In(Sekt)a - ebook
In(Sekt)a - ebook
A gdyby wszystkie owady świata nagle zaczęły się porozumiewać między sobą? Organizować się?
Nie przetrwalibyśmy więcej niż kilka dni.
Drogi policyjnego detektywa Atticusa Gore’a i prywatnej detektyw Kat Kordell skrzyżują się między spektakularną zbrodnią a niewyjaśnionym zniknięciem młodej kobiety. Oboje staną oko w oko z przerażającą prawdą. Od gór Los Angeles po slumsy Nowego Jorku, ostry i rzetelnie udokumentowany thriller, który pochłonie cię bez reszty.
Porażający thriller, w którym owady sieją strach. „Le Figaro”
Maxime Chattam misternie konstruuje intrygę tak jak pająk tkający sieć… „Le Parisien”
In(Sekt)a, nowa powieść Maxime Chattama, nie pozwoli ci spać. To zarówno kryminał ze złożonym śledztwem, trzymający w napięciu thriller, powieść grozy, która wywoła atak paniki u entomofobów, a także opowieść o negatywnych konsekwencjach rozwoju nowych technologii przypominające serial Czarne lustro. „Cosmopolitan”
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-244-8 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Fotel na biegunach skrzypiał przy każdym bujnięciu, wprawiając w drżenie chybotliwą tarasową deskę, która uginała się, jęcząc, z regularnością metronomu. Janie Fulher bezwiednie odpychała się lekko, nawyku tego nabrała w ciągu kilkudziesięciu lat. Zawsze siadywała w tym samym miejscu, w południowo-wschodnim narożniku, by mieć swobodny widok na ogród warzywny i strumyczek, punkty spotkań całej fauny, którą lubiła zaskakiwać, podnosząc wzrok znad książki. Janie lubiła bowiem czytać. Wykraczając poza rozsądek, jak czasem stwierdzała. Od ponad czterdziestu pięciu lat, kiedy zamieszkiwała to stare drewniane domostwo, nigdy nie rezygnowała ze swego popołudniowego rytuału. Dobra książka w cieniu markizy. Z kocem na kolanach w porze przejściowej albo – pozbawiona możliwości wyboru – z wykuszowym oknem tuż za plecami zimą. Połykała książki tak samo, jak inni wychylają duszkiem kufle w gospodzie, spijając atrament, który układał się w jej mózgu w kalejdoskop opowieści, a gdy jej źrenice unosiły się gwałtownie na jakiś podejrzany trzask przy brzegu strumyka, na krótką chwilę nakładały jej się na siebie dwa krajobrazy, ten z powieści i ten z ogrodu, przy czym sama nie wiedziała, który z nich jest rzeczywisty.
Janie urodziła się w Carson Mills, w Kansas, i prawdopodobnie umrze tam, nigdy nie przekroczywszy granicy stanu. Już samo opuszczenie hrabstwa stanowiło ewenement. Lektura rzucała jej do stóp świat, chociaż sama nie musiała nawet kiwnąć palcem. Mąż Janie, Bernie, twierdził, że właśnie stąd wzięła się jej mania bujania się: dzięki temu miała złudzenie, że naprawdę się przemieszcza.
– Twoje bieguny to krzywizna Ziemi, kochanie, a w swoim życiu okrążyłaś naszą planetę więcej razy niż sputnik!
Nie wiedziała, czy to prawda, ale z chwilą, gdy trafiała jej się dobra książka do pochłonięcia, miała to w nosie.
Tak głównie spędzała czas. Rachunkami zajmował się Bernie. Dom został spłacony, kiedy każde z nich dostało spadek po rodzicach. Jednym słowem Janie wiodła takie życie, o jakim marzyła. Odfajkować obowiązki, a potem czytać. Biblioteka w Carson Mills zdążyła już złożyć broń wobec tej nienasyconej pożeraczki książek, toteż Janie udała się do mekki kompulsywnych czytelników, czyli internetu. Kupowała hurtem całe pakiety. Tak było taniej, szybciej i zmuszało ją to do zainteresowania się powieściami, po które nigdy nie ośmieliłaby się sięgnąć, gdyby nie wysypały się z kartonu. Kiedy już znalazły się pod jej dachem, nie miała wyjścia, jak prędzej czy później zrobić z nich użytek.
Odsprzedawanie ich było kłopotliwe. Nie mogła go uniknąć, jeśli chciała spróbować zbilansować wydatki, przede wszystkim jednak z powodu braku miejsca. Regały zajmowały już całe ściany domu i choć Bernie okazał wyrozumiałość, ani razu nie ustąpił, gdy jego żona robiła zakusy na piwnicę, w której mieścił się jego warsztat, ostatni bastion, nieskolonizowany dotąd przez wielobarwne grzbiety.
Tego marcowego poranka panował chłód, płynący wzdłuż ogrodu strumyczek spowijała aureola mgły. Jak w każdą niedzielę, Janie nie wykonywała żadnych prac domowych, odpoczywała. Zwykle nakazywała sobie pozostanie z Berniem, siadywali w salonie, z telewizorem grającym w tle, rozmawiali o błahostkach, komentowali miejscowe plotki albo ustalali, co jest do zrobienia w ogrodzie lub w domu. Nie było to specjalnie pasjonujące, narzucali sobie jednak te wspólnie spędzone chwile, by nie stracić się z oczu. Po czterdziestu latach życia razem jakże łatwo przestać dostrzegać obecność, która od tak dawna stanowi część krajobrazu, dlatego zachowywali czujność. Niektóre małżeństwa w końcu w ogóle się do siebie nie odzywają. Co do Janie, to była przekonana, że gdyby u Berniego uległ zmianie choćby jeden kosmyk włosów, natychmiast by to dostrzegła.
Lecz tamtego poranka, kiedy popijała kawę, Bernie chwycił ją za rękę i oznajmił, iż zdaje sobie sprawę, że jest całkowicie pochłonięta lekturą, więc nie będzie jej przerywać. Sam ma sporo do zrobienia w ogrodzie, zanim krety zdążą wszystko splądrować, tym bardziej że wkrótce zaczną się pierwsze siewy. Drobne odstępstwo od rytuału im nie zaszkodzi, o ile nie będą go powtarzać częściej.
Jej mężczyzna potrafił ją uszczęśliwić.
Janie bujała się więc bezwiednie, trzymając w dłoniach leżącą na kolanach książkę, a marcowe rześkie i wilgotne powietrze dodawało jej energii.
Nigdy nie przepadała za opowieściami grozy, nie dawała rady przebrnąć przez rozmaite historie Stephena Kinga i jemu podobnych. Po co płacić za to, żeby się trząść ze strachu, skoro świat już i tak jest pełen okropności? Wystarczy otworzyć gazetę albo włączyć telewizor, by się o tym przekonać. W dodatku lęk nie należał do emocji, z którymi żyła za pan brat. Poddać się przerażeniu, utonąć w nim, stracić kontrolę… Jaki jest sens ulegać emocjom, które budzą w niej wstręt?
Dotarła jednak do końca ostatniego kartonu, na którego dnie pozostało tylko to. Książka wywołująca trwogę. Niczym ćpunka na głodzie przyrzekła sobie, że zdobędzie kolejną partię, tymczasem z braku czegoś lepszego, pokonawszy odrazę, przystąpiła do lektury. Wbrew wszelkim oczekiwaniom odnalazła w niej przyjemność. Z kart nie wylewał się zwierzęcy strach, który zamienia nogi w galaretę, nie, za sprawą owej zbieraniny zabawnych pytań przyprawiających o drżenie udała się w podróż do własnych granic – przy nieustannym poczuciu bezpieczeństwa, jakie zapewniało jej przeświadczenie, że to tylko książka. W każdej chwili mogła przystopować, by zmniejszyć napięcie, a nawet przerwać. Bawiła się w straszenie, a to wszystko zmieniało. Jak to się stało, że po tylu pochłoniętych tytułach dopiero teraz odkryła tę przyjemność?
Książka opowiadała o dziecku, które zgubiło się w lesie, w czasie wielogodzinnej wędrówki zaś wszystkie jego napawające lękiem fantazje nabierały życia. Janie dotarła właśnie do fragmentu o wyczerpaniu, kiedy to malec osunął się w końcu na pagórek mchu u stóp dębu i zasnął. Rozpoczęła się inwazja coraz to nowych owadów, które wspinały się po jego nogach, pod koszulką, Janie czuła je niemal tak wyraźnie, że aż miała ochotę się podrapać. To niesamowite, jak ogromny wpływ wywiera na mózg lektura. Wystarczy przeczytać, że jakiś robal na nas skacze, a już musimy potrzeć łydkę albo kark, przekonani, że błąka się tam jakieś okropne stworzenie.
W oddali Bernie przekopywał grządki i ścigał ryjące zwierzęta. Wokół świergotała niemrawo chmara ptaków, jeszcze onieśmielonych utrzymującymi się w powietrzu resztkami zimy.
Pochłonięta opowieścią Janie nie zwróciła uwagi na długiego parecznika, który wędrował po otaczającej taras balustradzie. Był imponujący, zupełnie jakby wyszedł z kart czytanej przez nią powieści, długi na jakieś trzydzieści centymetrów, jego pierścienie kołysały się przy każdym ruchu licznych odnóży, czepiając się drewna i ani razu się nie ześlizgując, drżące czułki badały teren. Posuwał się zupełnie bezszelestnie, chitynowa spirala wspinająca się błyskawicznie, pewna drogi, jaką ma pokonać.
Od wody nadciągnęła lodowata bryza, Janie otuliła się więc szczelniej kocem. Brakowało jej tylko gorącej kawy, ale dopiero co opróżniła całą filiżankę, a lekarz kazał jej się ograniczać ze względu na ciśnienie. Wobec tego skupiła się na kartach powieści. Chłopiec rzucał się we śnie. Nawiedzały go silne koszmary.
Parecznik dotarł do poręczy i sunął po niej niczym połyskujący brunatnymi refleksami hebanowy wąż. Zdawał się wilgotny, jakby wydzielał jakąś naturalną ciecz, nasmarowany, by wniknąć w najmniejszą dziurę.
Po przeciwnej stronie, za plecami Janie jakieś małe czarne stworzenie rozprostowało długie cienkie odnóża, dźwigające jego mięsisty okrągły odwłok upstrzony czerwonymi plamkami. W jego maleńkich oczach odbijały się jedynie czeluści najbardziej prymitywnego instynktu przetrwania: jeść.
Pająk przecisnął się przez szparę w drewnianej markizie i puścił biegiem w przeciwnym kierunku, jego obecność zdradzał olbrzymi odwłok przypominający kulę. Wyglądał, jakby go zrobiono z napiętego do granic lateksu i umieszczono na twardej strukturze. Ruchliwy, przenikał wszędzie, pędząc nad tarasem.
Siedząca tuż pod nim Janie zadrżała, kiedy chłopca niemal wyrwały ze snu rojące się na jego skórze owady. Miała wrażenie, że ją też dosięgną. Do licha ciężkiego, jakże nie podobał jej się ten fragment! Chociaż jednocześnie musiała przyznać, że jest mocny. To było niemal pocieszne.
Parecznik zbliżał się do kobiety, dzięki fantastycznej maszynerii posuwał się do przodu z wystawionymi czułkami.
Z tyłu pająk zaczął się kręcić w kółko, polując na coś. Choć był wiele mniejszy od skolopendry, budził znacznie silniejszą odrazę. Parecznik wywoływał wstręt, pająk niósł śmierć. Wyglądało na to, że każde z nich jest w stanie zyskać przewagę, kiedy zaś się do siebie zbliżały, jedno po poręczy, drugie po suficie, rezultat starcia wcale nie wydawał się oczywisty.
Janie przyspieszyła lekturę, czuła się niepewnie wśród opisów insektów, zwłaszcza gdy znajdowały się na delikatnym ciele dziecka. Wszystkie te paskudztwa wędrujące po skórze chłopca w poszukiwaniu miękkich części i otworów, w które mogłyby wniknąć, gotowe przegryźć, wessać, przekłuć, rozpuścić, a potem połknąć – Janie nie cierpiała precyzji szczegółów.
Parecznik uniósł się na telsonie, macając czułkami powietrze, niczym tłusta glista. Przysunął się do skraju poręczy, zawisł w próżni, poruszając odnóżami, tuż obok ramienia Janie, która go nie zauważyła.
W górze pająk spuszczał się po nici.
Prosto ku siwej czuprynie starszej pani, która bujała się rytmicznie w swym fotelu.
Janie podrapała się po ramieniu dokładnie w chwili, gdy po ręce chłopca wspiął się karaluch, powędrował po meszku, śmignął po szyi i przemierzał podbródek, chcąc dotknąć rozchylonych warg.
Nagle wydało jej się, że coś drepcze jej powoli po plecach. Przerwała bujanie, aby się podrapać o oparcie fotela. Już po wszystkim. Przeszło.
Pająk zastygł nieruchomo na końcu niewidzialnej nici, parę centymetrów nad włosami Janie. Wyciągnął przednie odnóża, by wymacać teren.
Janie już miała powrócić do bujania.
Stawonóg opuścił się na dół.
Zatopiona w lekturze Janie nie zwróciła na to uwagi.
Pająk czym prędzej jął się ostrożnie poruszać po tym nowym i potencjalnie wrogim terenie. Przemieszczał się, nie dotykając owłosionej skóry, zachowując równowagę na cienkich odnóżach.
Tymczasem skolopendra rozciągała się nadal, wyginając swe pierścienie w łuk.
Musnęła czułkami koc i natychmiast ściągnęła szczękonóża zaopatrzone w gruczoły jadowe.
Po czym nastąpiło połączenie, parecznik zdołał się wczepić w wełnę i się podciągnąć, co pozwoliło mu się wśliznąć na Janie.
Pogrążona w lekturze i przekonana, że wszystko, co się z nią dzieje, to tylko owoc wyobraźni, starsza pani nie zareagowała.
Pająk wsunął się pod włosy, tuż przy uchu.
Skolopendra wpełzła powoli pod koc.
Oboje prędzej czy później mieli się spotkać.
Janie dotarła do końca rozdziału, kiedy to chłopca obudził karaluch, który usiłował się przecisnąć pomiędzy jego zębami i wgramolić do ust. Wzbudziło to w niej wstręt, toteż miała ochotę splunąć, zachęcając chłopca, by zrobił to samo.
Poczuła łaskotanie z prawej strony. To pewnie nic takiego, po prostu fałda ubrania.
Następnie coś drapnęło ją lekko w bok głowy, lecz zignorowała to, albowiem przy długich włosach przywykła do tego rodzaju doznań.
Pająk i skolopendra zbliżały się do siebie.
Jedno wisiało na kosmyku, tuż przed otworem ucha, drugie maszerowało pod kocem na wysokości piersi, sunąc prosto ku szyi.
Janie odłożyła powieść na kolana. Ależ to było stresujące! Korciło ją, żeby podrapać się po całym ciele i potrząsnąć chłopcem – niech wstanie i postrąca wszystkie te robale ze skóry!
Czułki parecznika połaskotały ją po podbródku i Janie odruchowo przejechała ręką, lecz nic nie wyczuła.
Pająk delikatnie postawił odnóża na płatku ucha. Jego ogromny odwłok nigdy nie zdołałby się zmieścić w przewodzie słuchowym. Wymacał teren nogogłaszczkami.
Janie instynktownie potrząsnęła głową.
– Cholerna książka! – burknęła. – Teraz mam wrażenie, że łażą po mnie robaki!
Skolopendra wyprostowała się, by dosięgnąć dolnej części twarzy kobiety.
Tym razem Janie zobaczyła insekta na sobie.
Chciała się podnieść, ale fotel bujnął się w tył, uniemożliwiając jej wstanie, szarpnęła więc koc, by zrzucić go na ziemię.
Parecznik tkwił nieruchomo pod spodem.
W tej samej chwili coś wpełzło jej do ucha. Zdjęta paniką Janie zdołała się poderwać.
Kiedy jej palce dotknęły miękkiego ciałka, które próbowało przeniknąć do jej bębenka, dotarło do niej, że słyszy drapanie torującego sobie drogę pająka. Zupełnie jakby tańczył wewnątrz jej głowy. Brzęczenie narastało pod jej czaszką, doprowadzając ją do szaleństwa.
Zdyszana Janie otworzyła szeroko usta, by głęboko zaczerpnąć powietrza, tym samym robiąc przejście skolopendrze, która rozczapierzyła szczękonóża zaopatrzone w gruczoły jadowe.
Dalej, w ogrodzie, Berniemu udało się wreszcie namierzyć tunele kretów i właśnie się szykował, by wpuścić do nich dym, kiedy aż podskoczył, słysząc wrzask żony.
Nigdy dotąd tak nie krzyczała, od razu więc wiedział, że to coś poważnego.
Gdy dobiegł na miejsce, nie dostrzegł ani skolopendry, ani pająka, jedynie rozciągniętą na tarasie Janie, której ciałem wstrząsały drgawki.1.
Długie grube palce kończyły przeczesywanie popielatej grzywy, nadając jej pozornie niesforny wygląd. Kilka starannie ułożonych kosmyków. Pogładził z roztargnieniem srebrzysty zarost, kiełkujący z zapadniętych policzków, i cofnął się, by ocenić w lustrze rezultat.
Zawahał się. Szerokie brwi, czarne niczym otchłań piekielna. Wydatne, niemal prowokujące wargi – zawsze się ich wstydził. Nos nieco zbyt kościsty jak na jego gust, ale przynajmniej nierzucający się w oczy, całkowicie niedostrzegalny.
Atticus Gore nigdy nie uważał się za szczególnie przystojnego. Z pewnością był czarujący, lecz się sobie nie podobał. Być może dlatego, że nigdy nie zawarł ze sobą pokoju. Mimo przekroczonej czterdziestki nie wiedział, czy to żałosne, czy raczej groteskowe, jak sugerowały pierwsze strony czasopism psychologicznych, których nie czytał, ale których lśniące okładki dostrzegał mimochodem na stolikach we wszelkiego rodzaju poczekalniach. Klubów sportowych. Spa, żeby zrobić sobie masaż. Salonów piękności, żeby poddać się zabiegom na twarz. U kręgarza. A nawet w salonie manicure w Chinatown. Atticus nie odmawiał sobie niczego, by zachować urodę. Nie bardzo się sobie podobał, nie mógł sobie jednak zarzucić, że nie próbuje wszystkiego, co się da, a nawet więcej, by polepszyć wygląd.
Wycisnął trochę pasty z tubki leżącej na krawędzi umywalki, potarł zęby palcem, następnie poprawił kołnierzyk dżinsowej koszuli, aby leżał idealnie na wycięciu T-shirtu.
Usłyszał za plecami szelest pościeli. Atticus się skrzywił. Nie miał ochoty na rozmowę. Na żadne uprzejmości, zakłopotane spojrzenia, gównianą wymianę zdań, żeby pokryć zażenowanie. Powinien był wyjść, jak tylko się obudził, wskoczyć w dżinsy i dokończyć ubieranie się na schodach – znów ta jego cholerna kokieteria. Lecz ponownie zapadła cisza, zakłócana jedynie sennym oddechem – tak odczytał to z poczuciem ulgi Atticus. Wokół nadal unosiła się ciężka woń. Zwierzęca. Pełna seksu.
Ostrożnie zebrał buty i kurtkę, po czym zostawił obok lampki nocnej zwinięte sto pięćdziesiąt dolarów. Banknoty wyglądały jak wyjęte psu z gardła, miały pozaginane rogi, twarz Andrew Jacksona była zbyt mocno pognieciona – Atticus nie mógł się powstrzymać, by nie dostrzec w tym oznak własnego zakłopotania. Brudne pieniądze. Stłumił westchnienie i sam nie wiedząc dlaczego, położył dłoń na chwycie pistoletu. Dodatkowe magazynki miał umieszczone na pasku, a kajdanki w kaburze. Przypięta do skóry, tuż przy klamrze, odznaka Policji Los Angeles, stanowiła rodzaj pretensjonalnej maskownicy zapewniającej mu męskość, jak często myślał, szykując się do wyjścia. Niektórzy śledczy woleli ją chować pod marynarką, on obnosił się z nią niczym z orderem, nieustannym obwieszczeniem dla świata. Co tak naprawdę nie było zgodne z jego charakterem, ale w końcu uznał to za formę kamuflażu. Ogłaszając wszystkim wokół, jaką wykonuje pracę, chronił i ukrywał to, kim jest.
U jego stóp wynurzyła się spod pościeli noga, potem odwróciły się nagie plecy. Gładka, niemal połyskująca skóra. Parę delikatnie rozmieszczonych piegów i drobna warstwa mięśni, akurat tyle, ile trzeba dla zarysowania zmysłowych krągłości i wypukłości we właściwych miejscach. Atticus pozwolił sobie na kilka dodatkowych sekund, by podziwiać to ciało. Ogarnęło go pragnienie powąchania go, muśnięcia opuszkami palców, ale się powstrzymał. Nie miał ochoty na ciąg dalszy. Na konfrontację. Lepiej zniknąć.
Mężczyzna z głową pod poduszką wydał suche chrapnięcie i ponownie się poruszył. Zaraz miał się zbudzić.
W tej samej chwili zawibrował telefon Atticusa. Cholera, nie teraz!
Rzucił się do drzwi, szperając po kieszeniach. Właśnie je za sobą zatrzaskiwał, gdy na ekranie wyświetliło się imię Marcii. Czego ona chce? Nie był na służbie, czekał go piękny dzień wolnego, w kalendarzu miał zapisanych dobre pół tuzina spotkań, które powinny go uczynić lepszym, ucywilizowanym człowiekiem. Wtedy przypomniał sobie, że akurat w ten weekend dyżur przypadł detektywom Marcii Velazquez i Jamesowi Ottingtonowi.
– Gore, mam coś dla ciebie – oznajmiła Marcia prosto z mostu.
– Dzisiaj nie pracuję.
– Wiem, ale to twoja działka.
Już miał coś odburknąć, żeby się odczepiła, ale po jej tonie wywnioskował, że to coś poważnego. Nie kolejny upierdliwy dowcip, w których tak się lubują gliniarze, a które doprowadzają Atticusa do szału.
– To znaczy?
– Sto osiemdziesiątka siódemka.
Co oznacza „zabójstwo”. Sama kwintesencja ich roboty. Mimo to na dźwięk tego słowa Atticusa za każdym razem przeszywał lodowaty dreszcz, jego ciało nabierało gotowości do działania, mózg natychmiast eksplodował, zmysły ogarniała mieszanina nadzwyczajnej czujności i nieufności. Tego typu poważne sprawy nie wpadały w ręce zbyt często, nawet w dystrykcie Hollywood, gdzie pracował Atticus, toteż kiedy dwójka detektywów natrafiała na coś takiego, rzadko oddawała to komuś innemu.
– Dlaczego do mnie dzwonisz, skoro to ty masz służbę? – zapytał podejrzliwie.
– Bo Ottington i ja rozpracowujemy już dziewczynę z Argyle Boulevard i gówniarzy spod Hollywood Freeway. Bo w przyszłym tygodniu muszę się pojawić w sądzie z powodu jednej ze spraw, które prowadzę. A James za miesiąc wydaje córkę za mąż. Jesteśmy zawaleni robotą, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
– Dlaczego ja?
Ottington za nim nie przepadał, a Marcia nie należała do tych, którzy toczą boje ze swoimi partnerami. Atticus nie dał się nabrać, to nie był z ich strony prezent, coś się za tym kryło. Ta sprawa śmierdziała na kilometr kłopotami, polityką albo show-biznesem.
– Bo idealnie się do tego nadajesz, geniuszu. Rusz się i sam zobacz, później mi podziękujesz.
– Nie próbujesz mi przypadkiem podrzucić jakiegoś obleśnego trupa?
– Dobrze, jeżeli w ogóle jeszcze coś z niego zostało. Ale przecież dekoracje to coś, co lubisz najbardziej. Śmigaj. Stare opuszczone zoo w Griffith Park. Idź za girlandami.
W głowie Atticusa Gore’a ciągle jeszcze rozbrzmiewał trzask odkładanej słuchawki, gdy poczuł rosnącą ciekawość. A jeżeli to nie pułapka? Marcia nie była złośliwa z natury, więc skoro zadzwoniła właśnie do mnie, to widocznie miała pewność, że to dobry pomysł, uspokajał sam siebie. Tak czy inaczej poza odwołaniem treningu i przełożeniem paru spotkań rzucenie okiem, a w razie gdyby mu to nie pasowało, zmycie się, nic go nie kosztowało. To nie jego dyżur, nie ponosi żadnej odpowiedzialności.
Zanim dotarł do swojego niebieskiego kabrioletu Mini John Cooper Works z czarnym pasem, ciekawość przerodziła się w ekscytację.
Wszystko zawierało się w tonie głosu Marcii. Nie brzmiał normalnie.
To, co zobaczyła, wstrząsnęło nią. A przecież Marcia ma za sobą ponad dwadzieścia lat służby. Ona nie jest z tych, co to pękają na widok trupa.
Kiedy rozległo się charakterystyczne bip oznaczające połączenie przez bluetooth jego smartfona z samochodowym systemem stereofonicznym Bose, Atticus starannie wybrał tytuł utworu na początek dnia. On i muzyka stanowili jedność, jego upodobania zaś były wyjątkowe. Playlista towarzyszyła mu codziennie. Metal. Pod każdą postacią. Od najbardziej melodyjnego do czystej dźwiękowej agresji.
Ledwie jeden z kawałków wydał mu się zgodny z chwilowym nastrojem, dotknął ekranu.
Iced Earth – The Funeral.
Bolid o mocy 231 koni zaryczał, opuszczając parking, i rzucił się w ruch uliczny w ożywczym blasku wczesnego poranka, który właśnie wstawał nad Miastem Aniołów.
Atticus Gore pędził na spotkanie ze śmiercią.