzkiej, ani wyrazem niedojrzałości czy zaburzenia – przeciwnie, poprzez użycie narzędzi propagandy i polityki stał się znakiem rozpoznawczym zwycięskiej rewolucji. Jeśli zatem mówię o imperium Sodomy, to mam na myśli ogół podmiotów – instytucji, jednostek, korporacji – których wspólnym celem jest dążenie do przewrotu i doprowadzenie do aprobaty zachowań, które przez tysiąclecia ludzkość uważała za naganne, niebezpieczne, sprzeczne z naturą.
Ta negatywna ocena ze szczególną mocą wybrzmiewa – wręcz słychać uderzenia dzwonu – na kartach Pisma Świętego. Nie jest przypadkiem, że kiedy św. Paweł chciał wytłumaczyć rzymskim chrześcijanom w 57 roku po Chrystusie, a był to okres początków Kościoła, niegodziwość pogaństwa, wskazał na rozpowszechnione praktyki, polegające na tym, że mężczyźni żyją z mężczyznami, a kobiety z kobietami. W oczach apostoła i całej tradycji był to synonim zła, najbardziej jaskrawy przejaw buntu wobec Boga, Stwórcy, Pana i Władcy życia. Jeśli tym, co najbardziej odróżniało Boga Biblii od bogów i bożków pogańskich, było to, że daje On życie, że błogosławi życie, że cieszy się z tego, iż życie się mnoży i obfituje, to znakiem upadku i degeneracji była aprobata tych obyczajów, które to z zasady życia przekazywać nie mogą. Łatwo zatem zauważyć, że przykładając tę miarę do dzisiejszej cywilizacji, znajduje się ona w stanie głębokiego upadku. Nawet w najbardziej rozpustnej i zepsutej epoce starożytności nikomu o zdrowych zmysłach nie przyszłoby do głowy, żeby relacje osób tej samej płci nazywać małżeństwami. A to jest właśnie pierwszą i najważniejszą zdobyczą imperium Sodomy dzisiaj. To zadeklarował w 2015 roku Sąd Najwyższy USA, tak utrzymują równe trybunały i sądy europejskie. To jest oficjalne wyznanie Unii Europejskiej.
Świadomie wybrałem określenie „imperium” – bo nie chodzi tu jedynie o ruch umysłowy bądź o projekt intelektualny. Za projektem wynaturzenia człowieka stoi bowiem współczesne państwo. Gdyby nie ono, gdyby nie ten coraz bardziej wszechmocny Lewiatan, potęga Sodomy nigdy nie byłaby tak wielka. Od czasów drugiej kadencji Baracka Obamy jednym z najważniejszych ośrodków narzucania światu tej nowej ideologii stały się, niestety, Stany Zjednoczone. To wtedy właśnie po raz pierwszy do propagowania nowej ideologii zostali zobowiązani wszyscy amerykańscy dyplomaci. Jego bliskim i nawet jeszcze bardziej zaangażowanym dziedzicem stał się obecny prezydent USA Joe Biden. Tylko dzięki zaangażowaniu tych gigantycznych środków politycznych i finansowych imperium zdobywa kolejne połacie i tereny. Drugim centrum, podporządkowanym jednak politycznie Waszyngtonowi, jeśli chodzi o propagowanie i wspieranie celów imperium, są oczywiście Bruksela i Unia Europejska. Dlatego właśnie tęczowe flagi powiewają dumnie we wszystkich miastach Zachodu. Ich wszędobylska, nachalna obecność do złudzenia przypomina stężenie czerwieni w państwach, które niegdyś doświadczyły panowania komunizmu.
Co jest ostatecznym celem imperium Sodomy? Moim zdaniem jest to dążenie do budowy utopijnego państwa panseksualnego, w którym to człowiek zostanie ostatecznie pozbawiony tego wszystkiego, co stanowi o jego charakterze – a więc przynależności do rodziny, związku z przodkami, uczuć patriotycznych – a przemieni się w abstrakcyjną jednostkę, indywiduum z płynną płcią, płynną tożsamością, bez przeszłości i bez nadziei. Będzie to jednostka pozbawiona duszy i odcięta od relacji z Bogiem, przywarta i przytłoczona ziemskością i doczesnością. Jednostka abstrakcyjna i ulotna, konsument idealny, zwierzę doczesne. Państwo panseksualne ma wykreować człowieka panseksualnego, w całości opętanego tylko jedną kwestią płci i pożądania, odciętego od norm i praw Bożych. Dlatego akceptacja homoseksualizmu była jedynie pierwszym, ale koniecznym krokiem na tej drodze: w ten sposób dokonał się przewrót we wszystkich podstawowych pojęciach moralnych. Niczym w równaniu matematycznym: po zniesieniu moralnego potępienia aktów homoseksualnych musiało nastąpić odrzucenie płci jako czegoś stałego i biologicznie niezmiennego. Dlatego dziś forpocztą rewolucji nie są już geje i lesbijki, ale transwestyci. Następne bariery do pokonania łatwo sobie wyobrazić. Można być pewnym, że kolejny atak imperium przypuści na odrębność gatunkową człowieka i na przekonanie – skądinąd też przecież głęboko zakorzenione – że ludzka para, związek dwóch osób, jest czymś lepszym niż stadność.
Żeby tak się stało, imperium Sodomy musi obalić ostatnią barierę, a więc chrześcijaństwo. To prawda, że współczesny Kościół znajduje się w stanie chaosu i rozbicia, ale wciąż stanowi ważny punkt odniesienia i może być miejscem oporu. Imperium chce ten Kościół przejąć i sobie podporządkować. Tych, którzy się na to nie zgadzają, próbuje wykluczyć i uciszyć.
Niniejsza książka jest dokładną kroniką postępu i rozwoju choroby. Od kilku lat co niedzielę publikuję na portalu Dorzeczy.pl felietony, czasem krótsze szkice, czasem dłuższe eseje, w których pokazuję przebieg podboju dokonywanego przez imperium. Są one z definicji przeznaczone jedynie dla subskrybentów tygodnika „Do Rzeczy”. Niemal każdy tydzień przynosi zresztą wydarzenia nowe, potwierdzające – obawiam się – zawarte w książce oceny. Ot, tylko w ostatnich dniach – a piszę to pod koniec maja – można było się dowiedzieć, że w Nowym Jorku w jednym z kościołów zorganizowano wystawę poświęconą „Trans-Bogu”, w Los Angeles burmistrz zaprosił na ulice miasta grupę drag queen o wdzięcznej nazwie Siostry Nieustannej Rozwiązłości, która miała demonstrować i poniżać katolików podczas popularnej parady otwierającej turniej baseballowy, a w Bostonie udało się zorganizować największy w dziejach zjazd satanistów. Wszystko to są właśnie przejawy frenetycznej aktywności tęczowego Lewiatana. Staram się je opisywać w taki sposób jak lekarz, który obserwuje znamiona choroby i, prowadząc kartę pacjenta, umieszcza w niej stosowne wpisy.
W książce nieco zmieniłem jedynie kolejność, w jakiej ukazywały się teksty pierwotnie: siłą rzeczy udało się w ten sposób lepiej pokazać całe zjawisko. Jednak _Imperium Sodomy_ to nie tylko zebrane z internetu i uporządkowane teksty: znajduje się tu też kilka wykładów i rozpraw wygłaszanych przy różnych okazjach – zawsze zaznaczyłem datę. Niektóre z nich skróciłem, inne uzupełniłem. Sądzę, że doskonale pasują do całości, pozwalają bowiem zrozumieć to, co na pierwszy rzut oka jest nie do pojęcia: coraz większą zaciekłość, z jaką Zachód dokonuje na sobie spektakularnego aktu samobójstwa duchowego, kulturalnego i politycznego. Wiek XXI okazuje się coraz bardziej prawdziwą epoką upadku, kiedy to odrzucająca wiarę w Boga ludzkość stacza się w otchłań szaleństwa. Jednak teksty te dają – przede wszystkim kilka ostatnich, najdłuższych – także pewną skromną nadzieję. Pokazują, że tym, co niezmienne i trwałe, jest wciąż jedna i ta sama od wieków prawda. Zarówno ta, do której dociera ludzki rozum, jak i ta, która zstąpiła do nas z nieba.
Paweł LisickiZamach na dom Lota i jego gości. Deszcz ognia na Sodomę
Stałą cechą rewolucji jest dokonywanie czystek pamięci. Metody są różne. W XVIII wieku Francuzi wyrzucali z grobów ciała świętych, rozłupywali fasady kościołów, roztrzaskiwali posągi i cięli obrazy.
Ich naśladowcy w Hiszpanii podczas wojny domowej zabawiali się nie gorzej, tyle że może na jeszcze większą skalę. Każda epoka ma jednak swoją wrażliwość i w XXI wieku chwilowo tak drastyczna walka z przeszłością nie uchodzi. Radykałowie wolą raczej metodę drobnych kroków. Przewroty mają do siebie to, że powodują opór. Dlatego bardziej skuteczne jest wprowadzanie oszczędnych zmian, czyli posługiwanie się taktyką salami. Kroczek po kroczku można wtedy zbliżać się do upragnionego celu. To właśnie dzieje się z literaturą czy sztuką: zamiast niszczyć stare dzieła, palić je lub zakazywać ich czytania, można przecież, brzmi to naprawdę niewinnie, nieco je tylko poprawić. To i owo usunąć, to i owo ulepszyć.
To prawda, że w dawnych, zamierzchłych czasach ludzie byli nieoświeceni, zacofani i ograniczeni, mówią rewolucjoniści, ale, przyznają, żyli tam wtedy zręczni pisarze, doskonale opowiadający historie, więc czyż mamy się ich dzisiaj wyrzec tylko dlatego, że brakowało im odrobinę koniecznej wrażliwości? Że nie rozumieli, czym jest rasizm lub walka ze zmianami klimatu? Albo że zamiast cieszyć się i podskakiwać z radości na wieść o tym, że ich znajomych podniecają osoby tej samej płci, odczuwali wstręt i obrzydzenie? A fe. Nie można tego usprawiedliwić, ale wolno wybaczyć. Tym bardziej jeśli niektóre dzieła i symbole tak głęboko zakorzeniły się w świadomości zbiorowej, że nie da się ich ot tak po prostu wymazać. Dlatego trzeba publikować stare opowieści, choć – co zrozumiałe – po odpowiednim unowocześnieniu albo, jak mawiali oświeceni kapłani, udzisiejszeniu.
Brytyjscy wydawcy i nowa literatura
Niekiedy z dawnych tekstów usuwa się niewłaściwe fragmenty, częściej jednak, by nie zostać wprost oskarżonym o dokonywanie cenzury, zmienia się ich sens lub dokonuje nowej, słusznej i odpowiadającej duchowi czasów interpretacji. Cel takiej operacji na pamięci jest jasny. Z jednej strony można się odwołać do dawnych autorytetów, do autorów i książek, które wciąż cieszą się uznaniem i popularnością, z drugiej zaś – tak je przekształcić, żeby mówiły to, co chcą przekazywać współcześni. W żargonie służb mówi się, że przeprowadza się operację pod fałszywą flagą. Być może ostatnio największe zainteresowanie wzbudziły, z tego punktu widzenia, poczynania różnych brytyjskich wydawców, którzy to postanowili przepisać na nowo najpierw popularne książki dla dzieci, a następnie wzięli się za Iana Fleminga, autora serii o agencie 007, i wreszcie za nieznośną Agatę Christie. Wszystko ma zostać dostosowane do polityczno-poprawnościowego idiomu. Nie przypadkiem większość polskich publicystów porównywała te praktyki do tych, które w swojej słynnej książce „Rok 1984” opisał George Orwell.
Otóż na początku 2023 roku brytyjskie wydawnictwo, które publikowało książki zmarłego 30 lat temu pisarza Roalda Dahla, postanowiło właśnie dokonać „czystki na pamięci”. Trudno się dziwić – Wielka Brytania nie ustępuje Stanom Zjednoczonym pod względem uległości „wokeizmowi”, oba państwa dzielnie walczą o palmę pierwszeństwa, jeśli chodzi o postęp i „przebudzenie”. A wspomniani autorzy mają wprawdzie zaletę, czyli uwielbiają ich czytelnicy, ale też wadę – niewyparzony język i kompletny brak wyczulenia na nowe, postępowe i jedynie słuszne reguły komunikacji.
Dlatego wydawcy usunęli nazbyt dosadne określenia, zmienili to, co może razić lub wywoływać negatywne emocje. Przy okazji zresztą przeczytałem, że na anglojęzycznym rynku istnieją już wyspecjalizowane firmy, zajmujące się „wrażliwościowym” przeglądem dzieł literackich, a także organizowaniem odpowiednich szkoleń dla pisarzy i wydawców. Zatrudnieni w nich redaktorzy przeglądają stare książki pod jednym kątem, a mianowicie ich zgodności z wymaganiami politycznej poprawności. Jedna z firm, odpowiedzialna podobno za „wyczyszczenie” Roalda Dahla, nazywa się Inclusive Minds, a swoje usługi przedstawia pod adresem internetowym www.inclusiveminds.com. Wszystko to są rzeczy szokujące i wciąż dla Polaków egzotyczne. Nie możemy zrozumieć, jak to się stało, że wolny Zachód sam się zniewala i małpuje wczesne Sowiety. Łatwo zauważyć, że gdyby kiedyś prawa do wydawania dzieł polskich pisarzy dostały się w ręce Brytyjczyków czy Amerykanów, nie ostałby się kamień na kamieniu: stracilibyśmy i Adama Mickiewicza, i Henryka Sienkiewicza, i Stefana Żeromskiego, nie wspominając o Zygmuncie Krasińskim czy Bolesławie Prusie. Każdego by potraktowano z innego paragrafu. Jednego za domniemany antysemityzm, drugiego za rasizm, trzeciego za ksenofobię, a wszystkich za patriarchalizm i maskulinizm. Zastanawiam się zresztą, czy po takiej operacji cokolwiek by ocalało. Nim to jednak nastąpi i nim polscy wydawcy podążą śladem zachodnich, minie jeszcze trochę czasu.
Australijscy rodzice i ich dzieci
Czy po tym, jak zmienią teksty własnych pisarzy, Brytyjczykom uda się zachować swoje miejsce heroldów dobrej nowiny politycznej poprawności? Nie wiem. W wyścigu depczą im po piętach inne zachodnie społeczeństwa, a już szczególnie inni Anglosasi. Tacy na przykład Australijczycy, niby siedzą daleko i rzadko można się czegoś o nich dowiedzieć, ale też nie chcą się znaleźć na marginesie. Pandemiczny zamordyzm promowali dzielnie, gorliwie i bezwzględnie, w niczym nie ustępując pozostałym oświeconym narodom. Ostatnio zaś pokazali, że gotowi są powalczyć o palmę pierwszeństwa, co się tyczy wsparcia dla rewolucji genderowej. Brytyjczycy zmieniają teksty książek, Australijczycy idą dalej, bo eliminują niewłaściwe określenia z samej żywej mowy.
Przeczytałem, że Australijczycy sami z siebie (cokolwiek w dzisiejszych czasach, kiedy to można swobodnie i skutecznie dokonywać manipulacji na wielką skalę, znaczą te słowa) postanowili naruszyć najbardziej pierwotne i naturalne więzi rodzinne. Co tam zmiana tekstów w starych książkach. Australijczycy idą dalej i śmielej. O ile przez wieki wieków ludzie zawsze chcieli wiedzieć, czy potomstwo, jakim obdarzy ich Opatrzność (a choćby i natura), to chłopiec czy dziewczynka, mieszkańcy wyspy-kontynentu kojarzonego z kangurami i misiami koala postanowili się z tego pragnienia wyzwolić. Dlatego coraz więcej z nich chce wychowywać dzieci bez uwzględniania płci biologicznej. Moda ta (jeśli to słowo oddaje właściwie ten nowy stopień choroby) nosi nazwę „theybies” – połączenie angielskiego zaimka „oni” i słowa „dziecko”.
Media donoszą, że koncepcja chłopco-dziewczynki zyskuje na popularności od około 2018 roku i polega na wychowywaniu dzieci w oderwaniu od ich tożsamości biologicznej. Rodzice zwracają się do swoich pociech za pomocą zaimków: oni/one, kupują „niebinarne” ubrania i zabawki. Apelują do innych, by nie używali zaimków, zwracając się do ich dzieci w sposób sugerujący płeć męską lub żeńską. Uważają, że jak dziecko podrośnie, samo „wybierze” sobie płeć. Nie mogłem się tylko doczytać, czy na tym poprzestają, bo przecież zgodnie z zasadą, że najlepszą formą wychowania jest naśladowanie, rodzice powinni zacząć od siebie i od przezwyciężenia własnej binarności. Na przykład tatuś powinien biegać po domu w spódniczce i w staniczku, a mamusia bez staniczka i w krótkich spodenkach – w końcu mówimy o państwie często prześladowanym przez upały.
Rzecz okazała się na tyle nowa, że poświęcono jej uwagę w programie _60 Minutes Australia,_ gdzie jedna z matek mówi: „Nie przypisaliśmy płci przy urodzeniu… Nie próbujemy wyeliminować płci, po prostu naprawdę pomagamy dzieciom znaleźć własną drogę do niej”. Inna stwierdziła: „Pozwalam tej małej osobie być tym, kim chce być”. Jednym słowem bla, bla, bla. Rodzice wymieniają się ubraniami i zabawkami. Starają się nie ujawniać płci swojego dziecka, by chronić je przed „zaszufladkowaniem w stereotypach związanych z płcią”. Nie tylko chodzi o zabawki czy imiona, ale też o części ciała: zgodnie z nowym konceptem należy unikać przypisywania chłopcom penisów, a dziewczynkom wagin. Hm, wiem, że to niezbyt smaczne, ale zastanawiam się, jak by to wyglądało, gdyby rodzice zaczęli od siebie. Tak, tak, gryzę się w język i pętam wyobraźnię: oni to wszystko robią po to, by ich dzieci w przyszłości nie ulegały tyranii binarności i mogły same wybierać, kim chcą być. Dla szczęścia dziatek to robią, dla szczęścia.
Aniołowie i ogień
Na razie Polacy są daleko z tyłu. Z czyszczeniem pamięci mogli się stykać w Kościele, który jako jeden z pierwszych postanowił, i to już w latach 60. XX wieku, po soborze watykańskim II, przeprowadzić odpowiednie zmiany w treści modlitw liturgicznych. Dziwne, ale mało kto w Polsce to zauważył. Zniknęły wtedy tzw. psalmy złorzeczące (Pan Bóg się nie gniewa, Pan Bóg kocha wszystkich, nie ma złych i nikczemnych, bo wszyscy są dobrzy), znacznie okrojono odniesienia do groźby piekła (wszyscy zmierzamy do domu Ojca), pozbyto się natrętnej obecności diabła (ani słychu, ani widu) i postawiono nacisk na to, co pozytywne i co budzi nadzieję (przyszłość, przyszłość i jeszcze raz przyszłość). Wszystko to furda. Jak wiadomo, rewolucja, gdy już się rozpędzi, nie chce się zatrzymać, a skoro jej głównym kołem zamachowym jest dziś ideologia gender, to musi mieć to wpływ na naukę Kościoła. Nic zatem dziwnego, że od lat różni postępowi teologowie próbują dowieść, że Biblia nie potępia homoseksualizmu. Żeby tego dokonać, muszą, bagatela, zmienić sens podstawowego opowiadania Starego Testamentu na temat zniszczenia Sodomy. Sprawa niby ciężka, bo tekst wyraźny i od wieków zawsze tak samo rozumiany, ale od czego jest współczesna egzegeza? Nie po to się kształci tych wszystkich profesorów (a obecnie i panie profesor), żeby nie potrafili zaradzić potrzebom współczesnego człowieka.
Imperium Sodomy nie chce już być pod pręgierzem i dlatego rośnie presja na Watykan, by ten dokonał odpowiedniej, twórczej i jedynej słusznej reinterpretacji opowieści biblijnej. Nie jest to tylko presja z zewnątrz, bo jak słusznie stwierdził kardynał Gerhard Müller, mamy do czynienia z wrogim przejęciem Kościoła od wewnątrz. Jednym z takich wewnętrznych-zewnętrznych agentów ideologii gender jest kardynał Jean-Claude Hollerich, który ma nadzieję, że obecna definicja grzechu sodomskiego może być zmieniona przez synod na temat synodalności. Nie wiem, dlaczego purpurat chce czekać do rozstrzygnięć synodu i samemu nie ogłosi, że grzechu sodomskiego nie ma albo że polega on na czymś innym, niż zawsze uważano, choćby na zaśmiecaniu lasów, używaniu silników spalinowych lub, to ci dopiero niegodziwość, na niechęci do przyjmowania imigrantów. Być może i tego się doczekam?
Właściwie to naprawdę nie wymaga wielkiego kunsztu. Wystarczy tak zmienić sens biblijnej opowieści o Sodomie, by grzech sodomski miał być… formą pogwałcenia prawa gościnności, reszta już pójdzie z górki. Kto nie jest gościnny, to nie chce imigrantów. Kto nie jest gościnny, ten nie troszczy się o zasoby Ziemi, nie przeżywa zmniejszenia się ilości surowców kopalnych i radośnie, beztrosko (to właściwe słowo) wydycha CO₂ do atmosfery. Żeby do tego dojść, trzeba wcześniej jeszcze kilku zabiegów. Niestety, wciąż żyjemy w cieniu stworzonej przez białego człowieka cywilizacji logocentrycznej i uważamy (powiedzmy, większość tak uważa), że słowom i zdaniom odpowiadają rzeczy i zdarzenia. Dlatego mimo wszystko trzeba zachować pozory.
Kiedy zatem czyta się opis zniszczenia ogniem siarki Sodomy i Gomory, to trzeba, przykre to, ale jednak, wyjaśnić, skąd ta kara i gniew. Dlatego nowocześni teologowie mówią o grzechu braku gościnności. Według nich Księga Rodzaju nie potępia, jak zawsze się wydawało, rozwiązłości homoseksualnej, ale jedynie egoizm, brak wrażliwości na drugiego, niechęć do pomocy (bardzo, bardzo franciszkańskie grzechy, nieprawdaż?). Ogień z nieba spadłby na mieszkańców Sodomy nie dlatego, że chcieli dopuścić się gwałtu homoseksualnego na dwóch aniołach, których wzięli za mężczyzn (niedawno pewien profesor użył słów, które mogą niektórych odstręczyć, ale przecież dobrze opisują świadomość Sodomitów, a mianowicie, mówił ten profesor, chcieli oni świeżego mięska), ale dlatego, że zabrakło im szacunku dla obcego. Szacunek dla obcego, zapewne, choć każdy, kto ma oczy i uszy, i podstawową zdolność rozumowania, wie po przeczytaniu tych kilku rozdziałów Księgi Rodzaju, że nie o to w tym wszystkim chodzi. Z każdego punktu widzenia interpretacja taka jest sprzeczna zarówno z samym przekazem biblijnym, jak i z nauką Kościoła.
Najważniejsze teksty ojców Kościoła na ten temat zebrał ojciec Roman Laba OSPPE, nie zamierzam tu ich po kolei przytaczać. Dość, że wszyscy jak jeden mąż zgadzają się z tym, co napisał św. Klemens Aleksandryjski: „A o ukaraniu za pożądliwość mogą nam opowiedzieć Aniołowie, którzy przybyli do Sodomy. Mieszkańców tego miasta, którzy usiłowali ich molestować, oni spalili wraz z miastem. W ten sposób pokazali, że owocem pożądliwych pragnień jest ogień”. Pięknie. Nic nie ma do dodania. Można jedynie mnożyć słowa i brnąć w pustosłowie. Podobnie wszyscy prawdziwie chrześcijańscy nauczyciele przyjmowali za swoje nauki św. Augustyna: „Dlatego grzechy przeciw naturze, jak te, które popełniali sodomici, wszędzie i zawsze zasługują na potępienie i karę. Choćby je popełniały wszystkie ludy, wszystkie byłyby na mocy prawa Bożego uznane za tak samo zbrodnicze. Bóg bowiem nie stworzył ludzi do tego, żeby się sobą w taki sposób posługiwali. Kiedy wspólną naturę, której On jest Twórcą, bruka się przewrotną namiętnością, jednocześnie pogwałcona zostaje wspólnota, jaka powinna nas łączyć z Bogiem”.
Rozpustne postępowanie według Piotra
Widać, że w oczach ojców Kościoła mieszkańcy Sodomy zgrzeszyli nie brakiem gościnności, ale pożądliwością homoseksualną i że była ona uważana za grzech przeciwny naturze, ściągający na siebie potępienie i karę. To zresztą rzecz jasna jak słońce dla każdego, kto, powtarzam, zachował minimum oleju w głowie (tak, wiem, jego deficyt na uniwersytetach, a szczególnie na wydziałach teologii jest coraz bardziej dotkliwy) i kto wie, że Bóg Izraela jest Bogiem żywym, Bogiem dającym i błogosławiącym życie, cud nad cudy. Tenże to Bóg ledwo stworzył człowieka, a mężczyzną i kobietą go stworzył, nakazał: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się”. Miałby On teraz obojętnie patrzeć na tych, którzy swoje pożądanie zaspokajają sami w sobie? Nikt nie wyraził lepiej tego Bożego oburzenia i gniewu niż apostoł św. Paweł, gdy pisał do Rzymian wiele wieków po tym, jak została spisana Księga Rodzaju: „Dlatego to wydał ich Bóg na pastwę bezecnych namiętności: mianowicie kobiety ich przemieniły pożycie zgodne z naturą na przeciwne naturze. Podobnie też i mężczyźni, porzuciwszy normalne współżycie z kobietą, zapałali nawzajem żądzą ku sobie, mężczyźni z mężczyznami uprawiając bezwstyd i na samych sobie ponosząc zapłatę należną za zboczenie” (Rdz 1, 26-27). W oczach apostoła pożądanie homoseksualne jest jednocześnie karą Bożą i dowodem upadku świata pogańskiego. A trzeba powiedzieć, że w czasach, gdy pisał te słowa, około roku 57 po Chrystusie, poganie, owszem, tolerowali, a nawet niekiedy zachwalali seks homoseksualny, nigdy jednak nie wpadliby na pomysł „małżeństw homoseksualnych” czy prawa do adopcji dla homopar. Nie była to jeszcze epoka imperium Sodomy.
Mimo różnych trików i wykrętów, którymi posługuje się obecnie wielu zachodnich teologów, nie da się inaczej rozumieć przekazu Starego Testamentu niż jako potępienia relacji homoseksualnych. Doskonale pokazują to współcześni katoliccy bibliści, Brant Pitre i John Bergsma, swego rodzaju znak nadziei, pokazujący, że nie wszystkim Pan Bóg odebrał rozum. Otóż w wielkim komentarzu do Starego Testamentu tłumaczą oni dokładnie (raz jeszcze), na czym polegał grzech Sodomy i Gomory. Zaczynają od przypomnienia oceny Pisma Świętego: „Mieszkańcy Sodomy byli źli, gdyż dopuszczali się ciężkich przewinień wobec Pana” (Rdz 13, 13). Powstaje naturalnie pytanie, na czym polegały te „ciężkie przewiny wobec Pana” i czy uda się je zrelatywizować tak, by pasowały do homoseksualnej propagandy? Oczywiście nie. „Po stwierdzeniu, że »grzech« Sodomy i Gomory był »bardzo ciężki« (Rdz 18, 20), Księga Rodzaju przechodzi do opisu sytuacji, która jasno wskazuje na relacje homoseksualne”. Tak, komentatorzy się nie mylą. Najpierw Biblia pokazuje, że „mieszkający w Sodomie mężczyźni, młodzi i starzy, ze wszystkich stron miasta, otoczyli dom”, w którym zatrzymał się Lot (Rdz 19, 4). Nie ma najmniejszych wątpliwości, kim byli potencjalni sprawcy: młodzi i starzy mężczyźni Sodomy. Pokazuje to zresztą, że również w starożytności, odległej, sięgającej niemal samego początku ludzkości, wynaturzenie mogło się rozprzestrzenić, a grzech panować. Obyczaje Sodomy najwyraźniej nie różniły się od tego, co można znaleźć dziś w wielu dzielnicach zachodnich miast, jak choćby w San Francisco czy Amsterdamie. Tam, gdzie nie ma kary i potępienia, zło samo z siebie się rozwija, a prawda umiera. Wbrew opowieściom współczesnych postępowców prawda (a na pewno prawda moralna) nie obroni się sama.
Następnie po opisaniu ich zachowania, tego, że zgromadzili się wokół domu Lota, Pismo cytuje ich żądanie: „»Gdzie tu są ci ludzie, którzy przyszli do ciebie tego wieczoru? Wyprowadź ich do nas, abyśmy mogli z nimi poswawolić!« (Rdz 19, 5). Pojawia się klasyczne biblijne określenie „poznać”, które polscy tłumacze Biblii Tysiąclecia słusznie przełożyli na „swawolić”, z podtekstem seksualnym. Jak wiadomo „poznać” ma w języku biblijnym również sens metaforyczny i oznacza „obcować seksualnie”. „W tym przypadku” – piszą katoliccy komentatorzy Pitre i Bergsma – „słowo »poznawać« (_yada’_) jest hebrajskim eufemizmem dla opisu relacji seksualnych. Jest to jasne później, kiedy to Lot obstaje przy tym, by chronić dwóch mężczyzn przybyłych w gościnę, i zamiast nich pogardliwie oferuje mężczyznom Sodomy swoje dwie córki, „które nie poznały (_yada’_) mężczyzny”. Polscy tłumacze używają znowu określenia „nie żyły z mężczyzną”.
Amerykańscy bibliści przywołują też inne fragmenty Pisma Świętego, w których to prorocy krytykują Sodomę i Gomorę za to, że ich mieszkańcy wyróżniali się brakiem sprawiedliwości (Iz 1, 9; 3, 9), brakiem troski o ubogich (Ez 16, 46-51) i ogólnie niemoralnością (Jr 23, 14), ale dodają, że uważne czytanie tych tekstów prowadzi do przekonania, że celem jest „prorockie zastosowanie przysłowiowej niegodziwości Sodomy do współczesnej im Jerozolimy. Nie chodzi o redefinicję grzechu Sodomy na taki, jak przedstawia go Księga Rodzaju. Faktycznie, sam Nowy Testament wyraźnie uznaje, że grzech Sodomy ma charakter seksualny, gdy mówi o tym, że Bóg »wyrwał sprawiedliwego Lota, który uginał się pod ciężarem rozpustnego postępowania ludzi nie liczących się z Bożym prawem« (2 P 2, 6-7)”. Nie ma wątpliwości, że gdy św. Piotr pisał o „rozpustnym postępowaniu ludzi nie liczących się z Bożym prawem”, to miał na myśli nie brak gościnności, ale właśnie homoseksualizm. Piękny to przykład właściwego rozumowania. Drugi list św. Piotra pokazuje, jak historię Sodomy rozumieli apostołowie współcześni Jezusowi. Więcej. Do diaska, chciałoby się zawołać, List św. Piotra to nie pierwsza lepsza starożytna interpretacja, ale objawione słowo Boga, przynajmniej dla chrześcijan. Nieomylne, wieczne, prawdziwe, niezmienne. Więc jak współcześni teologowie katoliccy mogą je pomijać, podważać i lekceważyć. Sprawa jest zatem jednoznaczna: Księga Rodzaju, późniejsze pisma Starego Testamentu, Nowy Testament, ojcowie Kościoła, późniejsi nauczyciele i doktorzy, wreszcie też obecny _Katechizm Kościoła Katolickiego_ wyraźnie potępiają homoseksualizm i traktują karę, która spadła na sodomitów, jako karę za uprawianie homoseksualizmu.
***
Czy to wszystko oznacza, że sprawa jest raz na zawsze rozstrzygnięta? Znając pomysłowość i potęgę wewnętrznych agentów zewnętrznych mocy, dążących do wrogiego przejęcia Kościoła, nie sądzę. Imperium Sodomy na pewno nie ustąpi. Budowniczowie nowej cywilizacji będą robić, co w ich mocy, żeby biblijny opis zdezawuować. Może zrobią z Biblią to, co brytyjscy wydawcy z książkami popularnych pisarzy? A może usuną w ogóle niewygodny fragment? Mogę to sobie wyobrazić: za kilka lat Papieska Komisja Biblijna ogłosi, że w opowieści o Sodomie wskazuje się na doniosłość i wartość cnoty, jaką jest gościnność, a każdy, kto utrzymuje co innego, jest człowiekiem tępym, ograniczonym i agresywnym. Jednym słowem homofobem. Nim to się stanie, bo zło, by się rozwinąć, też potrzebuje czasu, trzeba będzie zastosować środki pośrednie. Dlatego zanim fragment zniknie, pierwszym etapem będzie co innego: zostanie opatrzony stosownym komentarzem, że opis wyraża dawno już przezwyciężone i nienaukowe podejście. Tam, gdzie siła zderza się z racją, ta druga często musi przegrać.
_15 maja 2023_