- promocja
- W empik go
Improwizator - ebook
Improwizator - ebook
Oto książka dla romantyków! Słodko-gorzka. Pełna smaków i zapachów Italii. Niezwykła.
Historia młodego chłopca, który w wyniku tragicznych okoliczności dostaje się pod opiekę rodziny Borghese. Ma talent – potrafi tworzyć poezję na zadany temat, w dodatku ma piękny głos. Chce zostać tytułowym improwizatorem. Wrażliwy i czuły usiłuje spełnić oczekiwania swoich protektorów, ale im lepiej jest wykształcony, tym bardziej jego pozycja go uwiera. A wrażliwość kieruje go na ścieżki nieoczywistych miłości…
Improwizator pełen jest niezwykle malarskich opisów Włoch XIX wieku. Andersen miał ogromny talent do opisywania kolorów, zapachów, smaków. Jego Rzym, Neapol, Wenecja tętnią życiem. Wraz z bohaterami spacerujemy po placu del Poppo, Koloseum, moście Świętego Anioła, wchodzimy na Wezuwiusza, pływamy gondolami. Odwiedzamy galerie, oglądając najpiękniejsze obrazy i rzeźby. Czytamy Dantego. Dajemy jałmużnę żebrakom. Podróżujemy po Kampanii, płyniemy na Capri, zachwycamy się przyrodą.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-426-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kto był w Rzymie, widział zapewne Piazza Barberina, obszerny rynek z pięknym wodotryskiem, gdzie Tryton leje z muszli wodę tryskającą na kilka łokci w górę, a kto tam nie był, zna go może z rycin. Szkoda tylko, że na nich nie ma narożnej kamienicy przy Via Felice, owej wielkiej kamienicy, przy której ciecze z muru woda trzema rurami w kamienną wannę. Ten dom ma dla mnie wielkie znaczenie, bo w nim się urodziłem. Kiedy przychodzą mi na myśl lata dziecinne, nasuwa się tak mnóstwo różnorodnych wspomnień, że doprawdy sam nie wiem, od czego zacząć. Wspominając zaś całą historię mego życia, jestem w jeszcze większym kłopocie, jak ją opowiedzieć; co pominąć, jako mało ważne, a które wypadki wystarczają na przedstawienie jego obrazu w całości; bo może to, co mnie żywo zajmuje, jest dla innych obojętne. Mam zamiar opowiedzieć wiernie i zgodnie z prawdą wielkie przygody, ale próżność, nieszczęsna próżność, chęć podobania się ustawicznie temu przeszkadza. Już w dzieciństwie zaczęła ona zakorzeniać się jak perz na polu, a rosła jak owo ziarnko gorczyczne, o którym mówi ewangelia, coraz wyżej i wyżej, aż stała się ogromnym drzewem, na którym moje namiętności słały sobie gniazda. Jedno z moich najwcześniejszych wspomnień najlepszy tego daje dowód. Mając lat sześć, bawiłem się z innymi dziećmi, młodszymi ode mnie, przy kościele Kapucynów. Na drzwiach kościoła wisiał mały mosiężny krzyżyk, przybity tak wysoko, że go nie mogłem ręką dosięgnąć. Ile razy matki nasze przechodziły tamtędy z nami, podnosiły nas na ręku i kazały ten święty znaczek całować. Kiedyśmy pewnego razu sami się bawili, zapytało któreś z dzieci, czemu Jezusek nie przychodzi nigdy się z nami bawić. Ja, chcąc się okazać mądrzejszy, odpowiedziałem, że nie może, bo przybity na krzyżu. Potem zbliżyliśmy się do krzyżyka, a chociaż na nim nie było Jezusa, chcieliśmy go jednak ucałować, jak nas nauczyły matki; ale żeśmy go ustami nie mogli dosięgnąć, więc jedno drugie podniosło do góry i kiedy usta już były do pocałunku złożone, ten, który towarzysza podsadził, nagle siły stracił, a całujący, co tylko miał dotknąć ustami niewidzialnego Jezusa, upadł na ziemię. Przechodziła właśnie w tej chwili moja matka, a widząc naszą zabawkę, zatrzymała się, złożyła dłonie i rzekła: Jesteście prawdziwe aniołki boże, a ty, mówiła, całując mnie, jesteś moim!
Słyszałem, jak potem powtarzała naszej sąsiadce, że jestem niewinnym aniołem. Bardzo mi się to podobało, lecz moja niewinność wielce ucierpiała, bo ziarnko próżności już drasnął pierwszy ożywczy promyczek. Przyrodzenie obdarzyło mnie łagodnym, pobożnym umysłem, ale dobra matka zwróciła na to moją uwagę, wskazując moje własne, prawdziwe i urojone dobre przymioty, nie pomnąc na to, że niewinność dziecięca podobna jest do bajecznego bazyliszka, który, skoro zobaczy sam siebie – umiera.
Spowiednikiem mojej matki był kapucyn, Fra Martino; jemu opowiadała także, jakie to ze mnie pobożne dziecko, co zapewne stąd wnosiła, że umiałem doskonale na pamięć różne pacierze, nie rozumiejąc z nich ani słowa.
Kapucyn wielkie we mnie pokładał nadzieje, podarował mi obrazek Matki Boskiej płaczącej wielkimi łzami, które jak deszcz spadały w piekielne płomienie, a potępieńcy chwytali je chciwie dla ochłody. Pewnego razu wziął mnie do swego klasztoru, gdzie otwarte krużganki otaczające w czworobok mały ogródek warzywny z dwoma cyprysami i jednym drzewem pomarańczowym wielkie na mnie zrobiły wrażenie.
Na krużganku tym wisiały dokoła stare portrety zmarłych mnichów, a na drzwiach do cel wiodących poprzylepiane były obrazki przedstawiające historie męczenników, którym przypatrywałem się z tak pobożnym uczuciem, z jakim później oglądałem arcydzieła Rafaela i Andrei del Sarto.
– Wyborny z ciebie chłopiec – mówił do mnie kapucyn – dlatego też pokażę ci naszych nieboszczyków. – To rzekłszy, otworzył drzwiczki do galerii położonej o kilka stopni niżej krużganka. Zeszliśmy na dół, zobaczyłem dokoła same trupie głowy, tak rzędami poukładane, że zakrywały całe ściany i tworzyły kaplice. Znajdowały się tam także nisze, w których stały całe kościotrupy znakomitszych mnichów w brunatnych habitach, przepasanych powrozami, z książkami lub suchymi kwiatami w rękach. Ołtarz, świeczniki i ozdoby porobione były z łopatek i kości pacierzowych, a płaskorzeźby z kostek ludzkich, wszystko bez najmniejszego smaku, jak cały ten pomysł. Uczepiłem się mocno sukni mnicha szepczącego pacierze, który odwróciwszy się do mnie, rzekł:
– I ja będę tu kiedyś spoczywał; odwiedzisz mnie też wtedy?
Nic nie odpowiedziałem, lecz patrzyłem z przestrachem to na niego, to na dziwaczny, przerażający obraz, jaki mnie otaczał.
Było to nierozsądnie wprowadzać dziecko do takiego przybytku. To, co ujrzałem, zrobiło na mnie straszliwe wrażenie i dopiero wtedy odzyskałem spokój, kiedy weszliśmy do małej celi, gdzie piękne złote pomarańcze wisiały w samym oknie i kiedy zobaczyłem ładny obrazek Madonny, niesionej przez aniołów do nieba, gdy tymczasem grób, w którym spoczywała, zapełniało mnóstwo kwiatów.
Te pierwsze odwiedziny klasztoru długi czas zajmowały moją wyobraźnię i jeszcze dotąd bardzo żywo stoją mi w oczach.
Kapucyn zdawał mi się zupełnie inną istotą niż ludzie, których znałem. Jego pobyt między umarłymi, do których zupełnie był podobny w swej żałobnej sukni, mnóstwo historii, które o świętych pańskich i zadziwiających cudach umiał opowiadać, głębokie uszanowanie, jakie moja matka okazywała dla jego pobożności, obudziły we mnie pragnienie, bym i ja też został takim zakonnikiem.
Matka moja była wdową, utrzymywała się tylko z tego, co zarobiła szyciem i co jej przynosiło wynajęcie dużej izby, którą niegdyś zamieszkiwaliśmy sami, a którą teraz zajmował młody malarz Federigo. Myśmy zaś pomieścili się w małym pokoiku na poddaszu. Federigo był młodzieńcem rześkim, wesołym, pochodził z dalekich krajów, gdzie, jak mi mówiła matka, nie znają ani Madonny, ani Jezusa – był on z Danii.
Wówczas nie wiedziałem wcale, że jest więcej języków niż tylko jeden i myślałem, że Federigo dlatego mnie nie rozumie, że nie słyszy; aby się więc z nim rozmówić, krzyczałem na całe gardło. On śmiał się ze mnie i dawał mi często jakiś owoc albo rysował dla mnie żołnierzy, konie i domki. Tym sposobem prędko się zaprzyjaźniliśmy, a ja wręcz szczerze go pokochałem, matka zaś często mówiła, że to dobry człowiek.
Tymczasem wysłuchałem pewnego wieczoru rozmowę matki z kapucynem Fra Martino, która obudziła we mnie szczególniejsze uczucie ku młodemu artyście. Matka pytała, czy ów cudzoziemiec skazany jest na wieczyste piekło.
– Przecież on, jak też większa część cudzoziemców są uczciwymi ludźmi – mówiła – którzy nie robią nic złego. Są dobroczynni dla ubogich, rzetelnie i na czas oznaczony płacą. Często więc myślałam sobie, iż oni nie popełniają takich grzechów, jak wielu z naszych ziomków.
– To prawda – odpowiedział Fra Martino – że po większej części są porządnymi ludźmi, ale wiecie, skąd to pochodzi? Oto szatan, który po świecie się włóczy, wie dobrze, że odszczepieńcy raz na zawsze do niego należą, dlatego też nie wodzi ich na pokuszenie. Nic dziwnego więc, że im łatwo być dobrymi i występków unikać. Każdy katolik zaś jest synem bożym, dlatego szatan musi przeciw nam zażywać różnych pokus i kusi nas, a my słabe stworzenia upadamy, ale odszczepieniec nie bywa nigdy, jak już powiedziałem, kuszony przez diabła pożądliwościami.
Na to nie umiała moja matka nic odpowiedzieć, westchnęła tylko głęboko nad biednym młodzieńcem, a ja zacząłem płakać, bo mi się to wydawało wielką niesprawiedliwością, że on, taki dobry, co tak piękne malował dla mnie obrazki, miał wiecznie w piekle gorzeć.
Trzecią osobą, która w życiu moim młodym ważną odegrała rolę, był wuj Peppo, zwany pospolicie zły Peppo albo król Schodów Hiszpańskich1, gdzie co dzień zasiadał. Przyszedł on na świat z uschłymi i na krzyż zrosłymi nogami, lecz umiał już od dzieciństwa z zadziwiającą zręcznością czołgać się za pomocą rąk, które ozuwszy w pewien rodzaj sandałów, opierał na ziemi i podskakiwał tak prędko, jakby miał najlepsze nogi. Siadywał co dzień, jak powiedziałem, na Schodach Hiszpańskich. Nie żebrał wprawdzie nigdy w zwykły sposób, ale każdemu przechodzącemu, choćby po zachodzie słońca, posyłał głośne buon giorno, chytrze się uśmiechając. Matka moja nie cierpiała go, wstydziła się nawet tego pokrewieństwa, a jednak przez wzgląd, jak mówiła, na mnie, była dla niego grzeczna, powtarzając często, że on ma w skrzynce to, czego nam dopiero szukać trzeba, że gdy będę traktował go po przyjacielsku, to zostanę jedynym jego spadkobiercą, jeżeli swego majątku nie przekaże jakiemu kościołowi. Peppo miał dla mnie pewien rodzaj przywiązania, lecz ja nigdy w jego towarzystwie nie byłem wesoły. Pewnego razu stałem się świadkiem sceny, która mi wielkiego napędziła strachu, a zarazem charakteryzowała jego serce. Na najniższym stopniu schodów siedział niewidomy żebrak, który potrząsał blaszaną puszką, aby ludzie wrzucili w nią choć bajoka. Kilku minęło mego wujaszka, nie zważając na jego obłudne pozdrowienia i wywijanie kapeluszem, podczas gdy niewidomy, milcząc, odbierał jałmużnę. Już trzej przechodnie dali mu wsparcie, nadszedł wreszcie czwarty i dał bajoka. Peppo nie mógł tego dłużej znieść, patrzyłem, jak się sczołgał po schodach niby wąż i uderzył niewidomego w twarz, tak że ten i pieniądze, i kij upuścił.
– Ty złodzieju! – krzyknął mój wujaszek. – Będziesz okradał? Ty, co nawet nie jesteś prawdziwym kaleką! Nie widzi! To całe jego kalectwo, a chleb mi spod nosa zabiera!
Więcej nie słyszałem i nie widziałem, gdyż przerażony pobiegłem co tchu do domu z fogliettą wina, po które byłem posłany. W wielkie uroczystości musiałem z matką chodzić do niego w odwiedziny, przynosząc mu to i owo w podarunku, na przykład wielkie winogrona albo marynowane jabłka, które były jego przysmakiem. Musiałem całować go w rękę i mówić „wujaszku”, na co on się dziwnie uśmiechał i dawał mi pół bajoka, upominając, ażebym go chował i tylko patrzył na niego, a nie tracił na ciastka, bo gdy zjem, nie będę miał nic, a gdy pieniądz schowam, to zawsze będę miał coś.
Jego mieszkanie zdawało mi się ponure i brudne. W jednej izdebce nie było wcale okna, w drugiej zaś znajdowało się wysoko w ścianie, a potłuczone szyby pozalepiano papierem.
Sprzętów nie było wcale, tylko duża szeroka skrzynia służąca mu za łoże i dwie beczułki, w których chował rzeczy. Ile razy byłem zmuszony iść do niego, zawsze płakałem, a chociaż matka często mnie upominała, żebym był dla niego grzeczny, to gdy się na mnie pogniewała, straszyła mnie nim jak upiorem. Mawiała wtedy, że mnie pośle do kochanego wuja, że będę mógł siadywać z nim na Schodach Hiszpańskich i śpiewać, a wtedy się na coś przydam, gdy zarobię bajoka.
Wiedziałem jednak dobrze, że tak źle nie myślała, bo byłem jej ulubieńcem, milszym nad wszystko.
Na murze kamienicy naprzeciw naszego mieszkania znajdował się obraz Matki Boskiej, przed którym zawsze się paliła lampa. Co wieczór, gdy zadzwoniono na Anioł Pański, klękałem z dziećmi sąsiadów i śpiewaliśmy pieśni na cześć Madonny przed jej obrazem i pięknym Dzieciątkiem Jezus, ustrojonymi we wstążki, perły i srebrne serduszka. Zdawało mi się często przy migocącym świetle lampy, że się oboje poruszają i uśmiechają do nas. Śpiewałem czysto i donośnie i mówiono, że śpiewam pięknie. Pewnego razu zatrzymała się przechodząca koło nas rodzina angielska i słuchała, a kiedyśmy powstali, dał mi ów angielski pan srebrny pieniądz.
– To za to – powiedziała mi potem matka – żeś tak pięknie śpiewał.
Jakże mi ta okoliczność stała później na przeszkodzie! Odtąd nie o samej tylko Madonnie myślałem, śpiewając przed jej obrazem, lecz o tym, czy ktoś nie słucha, jak pięknie śpiewam. Takie mając myśli, czułem zarazem żal serdeczny i obawę, aby się na mnie nie rozgniewała i prosiłem w niewinności serca, ażeby łaskawie spojrzała na mnie biednego.
Śpiew wieczorny był jedynym węzłem, który mnie łączył z innymi dziećmi. Żyłem spokojnie w świecie własnych marzeń, mogłem leżeć całymi godzinami z twarzą zwróconą do otwartego okna i wpatrywać się w prześliczne szafirowe niebo, przyglądać się szczególnie grze kolorów, kiedy przy zachodzie słońca obłoki z fioletowymi rąbkami słaniały się na złocistym tle. Często nachodziło mnie pragnienie, żebym mógł wzbić się wysoko i lecieć daleko poza Kwirynał i wszystkie kamienice, aż ku wyniosłym piniom, które jak czarne duchy sterczały na purpurowym widnokręgu. Zupełnie odmienny miałem widok z drugiej strony naszego pokoiku. Tam było nasze i naszego sąsiada podwórko; obydwa maleńkie, otoczone wysokimi kamienicami, a z góry prawie całkiem zakryte wielkimi altanami. Pośrodku obydwu podwórek były murowane studnie; miejsce pomiędzy nimi a ścianami kamienic tylko tak szerokie, że jedna osoba mogła obejść studnię dokoła. Patrzyłem więc z góry tylko w dwie głębokie studnie, obrosłe delikatną zielenią, nazwaną u nas włosami Wenery, która w głębi studzien niknęła w pomroce. Zdawało mi się, że zaglądam do wnętrza ziemi, gdzie moja fantazja najdziwaczniejsze wytwarzała obrazy. Tymczasem matka moja postawiła na oknie wielką rózgę, ażebym patrząc na nią, wiedział, jakie tu dla mnie rosną owoce, a zarazem na przestrogę, abym nie wypadł oknem i nie utopił się.
Ale przejdę do wypadku, który o mało co nie położył końca całej historii mego życia na samym jego początku.
1 Z placu Hiszpańskiego prowadzą szerokie kamienne schody o więcej niż stu pięćdziesięciu stopniach, wysokie jak czteropiętrowe kamienice, na Monte Pincio, do znajdujących się tam ulic. Te schody są głównym miejscem zgromadzeń rzymskich żebraków, a wzięły nazwę od placu, z którym się stykają.II Wycieczka do katakumb. Zostaję chórzystą. Miły aniołek. Improwizator
Lokator nasz, młody malarz, brał mnie niekiedy ze sobą na krótkie wycieczki. Nie przeszkadzałem mu wcale, gdy to lub owo szkicował, a gdy skończył, bawił się moim szpaczkowaniem, bo już nasz język rozumiał. Byłem z nim razu pewnego w tak zwanych Curia Hostilia, głęboko w ciemnych jaskiniach, gdzie w dawnych czasach przechowywano dzikie zwierzęta przeznaczone na igrzyska i gdzie zarazem niewinnych niewolników rzucano na pastwę rozjuszonym lwom lub hienom. Mnich, który nas oprowadzał po tych ciemnych podziemiach, czerwoną pochodnią o mur uderzał, aby się lepiej paliła. Były tam głębokie murowane sadzawki, w których woda stała czysta jak zwierciadło, tak przezroczysta, że trzeba ją było poruszyć pochodnią, ażeby się przekonać, że aż po same krawędzie sięga, nie zaś próżna jest to przestrzeń. Wszystko to nadzwyczaj rozpalało moją wyobraźnię, za to trwogi wcale nie czułem, bo nie miałem jeszcze pojęcia o żadnym niebezpieczeństwie.
– Czy idziemy dzisiaj do pieczar? – zapytałem pewnego dnia malarza, gdy spostrzegłem w końcu ulicy wierzchołki murów Koloseum.
– Nie – odpowiedział – pójdziemy zobaczyć coś większego, tam dopiero ujrzysz wiele rzeczy! I ciebie też dziś narysuję, mój miły chłopcze!
Szliśmy dalej i coraz dalej, pomiędzy białymi murami opasującymi winnice i ruinami dawnych łaźni, aż wyszliśmy poza Rzym. Słońce paliło niezmiernie; wieśniacy porobili sobie na wozach szałasy z zielonych gałązek i spali, podczas gdy konie wlokły się powoli i skubały siano, które im w wiązkach poprzywiązywano do boków. Wreszcie przyszliśmy do groty Egerii, gdzie zjedliśmy śniadanie, dolawszy do wina świeżej wody wytryskującej spomiędzy załomów kamiennych. Ściany i sklepienia, cała grota okryta była wewnątrz najdelikatniejszą zielenią, jakby kobiercem utkanym z jedwabiu i aksamitu, a wokół obszernego wejścia zwieszał się bluszcz jędrny i bujny jak winorośle kalabryjskich dolin. O kilka kroków od groty stoi (a raczej stał, bo dzisiaj już leży w gruzach) mały, pusty domek zbudowany nad jednym z niskich otworów wiodących do katakumb. Te katakumby były, jak wiadomo, w dawnych czasach drogą komunikacyjną pomiędzy Rzymem a leżącymi wokół niego miasteczkami, ale później częściowo się pozawalały, częściowo zostały zamurowane, ponieważ służyły rozbójnikom i przemytnikom za kryjówki. Wejście przez kościół Świętego Sebastiana, a drugie przez ten opustoszały domek były wówczas jedyne, i myślę, że byliśmy ostatni, którzy się tędy spuszczaliśmy, bo wkrótce potem i to wejście zatarasowano. Zostało więc tylko jeszcze jedno przez kościół, otwierane zwiedzającym przez przewodnika mnicha.
Głęboko w ziemi krzyżują się korytarze wykopane w miękkim gruncie. Ich mnogość i podobieństwo mogą nawet znającego główny ich kierunek zmylić. Ja żadnego o tym wszystkim nie miałem wyobrażenia, a malarz tak się przygotował, że bez wahania mnie, małego chłopca, wziął ze sobą.
Zapalił świecę, a drugą wsadził do kieszeni; przywiązał kłębek szpagatu przy otworze, którym się spuściliśmy na dół, i nasza wędrówka się zaczęła. Korytarze były niekiedy tak niskie, że ledwo ja mogłem iść wyprostowany; niekiedy urastały w wysokie sklepienia, a w miejscach krzyżowania rozszerzały się w wielkie czworoboki. Przechodziliśmy przez rotundę, gdzie pośrodku stoi kamienny ołtarzyk, tam właśnie pierwsi od pogan prześladowani chrześcijanie odbywali potajemnie swoje nabożeństwa. Federigo opowiadał mi o czternastu papieżach i wielu tysiącach męczenników, którzy tu leżą pochowani. Świeciliśmy latarnią w szpary grobowców znajdujących się we wnękach i widzieliśmy tam pożółkłe kości1. Postąpiliśmy jeszcze kilka kroków w głąb, potem stanęliśmy, bo szpagat już się skończył. Federigo uwiązał więc koniec u dziurki od surduta, wetknął świecę pomiędzy kamienie i zaczął te głębokie korytarze rysować. Ja siedziałem tuż obok niego na kamieniu. Kazał mi złożyć ręce i patrzyć do góry; świeca już się do połowy spaliła, ale obok leżała jeszcze jedna cała; przy tym miał ze sobą hubkę i krzesiwo, aby ją zapalić, gdyby przypadkiem miała zgasnąć.
W mojej fantazji roiły się tysiące dziwacznych postaci po tych rozległych korytarzach, otwierających się przed nami dlatego tylko, aby nam okazać nieprzebitą ciemność. Wszędzie panowała głęboka cisza, tylko po ścianach ściekające krople wydawały głos jednostajny. Gdy tak siedziałem zamyślony, przestraszył mnie nagle mój przyjaciel malarz, gdyż wydał szczególniejsze westchnienie, prawie jęk i począł w jednym miejscu w kółko biegać. Co chwila schylał się, jakby chciał coś z ziemi podjąć, potem zapalił drugą świecę i szukał ciągle w koło siebie. Patrząc na dziwne jego ruchy, przeląkłem się i z płaczem zerwałem się z miejsca.
– Siedź w miejscu, chłopcze! – rzekł. – Jeżeli Boga kochasz, siedź!
A potem znowu szukał czegoś na ziemi.
– Ja wyjdę! – zawołałem. – Ja tu nie zostanę w tej jaskini!
I pochwyciwszy za rękę, chciałem go pociągnąć za sobą.
– Moje dziecko! Ty jesteś grzeczny chłopczyk – mówił Federigo – dam ci obrazki i ciastka; masz pieniądze! – I dobywszy sakiewkę z kieszeni, oddał mi wszystko, co w niej było, ale poczułem, że jego ręka była zimna jak lód i że cały drżał. Wtedy opanowała mnie jeszcze większa trwoga i zacząłem wzywać matkę. Lecz on pochwycił mnie gwałtownie za ramię, wstrząsnął mną silnie i rzekł:
– Jeżeli nie będziesz spokojny, to cię obiję.
Potem przywiązał mnie za rękę do chustki i przytrzymał, lecz zaraz schylił się i całując mnie z wielkim wzruszeniem, nazywał swoim kochanym Antoniem, wreszcie dodał:
– Módl się ty także do Matki Boskiej!
– Czy sznurek zginął? – zapytałem.
– Już my go znajdziemy – odpowiedział. – Znajdziemy!
I znowu zaczął szukać. Tymczasem dopaliła się jedna świeca, a gdy druga zaczęła się od ciągłego poruszania topić i coraz bardziej upalać, powiększył się jego strach. Niepodobna bowiem było wyjść stamtąd, nie odszukawszy sznurka, każdy krok mógł nas zawieść coraz głębiej, skąd nikt nie byłby w stanie nas wybawić.
Po daremnym szukaniu rzucił się wreszcie na ziemię, uściskał mnie i wyjąkał:
– Biedne ty, dziecko!
Zapłakałem okropnie, bo myślałem, że już nigdy nie wrócę do domu. Gdy leżał na ziemi, przycisnął mnie tak mocno, że ręka moja opadła bezwładnie pod niego; chwyciłem piasek i nagle poczułem w palcach szpagat.
– Oto jest! – zawołałem.
Porwał mnie za rękę i prawie szalał z radości, bo wtedy doprawdy życie nasze wisiało na nitce czy raczej sznurku. Byliśmy wybawieni!
O jakże mile zaświeciło słońce, jak cudnie szafirowe było niebo, jak prześliczna wydała się zieleń drzew i krzewów, gdy wyszliśmy na otwarte powietrze! Biedny Federigo znowu mnie ucałował, wyjął ładny srebrny zegarek z kieszonki i rzekł:
– Daruję ci go!
Tak się ucieszyłem, że od razu zapomniałem o wszystkim, co się stało, ale moja matka nie mogła nigdy zapomnieć, gdy się o całym wydarzeniu dowiedziała i odtąd nie pozwoliła mi nigdy wychodzić z Federigiem. Fra Martino upewniał ją, że tylko za moją przyczyną zostaliśmy ocaleni, ponieważ Madonna mnie, a nie kacerzowi Federigo nić podała. Przy tym przypomniał, że jako dobre, pobożne dziecię nie powinienem nigdy zapominać o jej dobroci i łasce. Ta okoliczność, jak też różne żartobliwe przytyki moich znajomków, że się urodziłem na księdza, ponieważ poza matką moją nie cierpiałem innych kobiet – spowodowały, że mnie przeznaczyła do służby kościelnej. Sam nie wiem dlaczego, ale każda kobieta była mi nieznośna, a że często otwarcie to głosiłem, wszystkie dziewczęta i kobiety, które moją matkę odwiedzały, pragnęły zmienić moje skłonności.
Wszystkie chciały mnie całować, szczególnie jedna z nich, młoda wieśniaczka Mariuccia, która mi tymi żarcikami niejedną łzę wycisnęła.
Była ona nadzwyczaj żywa i swawolna, utrzymywała się z tego, że pozowała malarzom i dlatego ubierała się zawsze w piękne barwne suknie, a na głowie nosiła dużą białą chustkę płócienną. Często siadywała u Federiga, potem przychodziła do mojej matki i zwykle wtedy mawiała, że ona jest moją narzeczoną, a ja jej małym narzeczonym, dlatego powinienem ją pocałować. Ja tego nigdy nie chciałem zrobić, ale ona całowała mnie przemocą. Ponieważ razu pewnego płakałem, mówiła, że sobie postępuję jak malutkie dziecko, chciała mnie więc wziąć na łono i kołysać, ale ja uciekłem z pokoju; dogoniła mnie jednak, wzięła na łono i przyciskała twarz moją, którą ze wstrętem odwracałem, coraz silniej do piersi. Wyrwałem jej srebrną strzałkę z włosów, które spadły gęstymi kędziorami na mnie i jej obnażone ramiona. Matka stała przy kominku i śmiejąc się, zachęcała Mariuccię tym bardziej, im silniej się broniłem, a Federigo stał niepostrzeżony we drzwiach i rysował tę grupę.
– Ja nie chcę narzeczonej, nie chcę się żenić! – wołałem do matki. – Ja będę księdzem albo kapucynem, jak Fra Martino.
Dziwne dumania, w których często całe wieczory siedziałem pogrążony, uważała moja matka także za znaki powołania do stanu duchownego. Ja tymczasem marzyłem tylko o tym, jakie będę budował pałace i kościoły, gdy będę duży i bogaty; jak sobie będę jeździł w kardynalskiej czerwonej karecie, za którą stać będą lokaje w złotem wyszywanych liberiach, albo też układałem nowe opowieści z historii o męczennikach, które mi opowiadał Fra Martino. Oczywiste jest, że sam odgrywałem w nich rolę głównego bohatera, który przy pomocy Madonny nigdy nie będzie czuł żadnych męczarni. Szczególnie wielka napadała mnie ochota zwiedzenia ojczyzny Federiga i nawracania tamtejszych mieszkańców, ażeby także i oni dostąpili zbawienia!
Jak to Fra Martino czy moja matka urządzili, tego nie wiem, dosyć, że pewnego poranku matka ubrała mnie w fioletową sukienkę i oblekła w komeżkę gazową sięgającą kolan, po czym kazała mi przejrzeć się w lusterku. Zostałem chórzystą w kościele Kapucynów; miałem nosić wielką kadzielnicę i śpiewać przed ołtarzem razem z innymi. Fra Martino nauczył mnie wszystkiego. O, jakże byłem szczęśliwy! Wkrótce czułem się w małym, ale miłym kościołku kapucyńskim jakby w domu. Znałem każdego aniołka na ołtarzach, każdą rzeźbę na filarach; nawet z zamkniętymi oczyma widziałem pięknego archanioła Michała walczącego z obrzydliwym smokiem, tak jak go malarz przedstawił, i dziwne snułem myśli na widok trupich głów wykutych w posadzce, otoczonych zielonymi wieńcami z bluszczu.
Podczas uroczystości wszystkich świętych znajdowałem się w grobowcowej kaplicy, dokąd mnie Fra Martino zaprowadził przy pierwszej mojej bytności w klasztorze. Wszyscy kapucyni odprawiali msze zaduszne, a ja z dwoma rówieśnikami wahałem kadzielnicą, przed wielkim ołtarzem złożonym z samych trupich głów. W świecznikach z kości paliły się świece. Kościotrupy mnichów miały na czaszkach świeże wieńce z kwiatów, a w rękach świeże bukiety. Ludu zeszło się jak zwykle dużo. Wszyscy klęczeli, a śpiewacy zaczęli uroczyste Miserere. Długo patrzyłem osłupiałym wzrokiem na pożółkłe czaszki i obłoczki kadzideł słaniające się pomiędzy mną a trupimi głowami w dziwacznych kłębach. Naraz wszystko zaczęło się w moich oczach obracać; zdawało mi się, że patrzę na przeogromną tęczę, w uszach zaczęło mi dzwonić jakby tysiące dzwonków pogrzebowych. Wydawało mi się, że płynę jakąś rzeką, wszystko było niewypowiedzianie piękne. Więcej nie wiem – zemdlałem.
Utratę przytomności spowodowało powietrze zgęszczone od natłoku ludzi i moja wzburzona wyobraźnia. Gdy ocknąłem się, leżałem na kolanach Fra Martina, pod drzewem pomarańczowym w ogródku klasztornym.
Moją powikłaną opowieść o tym, co mi się wydawało, że widziałem, uznał on i wszyscy zakonnicy za objawienie. Mówili, że się przede mną przesunęły dusze nieboszczyków, ale że nie mogłem znieść ich blasku i wspaniałości.
Ponieważ wkrótce potem miałem kilka nadzwyczajnych snów, a nawet sam niektóre wymyśliłem i matce opowiedziałem, co ona powtórzyła swoim sąsiadom, to spowodowało, że mnie z coraz większym przekonaniem zaczęto uważać za nadzwyczajne dziecko, będące w łasce u Boga.
Tymczasem zbliżały się miłe święta Bożego Narodzenia. Pasterze z gór, zwani pijferari, w krótkich płaszczach, spiczastych kapeluszach ze wstęgami przybyli do miasta i przed każdym domem, na którym był obraz Madonny, oznajmiali, że nadszedł czas narodzin Zbawiciela. Co rano budziłem się na ten jednostajny, posępny odgłos, a wtedy zabierałem się zaraz do uczenia się na pamięć mowy. Byłem bowiem w tej grupie dzieci, które pomiędzy Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem miały wygłosić mowę w kościele Ara coeli2 przed obrazem Chrystusa Pana.
Nie tylko ja, matka i Mariuccia cieszyliśmy się, że ja, dziewięcioletni chłopiec, będę miał mowę, ale i malarz Federigo, przed którym, stojąc na stole, wygłaszałem ją na próbę. Również na taki stół, tylko pokryty kobiercem, postawiono nas w kościele, gdzie przed zgromadzonym ludem prawiliśmy, nauczywszy się na pamięć, mowę o zakrwawionym sercu Matki Boskiej i o piękności Dzieciątka Jezus. Nie byłem wcale stremowany, tylko z radości serce mi głośno biło, gdy wystąpiłem na to podwyższenie, a oczy wszystkich się na mnie zwróciły. Zdawało się nie ulegać wątpliwości, że mnie ze wszystkich dzieci najlepiej się powiodło. Wtem postawiono na stole małą dziewczynkę, tak nadzwyczajnie delikatnej postaci, przy tym o tak ślicznej, pogodnej twarzy, a tak wdzięczny głos mającą, że wszyscy zawołali prawie jednogłośnie: Co to za miłe, anielskie dziecko! Nawet moja matka, która mnie rada chciała przyznać pierwszeństwo, wyznała głośno, że dziewczyneczka wygląda zupełnie jak anioł na obrazie wielkiego ołtarza. Prześliczne czarne oczy, dziecinna, a jednak mądra twarzyczka, włosy czarne jak krucze pióra, piękne malutkie rączki – o tym wszystkim dużo mi matka opowiadała, dodając jednak, że i ja wyglądałem jak anioł.
Jest piosenka o słowiku, że kiedy jeszcze był młody i na gniazdku siedział, dzióbał zielone listki różanego krzewu, nie dostrzegłszy wcale pączka, który się już zawiązywał. Parę miesięcy potem, gdy róża zakwitła, śpiewał tylko o niej, trzepotał się pomiędzy jej kolcami i krew na nią serdeczną wylał. Ta piosnka często mi w późniejszych latach przychodziła na myśl, ale kiedy byłem w kościele Ara coeli, jeszcze jej nie słyszałem – ani uszom, ani sercu memu nie była znana.
W domu musiałem przed matką, Mariuccią i kilkoma przyjaciółkami matki powtórzyć moją mowę, co niemało schlebiało mojej próżności. Tymczasem prędzej je odeszła chęć słuchania niż mnie jej powtarzania. Aby więc moją publiczność utrzymać w dobrym usposobieniu, postanowiłem sam ułożyć kolejną mowę. Lecz ta była raczej opisem uroczystości kościelnej niż mową o bożym narodzeniu. Federigo był pierwszym moim słuchaczem; a chociaż się śmiał, pochlebiał mi jednak, mówiąc, że moja mowa w każdym względzie tak dobra, jak owa, której mnie nauczył Fra Martino, i że we mnie tkwi ukryty poeta. Te ostatnie wyrazy nadzwyczaj mnie zastanowiły, bo nie rozumiałem, co to znaczy i wyobrażałem sobie, że jakiś dobry anioł we mnie siedzi, może ten sam, który mi we śnie ukazuje tyle pięknych obrazów. Dopiero później, letnią porą przypadkowo dowiedziałem się całkiem dokładnie, cóż oznacza bycie poetą i wtedy powstały w duszy mojej całkiem nowe pomysły.
Matka moja rzadko wychodziła z dzielnicy, w której mieszkaliśmy. Dlatego wielce się ucieszyłem, kiedy razu jednego powiedziała, że pójdziemy na Zatybrze3 odwiedzić pewną jej przyjaciółkę.
Zostałem świątecznie ubrany; pstry płatek jedwabny, który nosiłem zwykle na piersiach pod kurtką, poprzypinała matka szpilkami, chustkę zawiązała w kokardę i wcisnęła mi na głowę wyszywaną czapeczkę. Wyglądałem bardzo ładnie.
Gdyśmy wracaliśmy z odwiedzin, było już dosyć późno, ale księżyc świecił prześlicznie, niebo było jasne, powietrze świeże, cyprysy i pinie pobliskich pagórków widać było w jak najwyraźniejszych zarysach. Był to jeden z owych wieczorów, które chociaż nie odznaczają się żadnym ważniejszym wypadkiem, jednak pozostają w duszy odbite na zawsze całą grą kolorów. Ile razy przypomnę sobie Tyber, widzę go zawsze takim, jak owego wieczoru. Widzę jego gęstą, żółtą wodę oświeconą księżycem, czarne kamienne słupy starego, zburzonego mostu sterczące nad wodą, rzucające olbrzymie cienie tuż przy wielkim kole stukającego młyna, nawet wesołe dziewczęta, przebiegające z tamburynem i tańczące saltarello4.
Na ulicach przy Santa Maria della Rotunda pełno jeszcze było życia i ruchu. Rzeźnicy i przekupki owoców siedzieli za stołami, na których leżały ich towary wśród laurowych wieńców, a świece paliły się na otwartym powietrzu. Pod kagankami napełnionymi kasztanami paliły się ognie, a rozmowa zamieniała się od czasu do czasu w taki krzyk i hałas, że cudzoziemiec nierozumiejący po włosku myślałby, że wszyscy najokropniej się kłócą.
Jakaś stara znajoma, którą moja matka poznała w pewnej rybaczce, zatrzymała nas tak długo, że już zaczęto świece gasić, nim poszliśmy dalej; a gdy matka odprowadziła jeszcze ową kobietę aż do jej mieszkania, wszystko na ulicach ucichło, nawet na Corso panowała grobowa cisza. Ale kiedy weszliśmy na plac di Trevi, gdzie znajduje się przepyszna kaskada, doleciały nas wesołe śpiewy.
Światło księżyca padało właśnie na starożytny pałac, gdzie woda wytryska spomiędzy głazów fundamentu, które zdają się luźno na kupę zrzucone. Ciężki kamienny płaszcz Neptuna zdawał się na wietrze łopotać, podczas gdy bożek, mając po bokach trąbiących trytonów, którzy powozili morskimi końmi, patrzył z góry na ów wielki wodospad. Pod tą grupą stała ogromna kamienna wanna, a wkoło niej na stopniach spoczywała gromada wieśniaków oświetlona księżycem. Obok nich leżały wielkie porozkrawane arbuzy, z których sączył się czerwony sok. Mały chłopek, którego ubiór stanowiła koszula i krótkie płócienne u kolan rozpięte spodnie, siedział z gitarą w ręku i przegrywał wesoło. Śpiewał zwrotkę, drugą przegrywał, a wszyscy chłopi klaskali.
Zatrzymaliśmy się i usłyszałem piosnkę, która mnie dziwnie wzruszyła. Nie była też to zwyczajna piosnka jak inne – nie! On śpiewał o tym, cośmy w tej chwili słyszeli i na cośmy patrzyli, nawet mnie i matkę moją wspomniał w tej pieśni. On śpiewał, chwaląc, jak pięknie tutaj z kamieniem pod głowami pod niebieską kołdrą spoczywać, podczas gdy dwaj pasterze przygrywali na piszczałkach. Potem wskazał na trąbiących trytonów i śpiewał, że tak cały tłum wieśniaków, którzy tu z arbuzów krew wytoczyli, pić będzie zdrowie śpiących teraz kochanek, które we śnie widzą kopułę Świętego Piotra i kochanków swoich, tułających się po papieskim mieście. Tak wypijemy za zdrowie ich i wszystkich dziewcząt, których strzałki jeszcze nie otworzyły rączek5.
– Tak – dodał śpiewak, uszczypnąwszy lekko moją matkę w rękę – będzie i zdrowie signory, i kochanki, którą zdobędzie sobie ten chłopczyk, nim jeszcze puch czarny porośnie mu na brodzie.
– Brawo! – wykrzyknęła moja matka i wszyscy wieśniacy przyklasnęli i zakrzyczeli:
– Brawo, Giacomo! Brawo!
W tej chwili spostrzegliśmy po prawej stronie, na stopniach małego kościółka, naszego znajomka Federiga, który stojąc tam z ołówkiem w ręku, rysował o księżycu cały ten wesoły obrazek. Gdy wracaliśmy do domu, żartował z moją matką z ochoczego improwizatora; tak nazywali chłopka, który pociesznie śpiewał.
– Antonio – rzekł do mnie Federigo – powinieneś był także coś zaimprowizować. Wszakże i ty jesteś małym poetą! Musisz nauczyć się gadać wierszami.
Wtedy dopiero pojąłem, czym być powinien poeta – tym, który to, co widział i uczuł, pięknie wyśpiewać umie. „To by było prześlicznie –pomyślałem – i zapewne nietrudno, gdybym tylko miał gitarę”.
Pierwszym przedmiotem mego śpiewu był znajdujący się naprzeciw nas sklep wiktuałów naszego sąsiada. Moją fantazję już od dawna zajmowała szczególna wystawa jego towarów, osobliwie uderzająca cudzoziemca. Pomiędzy laurowymi girlandami wisiały białe sery bawole jakby strusie jaja. Świece poobwijane złotym papierem przedstawiały organy – kiszki poustawiano w filary, a na wierzchu ich spoczywały sery parmezańskie świecące złotawym bursztynem. Kiedy to wszystko wieczorem oświetlono, a przed obrazkiem malowanym na ścianie, pomiędzy salcesonami a prosciutto zapalono lampę z czerwonego szkła, zdawało mi się, że widzę świat zaczarowany. Kot na stole siadający i młody kapucyn, który zawsze długo się z signorą targował, także zajęli miejsce w moim poemacie. Przeszedłem go w myśli kilka razy, nim go przed Federigiem wydeklamowałem. Uzyskał jego oklaski i rozszedł się potem po całym domu, a nawet doszedł do uszu żony kupca wiktuałów, która go nazwała cudownym poematem, wręcz Divina commedia di Dante6.
Od tego czasu ciągle składałem wiersze. Żyłem fantazją i marzeniami. Towarzyszyły mi w kościele, kiedy wahałem kadzielnicą wśród zakonnych pieśni; na ulicach pod rytm turkotu pojazdów i krzyczących przekupniów – aż do mego łóżeczka stojącego pod obrazkiem Madonny i kropielniczką. W zimowe wieczory siadywałem całymi godzinami przed domem i patrzyłem w ogień rozpalony na środku ulicy, przy którym kowale rozgrzewali żelazo, a chłopi szukali ciepła. Widziałem w czerwonym żarze cały świat, tak gorejący, jak moja fantazja. Wykrzykiwałem z radości, kiedy zimą śnieg leżący w górach sprowadzał do nas takie zimno, że kamienne trytony wodotrysku soplami lodu się okrywały. Szkoda, że to tak rzadko się zdarzało! Wieśniacy cieszyli się na ten widok równie jak ja, a to dlatego, że im wróżył żyzny rok. Chwytali się wtedy za ręce i tańczyli w puchatych kożuchach około trytona, gdy tymczasem słup w górę bijącej wody połyskał kolorami tęczy.
Ale za długo rozwodzę się nad pojedynczymi wspomnieniami z lat dziecięcych, które dla obcych nie mogą mieć ani tak głębokiego znaczenia ani tego, co we mnie, budzić uczucia. Kiedy je przywołuję na pamięć, kiedy nad każdym z nich się zastanowię, zdaje mi się, że wszystko rzeczywiście przechodzę po raz wtóry.
Był to wiek błogi, dusza moich marzeń. Morze, po którym pływały obrazy.
Przechodzę teraz do zdarzenia, które postawiło pierwszy płot cierniowy pomiędzy mną a rajem lat dziecinnych, wprowadziło mnie między obcych i gdzie ukrywa się ziarenko całej mojej przyszłości.
1 Grobowce te są bez ozdób, a w katakumbach Świętego Januarego pod Neapolem znajdują się na grobach niezgrabne obrazy świętych i napisy.
2 Bazylika Matki Bożej Ołtarza Niebiańskiego
3 Zatybrze (Trastevere) – część Rzymu leżąca na prawym brzegu Tybru.
4 Saltarello, rzymski taniec ludowy, według bardzo jednostajnej melodii.
5 Wieśniaczki noszą we włosach strzałki z rączkami, które u dziewcząt zaciśnięte są w piąstkę, u narzeczonych zaś i zamężnych otwarte.
6 Boska komedia Dantego