- promocja
Imperium złota - ebook
Imperium złota - ebook
Oto ostatni tom trylogii „Dewabad”, w której oszustka i książę łączą siły, aby ocalić magiczne królestwo przed wyniszczającą je wojną domową!
Dewabad upadł.
Po brutalnym podboju, który pozbawił miasto magii, przywódczyni Nahidów, Banu Maniże, i wskrzeszony dowódca, Dara, muszą spróbować naprawić swój rozpadający się sojusz i opanować wojujący lud. Jednak rozlew krwi i utrata ukochanej Nahri uwolniły w Darze najgorsze demony. Aby je pokonać, musi stawić czoła bolesnym prawdom o sobie samym i oddać się w ręce tych, których kiedyś uważał za wrogów.
Po ocaleniu od morderczych rodzin i śmiercionośnej polityki Dewabadu Nahri i Ali, teraz bezpieczni w Kairze, stają przed trudnymi wyborami. Nahri odnajduje spokój w starym rytmie miasta i wygodach swojego domu, lecz prześladuje ją świadomość, że jej bliscy, których zostawiła, oraz ludzie, którzy uważali ją za wybawczynię, są na łasce nowego tyrana. Ali również nie może się powstrzymać od patrzenia wstecz. Jest zdeterminowany, by wrócić i uratować swoje miasto oraz rodzinę, która w nim pozostała. Szukając wsparcia w ojczyźnie swojej matki, odkrywa, że jego związek z maridem sięga znacznie głębiej, niż się spodziewał, i zagraża nie tylko jego relacjom z Nahri, ale także jego wierze.
Gdy pokój staje się coraz bardziej nieuchwytny, a przeciwnicy powracają, Nahri, Ali i Dara zaczynają rozumieć, że aby zmienić świat, być może będą musieli walczyć z tymi, których kiedyś kochali… i stanąć w obronie tych, których kiedyś skrzywdzili.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67054-67-6 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Banu Maniże e-Nahid patrzyła z murów od zawsze należącego do niej pałacu na miasto założone przez jej rodzinę.
Skąpany w świetle gwiazd Dewabad wyglądał pięknie. Ostre, oszałamiające wieże i minarety oraz kopuły i piramidy przypominały z tej wysokości stertę inkrustowanych klejnotami zabawek. Za skrawkiem białej plaży migotało jezioro, po którym fale rozchodziły się w kierunku czarnych gór.
Oparła się o kamienną balustradę. Kahtani, którzy swego czasu ją więzili, odmawiali jej takich widoków. Niepokoiły ich jej buntownicze zapędy, nawet gdy była jeszcze dzieckiem, a z czasem zdarzało się coraz więcej magicznych incydentów świadczących o tym, że pałac sympatyzuje z młodą, wyjątkowo utalentowaną Nahidką. Dlatego otaczano ją w dzień i w nocy strażnikami, zanim jeszcze dorosła na tyle, by zdać sobie sprawę, że to nie służy jej ochronie. Była tu wcześniej tylko raz, na zaproszenie Ghassana, zaraz po tym, jak objął tron. Wciąż pamiętała, jak spoglądali na miasto, dla którego ich rodziny chciały się wymordować, a on ujął jej dłoń i zaczął rozmarzonym tonem opowiadać o zjednoczeniu ich rodów i odcięciu się od przeszłości. O tym, że kochał ją od dzieciństwa, i o tym, jak smutny i bezradny się czuł za każdym razem, kiedy jego ojciec bił i zastraszał rodzeństwo Nahidów. Liczył, że Maniże zrozumie, iż nie miał wyboru – musiał milczeć.
Pamięć podsunęła jej obraz jego pełnej nadziei twarzy, rozświetlonej księżycową poświatą. Oboje byli wtedy sporo młodsi, a on wydawał się niewątpliwie przystojny. Czarujący. „Co za para!” – mówiliby wszyscy. Która kobieta nie chciałaby zostać ukochaną królową potężnego władcy dżinnów? Wówczas splotła palce z jego palcami i uśmiechnęła się (wtedy jeszcze potrafiła to robić), a jej wzrok padł na nowe znamię: znak pieczęci Sulejmana na jego twarzy.
Potem sięgnęła mu swoją mocą do gardła i zdławiła oddech.
Nie trwało to długo. Ghassan potrafił operować magią pieczęci sprawniej, niż się spodziewała, a wraz z jej potęgą zniknął również nacisk na jego gardło. Wściekł się wtedy potwornie: stał z twarzą zaczerwienioną z rozgoryczenia i braku powietrza, a Maniże myślała, że ją uderzy albo zrobi coś jeszcze gorszego. Nawet gdyby wrzeszczała, nikt by mu nie przeszkodził – teraz był królem.
Jednak Ghassan jej nie dotknął. Nie musiał. Maniże próbowała wykorzystać jego słabość, jego uczucia, więc odpłacił jej pięknym za nadobne, z bezlitosną skutecznością: kazał torturować Rustama, doprowadzając go na skraj śmierci, a ją zmusił do patrzenia, jak kości jej brata pękają, zrastają się dzięki magii Nahidów, a potem znów łamią, aż w końcu Rustam stał się wyjącym z bólu wrakiem, a Maniże padła na kolana, błagając Ghassana o zmiłowanie.
Kiedy w końcu wysłuchał jej próśb, wydawał się bardziej rozgniewany jej łzami niż uprzednią odmową.
„Chciałem, żeby między nami było inaczej” – powiedział oskarżycielskim tonem. „Nie powinnaś była mnie upokarzać”.
Na to wspomnienie wciągnęła gwałtownie powietrze. „Teraz już nie żyje”, upomniała się w myślach. Przyjrzała się zakrwawionym zwłokom króla, zapamiętała ten widok i próbowała przekonać siebie samą, że jej oprawca rzeczywiście opuścił ten świat. Ale nie kazała go spalić, jeszcze nie. Miała zamiar zbadać jego ciało w nadziei, że podpowie jej, jak Ghassan wszedł w posiadanie pieczęci Sulejmana. Zauważyła, że jego serce zostało usunięte, wycięte z piersi z chirurgiczną precyzją, dzięki czemu nie miała najmniejszych wątpliwości co do tego, kto wykonał cięcie. Część jej umysłu była za to wdzięczna. Mimo tego, co powiedziała wcześniej Nahri, Maniże nie dysponowała niemal żadnymi informacjami na temat procedury przekazywania pieczęci następcy.
A teraz dzięki Nahri wiedziała już, że pierwszym krokiem po odnalezieniu córki i Alego będzie wycięcie młodemu księciu serca.
Spojrzała znów na zadziwiająco nieruchome miasto: panowała tu nienaturalna atmosfera. W środku nocy Dewabad mógłby być królestwem spokoju, bezpiecznym i cichym pod rządami prawowitych władców.
Były to jednak tylko pozory: gdzieś daleko rozległ się przeciągły jęk. Inne krzyki wzniosły się w powietrze, po czym ucichły. Gwałtowne wydarzenia, które rozegrały się tej nocy, wzbudziły wśród tutejszych mieszkańców przerażenie. Wstrząśnięte dżinny, na które polowano, nie krzyczały, kuliły się tylko wraz z najbliższymi w zaimprowizowanych kryjówkach, modląc się, by ciemność ochroniła je przed prześladowaniem. Wszyscy w Dewabadzie wiedzieli, co zwykle następuje po upadku miasta: wychowali się na opowieściach o zemście i drapieżności wrogów. Zależnie od pochodzenia pamiętali wywołujące dreszcz strachu historie o tym, co działo się w niezliczonych człowieczych miastach, a także jak poczynał sobie Zajdi Al-Kahtani w zdobytym Dewabadzie, jak Darajawahusz e-Afszin wychłostał mieszkańców Kwi-zi. Nie, nie będzie słychać żadnych krzyków, mieszkańcy Dewabadu schowają się, łkając cicho, z dziećmi w objęciach, a nagła utrata magii zostanie zapamiętana jako jedno z wielu tragicznych wydarzeń tej nocy.
„Pomyślą, że oto nadszedł następny Sulejman”. Każda rozsądna osoba doszłaby do takiego wniosku. Czyż wielki sąd Sulejmana nad przodkami dżinnów nie rozpoczął się od odebrania im magicznych mocy? Zapewne spodziewali się teraz, że ich życie legnie w gruzach, rodziny zostaną rozdzielone, a oni sami zmuszeni do harówki na rzecz kolejnego człowieczego pana, odarci z magii i bezsilni.
Bezsilni. Maniże zacisnęła dłonie na zimnym kamieniu, aż zabolało, usiłując wyczuć magię pałacu, by móc wyczarować tańczące płomienie lub chmurę dymu. Wydawało się to niemożliwe, ale jej umiejętności zniknęły. Wyobrażała sobie oczekujący w infirmerii tłum rannych błagających o pomoc, której nie mogła im teraz udzielić. Ze wszystkich rzeczy, które ukochała, a które jej odebrano – nieśmiałego arystokraty z prowincji, którego mogła poślubić, ciemnookiego noworodka, do którego ciężaru w ramionach wciąż tęskniła, brata, którego zdradziła, i własnej godności, utraconej przez lata ukłonów przed Kahtanimi – strata magii była najgorsza. Jej moc była jej życiem, jej duszą i potęgą, dawała jej siłę, by przetrwać wszystko inne.
„To chyba uczciwa cena za używanie uzdrawiającej magii do zabijania”, stwierdził cichy głos w jej głowie. Maniże odepchnęła tę myśl. Takie wątpliwości w niczym nie pomogą ani jej, ani jej pobratymcom. Skupiła się na gniewie, wściekłości, która krążyła w niej, od kiedy szafitka o zwinnych palcach jednym ruchem zniweczyła plany snute od wielu lat.
Nahri. Bunt w jej ciemnych oczach. Lekkie, niemal żałosne wzruszenie ramion, kiedy wsadziła najcenniejszy skarb swojej rodziny na palec tego nicponia i gza piaskowego.
„Oddałabym ci wszystko, moje dziecko. Wszystko, co byś zechciała. Wszystko to, czego ja nigdy nie miałam”.
– Rozkoszujesz się zwycięstwem? – Drwiący głos Aeszmy sprawił, że Maniże poczuła w ustach gorycz, ale nawet nie drgnęła. Miała do czynienia z tym ifrytem dość długo, żeby wiedzieć, jak sobie poradzić: z nim oraz ze wszystkimi innymi. Należało po prostu nie dawać mu okazji do szyderstw, nie okazywać słabości ani zwątpienia. Nie posiadać sojuszników ani bliskich osób. Twardo patrzyła przed siebie, gdy demon dołączył do niej na murze. – Tak długo czekałem, by spojrzeć na miasto Anahid! – stwierdził z triumfalnym okrucieństwem. – Ale czemuż nie jest ono rozśpiewanym rajem? Gdzież podziały się szedu, według opowieści patrolujące niebiosa, gdzie są ogrody drzew całych w klejnotach i rzeki wina? Gdzie przymilni maridzcy służący, wyczarowujący tęcze nad wodospadami? Gdzie biblioteka kipiąca od sekretów stworzenia?
Maniże przewróciło się w żołądku. „Odeszły na wieki”. Zawsze chętnie dawała posłuch opowieściom o wspaniałościach miasta swoich przodków, a tymczasem odmalowywały one obraz całkiem niepodobny do Dewabadu rozciągającego się przed ich oczami.
– Sprawimy, że wszystko to powróci.
Szybko zerknęła na ogniste oblicze Aeszmy, tchnące zimną satysfakcją.
– Uwielbiała to miejsce – ciągnął. – Azyl dla tych, których tu ściągnęła, starannie utrzymany raj, zakazany grzesznikom.
– W twoim głosie słyszę zazdrość.
– Zazdrość? Przez trzy tysiące lat zamieszkiwałem z Anahid w krainie dwóch rzek, patrząc, jak powodzie się cofają, a ludzie rosną w siłę. Wojowaliśmy z maridami i podróżowaliśmy na pustynnych wiatrach. Wszystko to poszło w niepamięć z powodu jakiegoś człowieczego ultimatum!
– Na sądzie Sulejmana wybraliście odmienne drogi.
– Ona wybrała zdradę własnego ludu i najbliższych przyjaciół!
„Ocaliła swój ród. Mam zamiar zrobić to samo”.
– A ja myślałam, że w końcu odkładamy urazy na bok i zawieramy pokój.
Aeszma prychnął drwiąco.
– A jak chciałabyś tego dokonać, Banu Nahido? Czy myślisz, że nie wiem, co się stało z twoimi umiejętnościami? Wątpię, byś umiała teraz wywołać choćby iskrę, a co dopiero wywiązać się z zawartej ze mną umowy. – Uniósł dłoń, na której tańczył teraz wąski płomyk. – Jaka szkoda, że twój ród nie miał trzech tysiącleci, by poznać inne rodzaje magii.
Maniże z całych siła starała się nie patrzeć na płomień, chociaż tęsknota za magią rozrywała jej duszę.
– W takim razie mam szczęście, skoro jesteś tu, by mnie ich nauczyć.
Ifryt się zaśmiał.
– A dlaczego miałbym to robić? Pomagam ci od lat i nic jeszcze na tym nie zyskałem.
– Zyskałeś spojrzenie na miasto Anahid.
Aeszma uśmiechnął się drapieżnie.
– Tak sądzę… – Teraz uśmiech stał się tak szeroki, że aż zalśniły ostre jak brzytwy zęby. – W tej chwili mógłbym zyskać jeszcze więcej, gdybym zrzucił cię z tego muru i zabił najbardziej obiecującą potomkinię Anahid.
Maniże ani drgnęła. Przyzwyczaiła się, że mężczyźni jej grożą.
– Nie zdołałbyś uciec Darajawahuszowi. Wytropiłby wszystkie pozostałe ifryty, zamęczyłby je i zarżnął na twoich oczach, a potem spędziłby całe stulecie na zabijaniu cię powoli w najbardziej bolesny sposób, jaki potrafiłby sobie wyobrazić. Zabiłaby cię magia, której najbardziej pożądasz.
Cios sięgnął celu: kpiący uśmiech Aeszmy zniknął, zastąpiony przez gniewne spojrzenie. Zawsze tak było. Maniże znała słabości ifrytów równie dobrze, jak one znały jej tajemnice.
– Twój afszin nie zasługuje na taką moc – warknął. – Pierwszy dewa od tysięcy lat uwolniony spod klątwy Sulejmana to łatwo wpadający w gniew i zbyt dobrze uzbrojony głupiec. Mogłabyś równie dobrze obdarzyć takimi zdolnościami wściekłego psa.
Ta analogia nie spodobała się Maniże. I tak wyczuwała już zbyt wiele buntu, kipiącego pod warstwą absolutnej lojalności, jaką zazwyczaj prezentował wobec niej Dara.
Ciągnęła jednak:
– Jeśli pożądasz jego mocy, powinieneś porzucić bezwartościowe groźby i pomóc mi w odzyskaniu pieczęci Sulejmana. Bez niej nie mogę wyzwolić cię od klątwy.
– Jakież to wygodne!
– Słucham?
Przeniósł wzrok na nią.
– Powiedziałem, że to wygodne – powtórzył. – Od tylu dekad stoję u twego boku, oczekując od ciebie pomocy, a ty wciąż wynajdujesz nowe wykręty! Bardzo mnie to martwi, Banu Nahido. Zaczynam się zastanawiać, czy w ogóle jesteś w stanie wyzwolić nas spod klątwy Sulejmana.
Maniże starannie powstrzymywała się od okazywania jakichkolwiek emocji.
– To ty się do mnie zwróciłeś – przypomniała mu. – Zawsze mówiłam, że będę potrzebować pierścienia. Poza tym wydaje mi się, że widziałeś dość, by się zorientować, do czego jestem zdolna.
– To prawda, widziałem. Dość, bym nie był przesadnie skłonny dzielić się z tobą również moją magią, zwłaszcza w zamian za niejasne obietnice dotyczące przyszłej wolności. Jeżeli chcesz, bym nauczył cię magii krwi, musisz dać mi coś cenniejszego.
„Cenniejszego”? Maniże poczuła ciężar w brzuchu. Tak wiele już straciła! A to, co jej pozostało, było zbyt cenne.
– Czego żądasz?
Ifryt znów skrzywił twarz w zimnym uśmiechu, kiedy jego spojrzenie powędrowało ku miastu w dole, a na widok jego pożądliwej miny w jej umyśle zadzwoniły ostrzegawczo setki dzwonków.
– Codziennie myślę o tamtym poranku, o tej nagiej mocy płonącej w powietrzu, krzyczącej w mojej głowie. Nie czułem czegoś takiego, od kiedy Anahid wydźwignęła tę wyspę z jeziora. – Pogładził pieszczotliwie kamienną balustradę. – Magii Nahidów nie da się z niczym porównać, prawda? Nahidzkie dłonie wzniosły to miasto i zawróciły niezliczone rzesze znad krawędzi śmierci. Kropelka ich krwi wystarczy, żeby zabić ifryta. Życie Nahidki… no cóż, wyobraź sobie wszystko, czego mogłaby dokonać. – Aeszma wbił nóż głębiej. – Przypomnij sobie wszystko, czego już dokonała.
Teraz drgnęła Maniże. Jak szybko powróciły wspomnienia! Smród palonego ciała i lepka krew pokrywająca jej skórę. Migoczące miasto zniknęło, zastąpiły je jałowa równina i brudne, zasnute dymem niebo, odbijające się w nieobecnych, niewidzących oczach jej brata. Twarz umierającego Rustama wykrzywiał grymas szoku i bólu, który złamał serce Maniże, a przynajmniej to, co z niego pozostało. Przypominał jej w tamtej chwili chłopca, którym kiedyś był. Nahidzkie rodzeństwo utraciło niewinność zbyt wcześnie, lecz przetrwało razem tyle przeciwności tylko po to, by na końcu tak gwałtownie się poróżnić.
– Mów jasno!
– Chcę twojej córki. – Teraz Aeszma przemawiał bez ogródek, cała fałszywa skromność gdzieś zniknęła. – Ponieważ okazała się zdrajczynią, powinno ci zależeć, żeby zniknęła.
Zdrajczyni. Jak łatwo było ifrytowi wydać wyrok. Nie widział drżącej dziewczyny w poszarpanej, zakrwawionej sukni. Nie patrzył w przerażone, boleśnie znajome oczy.
„Zdradziła cię”. Rzeczywiście, uczyniła coś złego, oszukując matkę sztuczką, która przystawała raczej nisko urodzonej szafickiej złodziejce niż nahidzkiej uzdrowicielce. Maniże potrafiłaby jej to jednak wybaczyć. Wybaczyłaby, gdyby Nahri zagarnęła pierścień dla siebie. Stwórca wiedział, że Maniże nie mogła osądzać ambicji innej kobiety.
Ale Nahri tak nie zrobiła. Nie, oddała klejnot Kahtaniemu, ze wszystkich osób akurat jemu. Synowi króla, który torturował jej matkę, który odebrał jej szansę na szczęśliwe życie i wbił ostatecznie klin pomiędzy nią a jej brata.
Tego Maniże nie umiała przebaczyć.
Aeszma przemówił znowu, zapewne zauważając dłuższą ciszę i kryjące się w niej zwątpienie:
– Musisz dokonać wyboru, Maniże – ostrzegł niskim, groźnym tonem. – Twój Bicz ma obsesję na punkcie dziewczyny. Jeśli była dość chytra, by cię zwieść, jak daleko posunie się ten zakochany głupiec, gdy twoja córka odegra przed nim odpowiednią scenkę? Ale gdybyśmy nauczyli cię pewnych rzeczy, ja i Wizaresz… – Aeszma pochylił się ku niej. – Nie musiałabyś już nigdy troszczyć się o lojalność Darajawahusza. Ani kogokolwiek innego. Ale za pewną cenę.
Wzrok Maniże przyciągnął nagły błysk: ognisty promień słońca wyłaniający się zza gór na wschodzie. Jego jasność ją zaskoczyła: wschód słońca w Dewabadzie nie był tak intensywny, gdy ochronna magiczna zasłona odcinała miasto od prawdziwego nieba… ale nie tylko blask świtu wydawał się jej dziwaczny.
Towarzyszyła mu niezwyczajna cisza. Z Wielkiej Świątyni nie dochodziło bębnienie, a z minaretów dżinnów – azan. Wschód słońca witało milczenie, które napełniło jej serce przerażeniem większym niż krew kapiąca z jej zranionego palca. Nic nigdy nie powstrzymało bębnów ani wezwania na modlitwę: były dotychczas w Dewabadzie częścią samej materii czasu.
Były, dopóki najazd Maniże nie rozdarł tej materii na strzępy. Dewabad był jej domem, za który ponosiła odpowiedzialność, a tymczasem wyrwała mu serce. Teraz musiała to naprawić.
Bez względu na koszty.
Zamknęła oczy. Nie modliła się od chwili, gdy dwa dżinny wykrwawiły się na śmierć w lodowatym błocie północnego Dewastanu, zabite trucizną, którą stworzyła. Obroniła swoje plany przed Darą, a potem zesłała na Dewabad jeszcze gorszą falę śmierci… ale przez cały ten czas ani razu się nie pomodliła. Czuła, jakby zerwała jakieś ogniwo.
Wiedziała doskonale, że Stwórca jej już nie pomoże. Nie było żadnej alternatywy, tylko ścieżka, którą sama wybrała i musiała nią podążyć, nawet jeżeli na końcu nie będzie już sobą.
Postarała się opanować głos: nie zdradzi ifrytowi, jak czułego miejsca dotknął.
– Mogę dać ci jej imię. To prawdziwe. To, które nadał jej ojciec.Nahri
Kiedy Nahri była bardzo mała, w ostatnim sierocińcu, który ją przyjął, spotkała bajarza.
To było święto Eid, gorący, chaotyczny dzień, ale dla takich dzieci jak ona – jeden z przyjemniejszych. Tego dnia zamożniejsi Kairczycy, których dobrostan był jednym z przykazań ich wiary, byli szczególnie skłonni troszczyć się o sieroty. Najpierw Nahri w nowej, wyszywanej w niebieskie lilie sukience napchała się słodyczami, w tym nadziewanymi maślanymi ciasteczkami, a potem w mgiełce cukrowego oszołomienia dostrzegła, że pojawił się bajarz. Dzieci zebrały się wokół niego, lecz wiele z nich – półprzytomnych od popołudniowego upału – szybko zasnęło, ukołysanych łagodnym głosem sączącym opowieści o dalekich krajach i wspaniałych przygodach.
Nahri jednak nie dała się uśpić. Zauroczyły ją snute o czarodziejskich królestwach i zaginionych spadkobiercach historie, które poruszyły czułą strunę w sercu dziewczynki bez nazwiska i bez rodziny. Jednak opowieści bajarza wydawały się nieco dezorientujące:
– Kan u ma kan – powtarzał, opisując fantastyczne miasta, tajemnicze dżinny i sprytne bohaterki. „Tak było i nie było”. Baśnie wydawały się zawieszone pomiędzy tym światem i innym, pomiędzy prawdą i kłamstwem, co doprowadzało Nahri do szaleństwa. Musiała wiedzieć, czy są prawdziwe, czy może istnieje lepsze miejsce, świat, w którym tajemnicze rzeczy, które potrafiła robić, są normalne.
Dlatego naciskała:
– Ale czy to wszystko prawda? Czy to się naprawdę wydarzyło?
Bajarz wzruszył ramionami. Nahri zapamiętała ruch jego barków i błysk w oczach. Niewątpliwie mężczyznę ubawiła śmiałość dziewczynki.
– Może się wydarzyło… a może nie.
Naciskała dalej, sięgając do pierwszego przykładu z brzegu:
– Czy to tak samo jak z tą rzeczą w twojej piersi? Tą, która wygląda jak krab trzymający twoje płuca i przez którą kaszlesz krwią?
Ze zdumienia otworzył szeroko usta.
– Boże uchowaj – wyszeptał z przerażeniem, a wokół rozległy się westchnienia przejętych słuchaczy. W jego oczach pojawiły się łzy. – Nie możesz tego wiedzieć.
Nie zdołała nic odrzec. Inni dorośli szybko interweniowali, chwytając ją tak gwałtownie, że rozdarli rękaw jej nowej sukienki. To wydarzenie przeważyło szalę: Nahri opowiadała denerwujące rzeczy, krzyczała przez sen w języku, którego nikt nie znał, po pobiciu przez inne dzieci nie miała żadnych siniaków ani zadrapań, więc teraz została wyrzucona z nędznego sierocińca, mimo że błagała, by powiedziano jej, co zrobiła źle. Upadła w kurz, brudząc odświętny strój, a potem podniosła się i stała na środku ulicy, gdy inni ludzie świętowali całymi rodzinami w ciepłych domach, których wnętrza nigdy nie miała okazji zobaczyć.
Gdy za Nahri zatrzasnęły się drzwi sierocińca, przestała wierzyć w magię, aż wiele lat później pewien wojowniczy Dewa schwytał ją w plątaninie grobowców. Teraz jednak patrzyła na znaną panoramę Kairu, nie rozumiejąc, jak się tu znalazła, a pamięć podsunęła jej arabskie słowa:
Kan u ma kan. „Tak było i tak nie było”.
Baśniowy świat Dewabadu zniknął, zastąpiony przez meczety i mury Kairu, stare ceglane budynki niknące w chmurach kurzu, a także pustynię migoczącą od gorąca i zalane pola. Nahri zamrugała i przetarła oczy. Miasto pozostało na swoim miejscu, podobnie jak Wielkie Piramidy, stojące dumnie na tle jasnego nieba za szeroką, błękitną wstęgą Nilu.
„Egipt. Jestem w Egipcie”. Odkryła nagle, że przyciska pięści do skroni, tak mocno, że bolało. Czy to był sen?
A może to Dewabad był snem? Koszmarem? Na pewno bardziej prawdopodobne wydawało się to, że znalazła się znów w Kairze jako człowiecza kobieta, uboga złodziejka, specjalistka od przekrętów, zwiedziona własnymi sztuczkami, niż to, że przeżyła ostatnie sześć lat jako przyszła królowa ukrytego państwa dżinnów.
I rzeczywiście mogłoby tak być, gdyby nie dyszący, spocony i wciąż jeszcze lekko błyszczący książę, który właśnie zasłonił Nahri panoramę Kairu i okolic. A więc to nie sen, chyba że zabrała jego fragment na jawę.
– Nahri – wyszeptał Ali. Oczy miał przekrwione, a wzrok pełen rozpaczy, woda spływała mu po twarzy. – Nahri, proszę, powiedz, że mi się to tylko wydaje. Proszę, przekonaj mnie, że to nie to, na co wygląda.
Wciąż odrętwiała dziewczyna spojrzała ponad jego ramieniem. Tak długo tęskniła za egipskimi krajobrazami, że teraz nie potrafiła odwrócić od nich wzroku. Ciepły wiatr igrał z jej włosami, a dwa nektarniki ćwierkały głośno, uwijając się w gęstych pnączach, pochłaniających ceglaną ruinę. Była właśnie pora wylewu: każdy Egipcjanin rozpoznałby to na pierwszy rzut oka, gdyby spojrzał na zalane nabrzeża i wodę Nilu pluskającą o korzenie palm.
– To wygląda na dom – stwierdziła ochryple. Nie mogła uleczyć gardła, gdyż jej magię wciąż blokowała pieczęć Sulejmana błyszcząca na policzku Alego. – Wygląda na Egipt.
– Nie możemy być w Egipcie! – Ali cofnął się o krok i oparł ciężko o zrujnowaną wewnętrzną ścianę minaretu. Na jego twarzy pojawił się gorączkowy rumieniec, a ze skóry uniósł się mglisty obłok. – D-dopiero co byliśmy przecież w Dewabadzie. Pociągnęłaś mnie za sobą z muru… Czy chciałaś…
– Ależ nie! Próbowałam tylko uciec od Maniże. Powiedziałeś, że jezioro jest już wolne od klątwy, więc pomyślałam, że popłyniemy do brzegu. Na pewno nie chodziło mi o to, żebyśmy zmaterializowali się nagle na drugim końcu świata!
– Drugim końcu świata… – powtórzył głucho Ali. – O mój Boże. O mój Boże. Musimy wrócić. Musimy… – przerwał, sycząc boleśnie i unosząc dłoń ku sercu.
– Ali?! – Złapała go za ramię. Z bliska dostrzegała, że jest nie tylko przerażony. Wyglądał na ciężko chorego: trząsł się i pocił bardziej niż człowiek umierający na gruźlicę. Wyszkolenie Nahri wzięło górę. – Siadaj – rozkazała, łagodnie pomagając mu usiąść na ziemi.
Książę zacisnął mocno oczy i oparł głowę o ścianę. Wyglądał, jakby z całych sił próbował powstrzymać się od krzyku.
– To chyba pieczęć – sapnął, przyciskając pięść do piersi, a raczej do serca, w którym dzięki zręczności palców Nahri powinien spoczywać teraz pierścień Sulejmana. – Pali mnie!
– Pozwól, niech spojrzę. – Złapała jego dłoń, gorącą jak czajnik z kipiącym wrzątkiem, i odciągnęła ją od ciała Alego. Skóra pod nią wydawała się zupełnie normalna. Bez magii nie potrafiła go jednak zbadać dokładniej. Ośmioramienny znak Sulejmana wciąż płonął na policzku młodzieńca, blokując jej moc. Przełknęła ślinę, próbując opanować strach. – Będzie dobrze – oświadczyła. – Zdejmij tylko zaklęcie pieczęci, a zlikwiduję twój ból i będę mogła lepiej cię zbadać.
Otworzył oczy, w których obok cierpienia pojawiła się teraz konfuzja.
– Zdjąć zaklęcie?
– Tak. Zaklęcie pieczęci, Ali – powtórzyła Nahri, próbując opanować panikę. – Pieczęci Sulejmana. Nie mogę używać magii, kiedy znak na twojej twarzy tak świeci!
Odetchnął głęboko, z każdą chwilą wyglądał coraz gorzej.
– Ja… no dobrze. – Obejrzał się na nią, z trudnością próbując skupić uwagę na jej twarzy. – Jak mam to zrobić?
Nahri spojrzała na niego.
– Jak to „jak”? Pieczęć jest własnością twojej rodziny od wieków. Nie wiesz, jak się nią posługiwać?
– Nie. Tylko emirowi wolno… – Książę skrzywił się, dźgnięty nowym ukłuciem bólu. – O Boże, Ziru…
– Ali, proszę.
Młodzieniec był jednak zbyt oszołomiony, a wspomnienie śmierci brata przeważyło szalę. Siedział teraz bezwładnie przy ścianie, łkając i bełkocząc coś po gezirijsku. Łzy toczyły mu się po policzkach, żłobiąc ścieżki w brudzie i zaschniętej krwi.
Dobiegł ich śpiew ptaków, a bryza zakołysała pniami palm, górujących nad zrujnowanym meczetem. Nahri poczuła, że serce wyrywa jej się z piersi. Radość z powrotu do domu walczyła w jej umyśle ze wspomnieniami koszmarnych wydarzeń, które sprawiły, że oboje pojawili się tu tak nagle.
Przykucnęła. „Myśl, Nahri, myśl!” Musiała opracować jakiś plan.
Nie potrafiła jednak trzeźwo myśleć teraz, gdy czuła jeszcze aromat trucizny we krwi Muntazira i słyszała, jak Maniże łamie kości Alego.
Nie umiała planować, gdy widziała wciąż błagalne spojrzenie zielonych oczu Dary z drugiego końca zawalonego korytarza pałacu.
Jeszcze raz głęboko odetchnęła. „Magia. Odzyskaj swoją magię i wszystko się ułoży”. Bez uzdrowicielskich umiejętności czuła się wyjątkowo bezbronna i słaba, jak nigdy w życiu. Całe ciało ją bolało, a w nosie czuła metaliczny zapach krwi.
– Ali. – Ujęła jego twarz w dłonie, próbując nie martwić się przerażająco nienaturalnym, nawet jak na dżinna, gorącem jego lepkiej skóry. Otarła mu łzy z policzków, zmuszając księcia, żeby spojrzał jej prosto w twarz. – Oddychaj. Znajdziemy chwilę, by go opłakiwać, podobnie jak wszystkich pozostałych, obiecuję, ale teraz musimy się skupić. – Wiatr przybrał na sile, targał jej włosami i zasłaniał nimi jej twarz. – Muntazir mówił, że dojście do siebie po założeniu pierścienia może zająć kilka dni. – Przypomniała sobie. – Może to normalny stan?
Alim targały gwałtowne dreszcze jak podczas ataku padaczki. Skóra mu poszarzała, a wargi wyschły i popękały.
– Nie sądzę, by to było normalne… – Para unosiła się nad jego ciałem gęstą chmurą. – To pragnie ciebie – wyszeptał. – Wyczuwam to.
– N-nie mogłam – wyjąkała. – Nie byłam w stanie go przyjąć. Słyszałeś, co powiedziała Maniże o szafitach? Gdyby pierścień mnie zabił, zamordowałaby cię i zagarnęła go dla siebie. Nie mogłam tak ryzykować!
Pieczęć znów rozbłysła na jego policzku, jakby w gniewnej odpowiedzi. Znak na twarzy Ghassana przypominał tatuaż czarniejszy niż noc, natomiast u Alego wyglądał tak, jakby narysowano go rtęcią, połyskującą teraz w promieniach słońca.
Krzyknął, kiedy gwiazda zalśniła jaśniej.
– O Boże – jęknął, sięgając do pasa po któreś ostrze (handżar i zulfikar przy pasie Alego jakimś cudem przeniosły się razem z nim do Egiptu). – Muszę się tego pozbyć.
Nahri wyrwała mu broń.
– Oszalałeś? Nie możesz wyciąć sobie serca!
Ali nie zareagował, tak jakby nagle przestał móc sensownie odpowiadać na pytania. Patrzył na Nahri nieobecnym, pustym wzrokiem, który ją przerażał. Taki wzrok kojarzył jej się z pacjentami, którzy za późno trafili do infirmerii.
– Ali. – Pragnęła położyć na nim dłonie i odjąć mu bólu, ale nie mogła. – Proszę, spróbuj zdjąć zaklęcie pieczęci – błagała. – Dopóki tego nie zrobisz, nie mogę ci pomóc!
Spojrzał na nią przelotnie, a ona poczuła, że traci nadzieję: źrenice Alego rozszerzyły się tak bardzo, że niemal zasłoniły szare tęczówki. Mrugnął, ale jego mina nie wskazywała, by zrozumiał jej prośbę. Boże, dlaczego nie wypytała Muntazira o dalsze szczegóły dotyczące pieczęci? Powiedział jej tylko, że musi wyciąć serce Ghassana i je spalić, dojście do siebie może zająć nowemu posiadaczowi pierścienia kilka dni, a poza tym…
A poza tym pierścień nie może opuścić Dewabadu.
Poczuła zimny dreszcz przerażenia, mimo że jej skórę muskał ciepły wiatr. „Nie, proszę, nie!” To nie mogło być przyczyną obecnych kłopotów. Nie mogło! Nahri nie prosiła Alego o pozwolenie, wręcz przeciwnie, próbował się jej wyszarpnąć, ale i tak wsadziła mu pierścień na palec. Próbowała go ocalić tak rozpaczliwie, że nie zwracała uwagi na to, co on sam sądzi na ten temat.
„A teraz być może to go zabija”.
Palący wiatr odgarnął jej włosy z twarzy i sypnął w nią piaskiem. Jedno z kołyszących się za zrujnowanym meczetem drzew nagle runęło na ziemię, aż Nahri podskoczyła, dopiero w tym momencie zdając sobie sprawę, że powietrze jest gorące, a wiatr wzmógł się do tego stopnia, że wył jej w uszach.
Podniosła wzrok.
Nad pustynią za Nilem kłębiły się pomarańczowe i zielone chmury. Nahri patrzyła, jak lśniąca, połyskliwa powierzchnia rzeki zszarzała, kiedy obłoki zasłoniły promienie świtu. Piasek zawirował nad kamienistą ziemią, a gałęzie i liście wzbiły się w powietrze.
Wyglądało to jak burza, taka sama, w jakiej pojawił się wezwany przez nią Dara. Kiedyś podobne spostrzeżenie mogłoby dodać Nahri otuchy, lecz teraz była przerażona. Wstała, trzymając zulfikar Alego. Jej kolana drżały.
Runął na nią z rykiem wicher niosący tumany piachu. Nahri krzyknęła i uniosła ramię, by ochronić twarz, zupełnie niepotrzebnie. Nic jej już nie chłostało ani nie próbowało rozerwać na strzępy. Mrugnęła niepewnie i dostrzegła, że znajdują się razem z Alim w środku leja kipiącego piasku, w oku cyklonu, bezpiecznym miejscu pośrodku burzy.
Nie byli tu jednak sami.
Zbliżał się do nich mroczny cień. Znikał i pojawiał się w tumanach niesionego wiatrem piasku, aż wylądował na szczycie ruiny minaretu, jak drapieżnik, który złapał mysz w dziurze. Stworzenie wydało jej się niewiarygodne: płowe, zwinne ciało o mięśniach prężących się pod bursztynową sierścią. Pazurzaste łapy rozmiaru jej głowy i ogon przecinający powietrze niczym kosa. Srebrne oczy w lwiej twarzy.
No i skrzydła. Oszałamiające, opalizujące skrzydła, mieniące się chyba wszystkimi kolorami świata. Nahri nieomal upuściła zulfikar i westchnęła ze zdumienia. Widziała wizerunki tych zwierząt zbyt wiele razy, by nie wiedzieć, z czym ma do czynienia.
To był szedu, niemal mityczny uskrzydlony lew. Na takich wierzchowcach jej przodkowie ruszali ponoć do walki z ifrytami, a szedu pozostały ich symbolem na długo po tym, jak wszystkie żywe stworzenia tego gatunku zniknęły.
A przynajmniej tak wszyscy myśleli. Kocie oczy wpatrywały się w nią, szukając czegoś w jej twarzy i oceniając ją. Przysięgłaby, że dostrzegła w nich błysk zmieszania, ale także inteligencji. Głębokiej, niezaprzeczalnej inteligencji.
– Pomóż mi – poprosiła, czując, że traci rozum. – Błagam!
Szedu zmrużył oczy. Były srebrne, tak jasne, że niemal przezroczyste, barwy błyszczącego lodu. Ich wzrok wędrował po sylwetce Nahri, obejmując również zulfikar w jej dłoniach i rannego księcia u jej stóp… a także znak wysoko na jego policzku.
Stworzenie nastroszyło pióra jak niezadowolony ptak, a z jego gardzieli dobiegł grzmiący warkot.
Nahri natychmiast zacisnęła palce na rękojeści zulfikara, nie żeby to mogło jakoś ich ochronić przed tą imponującą bestią.
– Proszę – spróbowała znowu. – Jestem Nahidką. Moja magia nie działa, a musimy wrócić do…
Szedu skoczył.
Nahri przypadła do ziemi, ale stworzenie tylko przepłynęło ponad nią. Jego potężne skrzydła na chwilę pogrążyły minaret w cieniu.
– Czekaj! – wykrzyknęła, kiedy znikał za zasłoną złotego piasku. Burza powoli dobiegała końca, tracąc na intensywności. – Czekaj!
Stwór jednak już odleciał, rozsypując się jak kurz na wietrze. W jednej chwili znów było jak wcześniej: śpiewały ptaki, a niebo jaśniało błękitem.
Ali sapnął tylko raz, tak jakby wydawał ostatnie tchnienie, a potem osunął się nieprzytomny na ziemię.
– Ali! – Nahri przypadła do jego boku, chwyciła go za ramię i potrząsnęła nim. – Obudź się, proszę cię, obudź się! – Sprawdziła mu puls, czując jednocześnie rozpacz i ulgę. Wciąż oddychał, lecz jego serce biło powoli i nierówno. „To twoja wina. Wsadziłaś mu pierścień na palec, a potem pociągnęłaś za sobą do jeziora”. Przełknęła łzy. – Nie waż mi się umierać, rozumiesz? Nie ocaliłam ci życia tyle razy tylko po to, żebyś zostawił mnie tu samą!
Jedyną odpowiedzią na jej gniewne słowa była cisza. Nahri mogła sobie krzyczeć do woli. Wciąż nie była w stanie używać magii i nie miała pojęcia, co robić dalej. Nie wiedziała nawet, jak się tu dostali. Wstała i spojrzała na panoramę Kairu. Nie potrafiła tego dokładnie ocenić, ale zgadywała, że miasto znajduje się o kilka godzin rejsu statkiem. Bliżej metropolii widać było więcej wiosek, otoczonych zalanymi polami, a na rzece – płynące łodzie.
Rozejrzała się jeszcze raz po zrujnowanym meczecie, w którym znajdowało się coś na kształt spalonego gołębnika. Potrzaskane kamienie wyznaczały fundamenty domów stojących niegdyś wzdłuż krętej, zarośniętej teraz ścieżki, prowadzącej ku rzece. Przesunęła wzrokiem po pozostałościach wioski, czując na karku dziwny dreszcz, tak jakby znała tę okolicę.
Jej spojrzenie spoczęło na wezbranym Nilu. W oddali migotał Kair, a naprzeciwko niego stały potężne piramidy. Po szedu nie było śladu, nie czuła również ani odrobiny magii – w powietrzu czy też w swojej krwi.
Rozgniewało ją to. Gdy spoglądała na piramidy, potężne pomniki ludzkości, które były starożytne, zanim jeszcze Dewabad narodził się w marzeniach Anahid, jej gniew zapłonął jaśniej. Nie będzie czekać, aż magia powróci i ją uratuje.
Nahri potrafiła odnaleźć się w innym świecie.
Ali w jej ramionach był dziwnie lekki, a dotyk jego skóry parzył ją, tak jakby młodzieniec w połowie się wypalił. Dzięki temu łatwiej jej było zwlec nazbyt wysokiego księcia z minaretu. Powinna była poczuć ulgę, lecz w jej umyśle pojawiło się przeczucie, że to zły znak.
Gdy wytaszczyła bezwładne ciało na zewnątrz, ostrożnie opuściła je na ziemię, żeby odsapnąć. Czoło miała mokre od potu, a kiedy się wyprostowała, strzyknęło jej w plecach.
Znów naszło ją irytujące uczucie, że już tu kiedyś była. Spojrzała na ścieżkę, próbując złożyć w całość drażniące, na wpół zatarte fragmenty wspomnień, niestety bezskutecznie. Wieś wyglądała tak, jakby została zrównana z ziemią i porzucona dekady temu. Otaczająca ją zieleń była na najlepszej drodze do całkowitego pochłonięcia budynków.
„To na pewno tylko przypadek, że ze wszystkich miejsc w Egipcie, do których magia mogła przerzucić dwoje ognistokrwistych dżinnów, wybrała właśnie tę budzącą grozę, spaloną wioskę”.
Ta myśl ją zaniepokoiła. Znów dźwignęła Alego i podążyła ścieżką do rzeki, tak jakby chodziła nią wcześniej setki razy. Dotarła do brzegu i złożyła księcia na ziemi.
Woda natychmiast ruszyła ku niemu, zalewając wyschniętą trawę pod nieprzytomnym ciałem. Zanim Nahri zdążyła zareagować, malutkie strumyczki wspinały się już po jego kończynach i płynęły po gorącej skórze młodzieńca niczym wilgotne palce. Uzdrowicielka chciała go odciągnąć od rzeki, ale w tym momencie Ali westchnął głęboko, a na jego twarzy pojawił się ślad ulgi.
„Aha, więc maridowie zupełnie nic ci nie zrobili, tak?” Nahri przypomniała sobie zulfikar płynący ku niemu na szczycie fali i swobodę, z jaką książę kontrolował w bibliotece wodospad, by zlikwidować zahhaka. Jakie jeszcze sekrety związane z opętaniem przez wodnego demona skrywał Ali?
I czy wiązały się one teraz z jakimkolwiek niebezpieczeństwem? Właśnie odwiedził ich latający lew rzekomo wymarłego gatunku. Czy za chwilę pojawią się jakieś duchy rzeki?
„Nie masz czasu, żeby rozwikłać tę zagadkę”. Ali był chory, Nahri bezsilna, a jeśli Maniże znajdzie sposób, żeby ich odnaleźć… Uzdrowicielka nie miała zamiaru stać się łatwym celem pośrodku opuszczonej wioski.
Oceniła ich położenie na zimno, wypierając wszystkie myśli o Dewabadzie i rozważając sytuację z bezlitosnym pragmatyzmem, który zawsze rządził jej życiem. W sumie położenie Nahri wydawało się dość korzystne: nie znajdowała się w podbitym mieście, nie stała jej nad głową wyrachowana matka, która powinna od dawna nie żyć, ani wojownik z błagalnym spojrzeniem zielonych oczu. Teraz chodziło tylko o przeżycie.
Ich stan posiadania przedstawiał się żałośnie. Poza bronią Alego mieli na sobie tylko poszarpane, zakrwawione ubrania. Nahri w Dewabadzie zwykle nosiła biżuterię, za którą mogłaby tu kupić królestwo, ale akurat tego dnia, w poszanowaniu tradycji obowiązującej podczas parady Nawasatem, miała na sobie tylko prostą sukienkę. Porwano ją z Kairu bosą i w łachmanach, wróciła tu w podobnym stanie. Roześmiałaby się z tej ironii losu, gdyby nie miała ochoty wybuchnąć płaczem.
Co gorsza, wydawali się teraz łatwym celem. Ich ubrania, choć zniszczone, były strojami dżinnów, porządnie uszytymi i kosztownymi, co mógłby dostrzec każdy. Oboje byli dobrze odżywieni i zadbani, a lśniący zulfikar Alego pasował bardziej do wojownika ze starożytnych opowieści niż do podróżnika z człowieczego rodu. Ali i Nahri wyglądali – zgodnie ze stanem faktycznym – jak utaplani w błocie zamożni arystokraci. Z pewnością nie jak miejscowi wieśniacy.
Uzdrowicielka rozważała wszystkie możliwości, przyglądając się rzece. Nie przepływały nią w tej chwili żadne łodzie, a najbliższa wieś była zaledwie odległą, zamazaną smugą budynków. Nahri zapewne zdołałaby dotrzeć do niej piechotą w pół dnia, ale zdecydowanie bez Alego na plecach.
Gdyby jednak nie musiała poruszać się pieszo… Zmierzyła wzrokiem zwaloną palmę, a w jej głowie zaczął formować się plan. Sięgnęła po handżar księcia, sądząc, że łatwiej jej będzie się nim posłużyć niż zulfikarem.
Jej dłoń znieruchomiała na kapiącej od klejnotów rękojeści sztyletu. To nie był nóż Alego, lecz jego brata. Jak wszystko, co należało kiedykolwiek do Muntazira, i ta broń była piękna oraz absurdalnie kosztowna. Rękojeść zrobiono z białego nefrytu, owiniętego złotą taśmą inkrustowaną w roślinny wzór małymi szafirami, rubinami i szmaragdami. Nahri zaparło dech w piersi, kiedy oszacowała wartość cennych kamieni i obliczyła, ile byłby wart handżar. Niewątpliwie Muntazir wręczył go swemu młodszemu bratu jako pamiątkę, toteż rozważanie, jak przehandlować tę broń bez pozwolenia Alego, wydało jej się nagle okrutne.
To jednak by jej nie powstrzymało. Nahri potrafiła przeżyć w każdej sytuacji, a tymczasem nadeszła pora, by wziąć się do roboty.
Praca zajęła jej całe przedpołudnie. Godziny rozpływały się we mgle zawziętej rozpaczy, a łzy uzdrowicielki płynęły równie obficie jak krew z palców i nadgarstków poranionych podczas prób sporządzenia z gałęzi improwizowanej tratwy. To wystarczyło, by utrzymać głowę i ramiona Alego nad powierzchnią głębokiej do pasa wody, w której brodziła Nahri. Muł wsysał jej bose stopy, a nurt ciągnął za poszarpaną sukienkę.
Około południa palce zdrętwiały jej tak, że nie mogła dłużej ciągnąć tratwy rękami. Wykorzystała więc pas Alego, żeby przewiązać się w talii i kontynuować podróż z nowymi siniakami i otarciami. Nie przywykła do tak długotrwałego bólu, do ran, które się nie goiły. Mięśnie ją paliły, a całe ciało błagało o przerwę.
Mimo to szła dalej, starając się utrzymać miarowy, pewny krok. Nie wiedziała, czy gdyby się zatrzymała albo poślizgnęła i wpadła do wody, znalazłaby siłę, by walczyć o kolejny oddech.
Gdy dotarła do wioski, słońce zachodziło, zmieniając Nil w lśniącą purpurową wstęgę. Wydawało się, że gęsta roślinność na brzegach grozi jej kolczastymi cierniami. Nahri zdawała sobie sprawę, jak niepokojąco muszą wyglądać dla miejscowych. Nie zaskoczyło jej więc w najmniejszym stopniu, kiedy dwóch młodych rybaków wyciągających sieci podskoczyło na ich widok z okrzykami zaskoczenia.
Nie zależało jej jednak na ich pomocy. Tuż za łodzią czerpały wodę z rzeki cztery kobiety w czarnych strojach, więc pobrnęła w ich kierunku.
– Pokój z wami, siostry – wydyszała. Wargi miała popękane, a na języku czuła smak krwi. Wyciągnęła dłoń, na której zalśniły trzy malutkie szmaragdy wyjęte z rękojeści handżara Muntazira. – Muszę dostać się do Kairu.
Nahri walczyła z sennością, gdy zaprzężony w osła wózek, turkocząc, zmierzał do miasta. Noc zapadała szybko, okrywając ciemnością przedmieścia egipskiej stolicy, dzięki czemu łatwiej im się podróżowało. Nie tylko ze względu na to, że wąskie uliczki były dość puste (miejscowi przygotowywali wieczorny posiłek, modlili się lub kładli dzieci do spania), ale także dlatego, że Nahri nie była pewna, czy zniesie widok znanych okolic i swojego starego domu w pełnym świetle dnia. Wszystko to wydawało jej się nierealne: słodki zapach łodyg trzciny cukrowej na dnie wozu i urywki egipskiej odmiany arabskiego, w której rozmawiali przechodnie, kontrastowały z nieprzytomnym księciem dżinnów gorączkującym w jej ramionach.
Każdy wybój posyłał nową falę bólu przez jej posiniaczone ciało. Miała problem, żeby wydobyć z siebie coś więcej niż pomruk, kiedy woźnica, mąż jednej z kobiet znad rzeki, zapytał, dokąd mają jechać. Tylko tyle była w stanie zrobić, żeby pozostać przy zdrowych zmysłach. Określenie „kiepski plan” byłoby eufemizmem, lecz gdyby ten zawiódł, nie miałaby pojęcia, co zrobić.
Walcząc z wyczerpaniem i rozpaczą, Nahri wyciągnęła przed siebie otwartą dłoń.
– Nar – wyszeptała. Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu miała nadzieję, że to zadziała, jeśli wypowie słowo na głos, tak jak uczył ją Ali. – Nar.
Ani krztyny gorąca, a tym bardziej płomienia. A tak jej na tym zależało! Oczy zaszczypały ją z rozczarowania, ale całą siłą woli powstrzymała się od łez.
W końcu dotarli na miejsce. Nahri przesunęła się po dnie wozu, a jej ciało zaprotestowało.
– Pomożesz mi go wynieść? – zapytała.
Woźnica obejrzał się ze zdumieniem.
– Kogo?
Zaskoczona tym pytaniem uzdrowicielka wskazała Alego, leżącego bliżej niż łokieć od mężczyzny.
– Jego.
Tamten aż podskoczył.
– Ależ! Nie byłaś sama? Przysiągłbym, że nie widziałem nikogo poza tobą!
Dreszcz lęku przebiegł jej po plecach. Niby wiedziała, że ludzie nie widzą większości dżinnów, zwłaszcza czystej krwi, takich jak Ali, lecz przecież woźnica na początku podróży pomagał jej wtaszczyć ciało księcia na wóz. Jak mógł o tym zapomnieć?
Zastanawiała się nad odpowiedzią, dostrzegając strach rodzący się w jego oczach.
– Nie – powiedziała szybko. – Był tam przez cały czas.
Mężczyzna zaklął pod nosem, ześlizgując się z grzbietu osła.
– Mówiłem żonie, że nie mamy żadnego interesu w pomaganiu nieznajomym przychodzącym z tego przeklętego miejsca, ale czy ona mnie kiedykolwiek słuchała?
– A więc Nil jest teraz przeklętym miejscem?
Rzucił jej mroczne spojrzenie.
– Przeszliście przez Nil, ale od strony… tamtych ruin.
Nahri była zbyt ciekawa, by powstrzymać się od pytania:
– Mówisz o wiosce na południe od was? Co się tam stało?
Zadrżał, ściągając Alego z wozu.
– Lepiej o tym nie gadać. – Syknął, gdy jego palce otarły się o nadgarstek księcia. – Ten chłopak jest cały rozpalony! Jeżeli przywlokłaś do naszej wioski febrę…
– Wiesz co, myślę, że dam radę ponieść go dalej sama – stwierdziła uzdrowicielka z fałszywym animuszem. – Dzięki!
Mamrocząc coś niepochlebnego, woźnica rzucił Alego w jej ramiona, a potem się odwrócił. Walcząc z ciężarem ciała księcia, Nahri zdołała zarzucić sobie jego ramię na szyję i z wysiłkiem pociągnęła go ze sobą w kierunku sklepiku na końcu ciemnej alejki, sklepiku, z którym wiązała całą nadzieję, jaka jej pozostała.
Kiedy otworzyła drzwi, zadźwięczał dzwonek, a znany ton wraz z aromatem ziół i toników sprawił, że z emocji niemal ją skręciło.
– Zamknięte! – odezwał się szorstki głos z zaplecza. Staruszek nie pofatygował się nawet, by podnieść wzrok znad szklanej fiolki, którą właśnie napełniał. – Przyjdź jutro!
Na dźwięk tego głosu Nahri natychmiast przegrała bitwę ze łzami.
– Przepraszam – załkała. – Nie wiedziałam, gdzie indziej mogłabym pójść.
Stary aptekarz upuścił naczynie, które zaraz roztrzaskało się na podłodze, ale on zdawał się tego nie zauważać.
Yaqub patrzył na nią ze zdumieniem, wytrzeszczając brązowe oczy.
– Nahri?
Ciąg dalszy w wersji pełnej