Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Inaczej niż w filmach - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
7 maja 2025
47,99
4799 pkt
punktów Virtualo

Inaczej niż w filmach - ebook

– Byliśmy kumplami z dzieciństwa.

– Tym właśnie byliśmy?

Wes miał dziewczynę swoich marzeń, ale potem ją stracił. Może odzyskać ją tylko wtedy, gdy będzie jak bohater komedii romantycznej... Przez kilka pięknych miesięcy Wes i Liz byli razem. Wspólne plany, studia – to wszystko posypało się jak domek z kart, kiedy wydarzyła się tragedia, a ich związek dobiegł końca.

Gdy chłopak wraca na uczelnię, chce sprawić, by Liz znów się w nim zakochała. Wie, że złamał jej serce, ale jest zdeterminowany i ma niezawodny plan. Odzyska ją dzięki wielkim gestom godnym komedii romantycznych, które dziewczyna uwielbia. Jednak w życiu wszystko wygląda zupełnie inaczej niż w filmach... Poznaj sequel bestsellerowej powieści „Lepiej niż w filmach” Lynn Painter, którą pokochały setki tysięcy osób!

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8417-101-1
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SYLWESTER

„Gdyby piętnastoletni ja widział mnie teraz,

kopnąłby mnie w jaja”.

– Swatamy swoich szefów

WES

– Ale tu ludzi.

– Stary, mówiłem ci – powiedział Adam i włożył do ust gumę do żucia.

Z głośnika dudniła głośna muzyka i miałem wrażenie, że wszyscy ją przekrzykują.

Udałem się za nim i Noahem na górę, a tam salon wyglądał, jakby pojawili się tu wszyscy moi znajomi z liceum. Cholera. Ludzie byli dosłownie wszędzie, a ja natychmiast pożałowałem decyzji o wyjściu z domu.

– Bennett!

Z drugiego końca pokoju przybiegła Alex i mocno mnie uściskała.

– Szczęśliwego nowego roku, Benedetti.

Odwzajemniłem uścisk, z trudem przełykając ślinę.

– Jak się czujesz? – zapytała.

Nie znosiłem tego, co widniało na jej twarzy, kiedy się odsunęła. To był jeden z tych litościwych uśmiechów, jakby pytała, jak sobie radzę z faktem, że moje życie zamieniło się w kupę gówna.

– Dobrze – odparłem, rozdarty pomiędzy radością wywołaną spotkaniem z przyjaciółmi – ja nie mogę, znowu prowadzę życie towarzyskie – a niechęcią do tegoż.

Bo choć wszyscy byli mili, czułem, że jest im mnie szkoda. Z powodu taty, z powodu tego, że przerwałem studia, z powodu faktu, że nie gram już w baseball.

Byłem kimś godnym pożałowania.

Odkąd do domu wrócili Noah i Adam, za każdym razem, kiedy mnie próbowali gdzieś wyciągnąć, zdecydowanie odmawiałem. Jednak z jakiegoś powodu sylwester sprawił, że się ugiąłem. Czego teraz żałowałem.

Ponieważ nic już nie było takie samo.

Kiedy po raz ostatni widziałem się z tymi ludźmi, wszyscy mieliśmy ambitne plany na przyszłość.

I… cóż, oni nadal je mieli.

U mnie natomiast wszystko się zmieniło.

Kiedy umarł mój tata (dwa tygodnie po rozpoczęciu przeze mnie studiów na UCLA*), wróciłem na pogrzeb i już stąd nie wyjechałem. Postanowiłem porzucić uczelnię i wszystko, co miała mi przynieść przyszłość. Jakbym miał jakiś wybór. Teraz, kiedy od jego zawału minęło kilka miesięcy, pracowałem na pełen etat w spożywczaku, a oprócz tego dorabiałem jako kierowca Ubera. Życie było cholernie fantastyczne.

– Chodź, w kuchni Michael gra w zakłady o kasę – powiedział Noah i wskazał w tamtą stronę. – Tutaj jest za głośno.

Zakłady o kasę, nowa ulubiona gra imprezowa, to po prostu wyzwania z dołączoną do nich kwotą. Wymyślili ją chłopacy, z którymi pracowałem w sklepie, a kiedy wspomniałem o niej Adamowi i Noahowi, oszaleli na jej punkcie.

Wszedłem za nimi do kuchni, poczęstowałem się drinkiem, po czym usiadłem przy stole.

– Czas najwyższy, Bennett – powiedział Michael ze swojego miejsca na drugim końcu stołu, a jego przeciąganie samogłosek dało mi do zrozumienia, że jest już wstawiony. – Przez całe ferie zachowywałeś się jak pustelnik.

Zacisnąłem zęby, kiedy usłyszałem dobiegające z salonu pierwsze dźwięki tej starej piosenki z płyty Fearless. Powinienem się był domyślić, że na tej imprezie pojawi się ten właśnie kawałek.

– Byłem zajęty – mruknąłem.

Podniosłem kubek i jednym haustem wypiłem całą zawartość. Nie próbowałem się upić, ale nie próbowałem także tego nie zrobić. Mieliśmy mały biforek u Noaha z jego bratem, więc byłem już lekko wstawiony.

– Zakład o piątkę, że Bennett nie trafi z takiej odległości – oświadczył Noah, stawiając przede mną pustą puszkę i wskazując na zlew.

– Przyjmuję.

Rzuciłem puszkę i obserwowałem, jak odbija się od blatu i ląduje na podłodze.

– Jesteś beznadziejny – stwierdził, a ja wyjąłem z kieszeni banknot pięciodolarowy i położyłem przed nim.

– I tak lepszy niż ty.

– Właśnie dotarła Joss – rzekł Noah, odczytawszy wiadomość w telefonie. – Z moją kanapką z kurczakiem, o tak!

– Zakład o kanapkę z kurczakiem, że…

Na jej widok urwałem.

Ona. Była. Tutaj.

Ja pierdolę.

W salonie stała Libby.

Udało mi się unikać jej przez całe dwa tygodnie ferii świątecznych, ale teraz byliśmy na tej samej imprezie.

W sylwestra.

Żarty sobie stroisz, Wszechświecie? Odmówiłem udziału w trzech różnych imprezach tej nocy, imprezach, na których ona mogła się zjawić, ale zakładałem, że tutaj będzie bezpiecznie.

Nie mam pewności, czy zrobiło się cicho, czy głośno, nieostro czy superwyraźnie, wiem za to, że kiedy spojrzałem na Liz, wszechświat uległ zmianie, a wszystko rozmyło się w impresjonistyczne smugi rozmazanych kolorów. Uśmiechając się, rozmawiała właśnie z Joss. Pełna bólu pustka, jaką poczułem na jej widok, wyssała mi z płuc całe powietrze.

Nie widziałem jej od dnia pogrzebu mojego taty. Później przez kilka tygodni bawiliśmy się w związek na odległość, ale ostatecznie to zakończyłem.

Nie miałem wyboru.

Bez ciebie nie potrafię oddychać, ale muszę…

Ogarnęło mnie pragnienie, aby jej dotknąć, podejść do niej, wziąć ją za rękę i zaciągnąć do kuchni, gdzie śmialibyś­my się z zakładów o kasę i namówili kogoś do zrobienia czegoś absurdalnego.

Ale ona nie była już moja i mogłem zapomnieć o jej dotyku.

Miałem wrażenie, jakby tysiąc wspomnień o niej – uśmiechającej się do mnie, śmiejącej ze mną, wtulonej we mnie w moim pokoju w akademiku – zlało się ze sobą i wbiło w moje płuca jak piłka lecąca z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.

Miała na sobie czarny oversize’owy sweter, którego przód wsunęła za pasek spódniczki w kratkę. Całości stroju dopełniały czarne rajstopy i urocze kozaki. Ładnie wyglądała, ale moje spojrzenie skupiło się jak laser na muśniętym słońcem, odsłoniętym przez opadający sweter ramieniu i atramentowej krawędzi wyłaniającego się tatuażu.

Wołającego do mnie.

Ponieważ znałem ten tatuaż lepiej niż swój, pewnie dlatego, że nie tylko na niego patrzyłem, ale także eksplorowałem go, całowałem, studiowałem tę wydziaraną szerokość geograficzną, jakby jej ciało było moją mapą, a te koordynaty to moja północ.

Tylko ciebie znam jak grzbiet swojej dłoni…

Szlag.

– Zakład o trójkę, że nie odgadniesz, co to za karta – rzuciłem do Adama, biorąc ze środka stołu talię kart, aby zająć czymś myśli.

Coś mi mówiło, że nie poradzę sobie ze wspomnieniami, które na pewno skopią mi tyłek, jeśli dalej będę spoglądał na Liz.

A niemal gorsze od wspomnień były pytania, które zawsze się pojawiały, kiedy o niej myślałem.

Czy nadal chodzi czytać na plażę? Czy odkąd wyjechałem, była w naszej ulubionej burgerowni? Jakie piosenki dodała do swojej studenckiej playlisty?

I w ogóle nie pozwalałem sobie zastanawiać się nad tym, czy z kimś się spotyka, czy nie.

Lepiej, żebym tego nie wiedział.

Kiedy postanowiłem nie wracać na studia, usunąłem swoje konta w mediach społecznościowych, częściowo dlatego, że wiedziałem, że przez resztę życia bym ją śledził, a częściowo dlatego, że co, do cholery, miałbym tam wstawiać? Moi znajomi i przyjaciele dzielili się zdjęciami z imprez studenckich i nauki do egzaminów, więc ja także powinienem zamieszczać migawki z mojego życia, no nie?

Pracowałem dziś w sklepie na dwie zmiany i nauczyłem się naprawiać dmuchawę w piecu. Śmiga teraz jak nówka. #błogo

– Przyjmuję. I jest to królowa – powiedział, szczerząc się jak idiota.

Odwróciłem kartę z waletem.

– I tu się mylisz, synu.

– Też chcemy pograć.

Do kuchni weszła Joss i usiadła na wolnym krześle między Adamem i Noahem. Postawiła na stole torbę z fast foodem, a w tym czasie Adam rzucił mi trzy dolary.

– Kocham ciebie i tę kanapkę – oświadczył Noah, dobierając się do torby. – Bardzo.

Wiedząc, że do Joss dołączy na pewno Liz, cały byłem spięty. Spojrzenie miałem wbite w karty, kiedy Adam powiedział:

– W porządku, Jo. Zakład o piątaka, że nie uda ci się wypowiedzieć wspak przysięgi na wierność sztandarowi.

Kiedy zaczęła to robić, towarzyszyły temu śmiech i głośne okrzyki, ale ja nic nie słyszałem oprócz ryku w moich uszach, gdy poczułem, że na krześle po drugiej stronie Adama usiadła Liz. Rude włosy i Chanel No. 5 stały się moją atmosferą, połączeniem, które wciągałem do płuc i które przesączało się przez moje pory. Nie podniosłem na nią wzroku – nie byłem, do cholery, w stanie – ale twarz płonęła mi jak diabli, kiedy wyczułem na sobie jej spojrzenie.

Cholera, cholera. Cholera. Zacząłem tasować karty.

– Fajna broda, Bennett – powiedziała cicho, a jej głos zanurzył się w moim krwiobiegu, przenikając do każdej części mojego ciała.

Zrobiłem wdech przez nos.

Nie mogłem jej przecież ignorować.

Podniosłem wzrok znad kart, a potem wszystko we mnie znieruchomiało, kiedy zobaczyłem jej uśmiech.

Dlatego że był on taki sam.

Jej uśmiech był takim samym wywołującym słabość w kolanach uśmiechem, jakim mnie obdarzyła, kiedy pierwszy raz powiedziała, że mnie kocha, na parkingu przed schroniskiem dla zwierząt w Ogallala w Nebrasce. Czerwone usta, błyszczące zielone oczy, różowe policzki…

A niech to, ona mnie wcale nie nienawidzi.

Przełknąłem ślinę i nie wiedziałem, co zrobić, podczas gdy przez moją głowę przebiegał milion pytań.

Dlaczego mnie nie nienawidzi? Na miłość boską, podczas naszej ostatniej rozmowy płakała.

Powinna mnie nienawidzić.

Co ja, u licha, mam teraz zrobić?

Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że wpatrujemy się w siebie, dopóki Noah nie rzucił:

– Rany, dzieci, nie przy ludziach. Zakład o dwudziestkę, że Liz i Wes się nie pocałują.

W kuchni zapadła cisza; nikt nie wiedział, jak zareagować. Nim zdążyłem przetworzyć jego słowa, Liz uniosła brodę i powiedziała:

– Przyjmuję.

Gdybyśmy stali, jestem przekonany, że zatoczyłbym się do tyłu od siły tego dziewięcioliterowego słowa, które wbiło się w moją klatkę piersiową niczym zadany z całej siły cios. Kiedy patrzyłem na jej czerwone usta, uśmiechające się i prowokujące do pocałunku, nie słyszałem nic oprócz dudnienia mego serca.

Zacisnąłem zęby, a w mojej głowie odbywała się gorączkowa gonitwa myśli, ponieważ nigdy nie pragnąłem niczego bardziej, niż pocałować ją w tej właśnie chwili. Pragnąłem pociągnąć ją na swoje kolana i zatracić się w pocałunku, w cieple, jakiego nie czułem od dnia, kiedy mi pomachała z kolejki do odprawy przed lotem do LA.

Wiedziałem jednak, że gdybym to zrobił, wrócilibyśmy do siebie. Nie miałem w sobie wystarczająco siły, aby ponownie pozwolić jej odejść, nawet jeśli było to dla niej najlepsze.

I tak rzeczywiście było.

Bez ciebie nie potrafię oddychać, ale muszę…

Przełknąłem więc ślinę, odsunąłem się razem z krzesłem, po czym wstałem, przez cały czas patrząc w jej szmaragdowe oczy.

– Ja odmawiam – powiedziałem, lekko zaszokowany tym, jak bezdusznie brzmiał mój głos, podczas gdy każda komórka w moim ciele zatapiała się w uczuciach.

Wyszedłem z kuchni, niezainteresowany tym, co krzyczał za mną Noah – „Czemu taki z ciebie dupek?” – ani werbalnym upokorzeniem, jakie Joss z pewnością mi zafunduje przy następnym spotkaniu.

Pieprzyć ich wszystkich, pomyślałem, wychodząc tylnymi drzwiami.

Ale kiedy o północy siedziałem sam na tarasie, wpatrując się w pomarańczowy czubek swishera, a w domu wszyscy wołali „szczęśliwego nowego roku!”, wiedziałem, że nigdy nie wybaczę sobie tego, co moje słowa zrobiły z jej twarzą.

* Uniwersytet Kalifornijski w Los Angeles.ROZDZIAŁ PIERWSZY

„Nienawidzę cię tak bardzo,

że aż mi się robi niedobrze”.

Zakochana złośnica

WES

Dwa lata później

Wyłączyłem alarm – szósta rano – i usiadłem w ciemności.

AJ, mój współlokator, mruknął: „Sadystyczny gnojek”, i przekręcił się na drugi bok, ja tymczasem wstałem i się ubrałem. Wysłano nas do tej samej kanadyjskiej letniej ligi baseballu i mieszkaliśmy u tej samej rodziny goszczącej, więc choć był to dopiero pierwszy dzień semestru, miałem wrażenie, jakbyśmy mieszkali razem od lat. Wiedziałem, że wstanie dopiero pięć minut przed naszym wyjściem na dźwiganie ciężarów, ale ja chciałem być w pełni rozbudzony i gotowy na niezły wycisk, kiedy za dwie godziny udamy się na uczelnianą siłownię.

Zbiegając ze wzgórza i mijając akademiki, których nazw musiałem się jeszcze nauczyć, wsunąłem do uszu airpodsy i puściłem Trouble’s Coming. Odkąd się tu przeprowadziłem, biegałem każdego ranka; w kampusie o tak wczesnej porze, zanim się obudził do życia, było coś, co kochałem. Oglądanie wschodu słońca, słuchanie ptaków (między piosenkami), mijanie zielonych drzew, które nie wiem czemu, ale wydawały się inne niż w domu… Byłem zauroczony Kalifornią.

A dokładniej UCLA.

I jeśli miałem być szczery, to moje zauroczenie wynikało zapewne z faktu, że to właśnie tutaj otrzymałem drugą szansę, niż z samej lokalizacji. Tak, otoczenie było zachwycające, ale to tu spełniały się moje marzenia.

Takimi właśnie sentymentalnymi uczuciami byłem owładnięty, kiedy zwolniłem, aby pozwolić, by minęła mnie hulajnoga. Miałem obsesję na punkcie możliwości oferowanych przez to miejsce. Po pierwsze, baseball (zarówno uczelniany, a później także – za co mocno trzymałem kciuki – gra w MLB*), po drugie, potencjał edukacyjny. To miejsce na mapie, Westwood, było dla mnie jak punkt wyjścia.

W sumie to taki był ze mnie nerd, że kiedy przebiegałem obok kolesia myjącego wodą z węża kubeł na śmieci, miałem ochotę zacząć śpiewać.

Zamiast tego kiwnąłem mu głową i pobiegłem dalej.

AJ mógł sobie uważać, że postradałem zmysły, biegając każdego dnia o tak wczesnej porze, ale on był jeszcze dzieckiem, osiemnastolatkiem, który przed zameldowaniem się w akademiku ledwie miał czas, aby pozbyć się tytułu króla balu.

Ja z kolei byłem dwudziestoletnim studentem pierwszego roku, który się musiał mocno wykazać.

Ponieważ dwa lata temu miałem wszystko.

A potem to straciłem.

Więc teraz, kiedy otrzymałem drugą szansę, aby pochwycić to wszystko, możecie być pewni, że nie sięgałem po to od niechcenia.

Nie, moi drodzy, ja zachłannie chwytałem obiema rękami i nie puszczałem.

Chwytałem dzień i każdą jedną chwilę, ponieważ z doświadczenia wiedziałem, jak bywają one ulotne. Tak po prawdzie to aż kręciło mi się w głowie na myśl o pierwszym dniu na uczelni. Choć nie chciałem rzucać banałami w stylu „dzisiaj jest pierwszy dzień mojego życia” (było to beznadziejnie bliskie hasłu „jedz, śmiej się, kochaj”, no nie?), to w sumie tak właśnie było.

A ja byłem tak bardzo gotowy.

Zrobiłem pięciokilometrową pętlę, wziąłem prysznic, zjadłem z AJ-em śniadaniowe burrito w Ackerman, po czym pojechaliśmy hulajnogami do Acosty*.

Ależ ja uwielbiałem hulajnogi.

Dla osoby, która nie zabrała na studia samochodu i nie miała roweru, rozsiane po kampusie hulajnogi Bird były spełnieniem marzeń.

Wes + hulajnogi = BWM

Boże, naprawdę byłem jak totalnie podekscytowany przedszkolak podczas pierwszego dnia roku szkolnego, prawda?

I wcale nie uległo to zmianie, kiedy po treningu udałem się na pierwszy wykład.

– Witamy na kierunku inżynieria lądowa i infrastruktura.

Wszedłem na salę wykładową dokładnie w chwili, kiedy profesor zaczął mówić, co znaczyło, że spojrzenia wszystkich około stu studentów w olbrzymiej sali oderwały się od niego i stały się świadkiem mojego wejścia.

Brawo, przygłupie.

Błędnie oceniłem czas potrzebny na dostanie się z Acosty do Boetler Hall, więc decyzja o wypiciu z AJ-em białkowego smoothie po treningu okazała się fatalną pomyłką.

Ale tak byłem podjarany tym, że tego dnia najlepiej ze wszystkich baseballistów dźwigałem ciężary – a jak! – że wydawało się to doskonałym pomysłem (wtedy). Czemu nie spędzić kilku dodatkowych minut na rozkoszowaniu się faktem, że jak na razie niczego nie schrzaniłem?

Szybko zająłem wolne miejsce z przodu, rozpiąłem plecak i wyjąłem zeszyt (jeśli chodzi o sporządzanie notatek, to laptop był zdecydowanie nie dla mnie). To były zajęcia wprowadzające do inżynierii lądowej i środowiska, więc ostatnie, czego mi trzeba, to przegapić jakieś ważne informacje.

– Zamiast przejrzeć razem z wami plan studiów, co pierwszego dnia jest niezwykle wprost sztampowe, ufam, że sami sobie poradzicie z jego przeczytaniem. Wyglądacie na bystrzaków. – Profesor Tchodre, wysoki mężczyzna z dodającymi powagi wąsami, stanął za biurkiem i dodał: – W takim razie zaczynajmy.

Wziąłem do ręki ołówek automatyczny, otworzyłem zeszyt i przygotowałem się do notowania.

– Na tych zajęciach przyjrzymy się roli inżynierów budownictwa lądowego w rozwoju i konserwacji infrastruktury.

Gdy zaczął zagłębiać się w temat, ja notowałem, nadal pod wrażeniem faktu, że od razu pierwszego dnia mam wykłady z inżynierii lądowej. Wcześniej zakładałem, że pierwszy rok studiów wypełni kształcenie ogólne, a ja będę się męczył z różnymi bezsensownymi przedmiotami typu muzyka świata i antropologia, niesamowite było więc to, że mogłem studiować zarówno inżynierię lądową, jak i chemię i rachunek różniczkowo-całkowy.

Choć może się to wydawać szalone, przez te spędzone w domu dwa lata potwornie mi brakowało matematyki i innych nauk ścisłych.

Winą obarczałem panią Okun, moją nauczycielkę fizyki w dziesiątej klasie.

Po drugiej klasie liceum namówiła mnie na udział w wakacyjnym obozie inżynierii w Missouri, a ja totalnie nie wiedziałem, czego się spodziewać. Pojechałem tam tylko dlatego, że miałem dzięki temu dwa tygodnie odskoczni od nudnej Nebraski.

Nawet sobie nie wyobrażałem, jak bardzo spodoba mi się przebywanie wśród osób, które lubią matematykę i przedmioty ścisłe w takim samym stopniu, co ja. Przed tym obozem byłem dobrym uczniem niemającym pojęcia, co chce zrobić ze swoim życiem, oczywiście poza zostaniem miotaczem w amerykańskiej pierwszej lidze baseballowej.

Ale od razu po przyjeździe poczułem, że znalazłem swoje miejsce. Rozumiałem sposób, w jaki wszystko tam funkcjonowało, łącznie z ludźmi; wszystko miało sens. Tamten obóz rozpalił coś w moim wnętrzu i zdałem sobie sprawę z tego, że moim przeznaczeniem jest podążenie ścieżką inżynierii, nawet jeśli priorytetem pozostawał baseball. Dlatego tak wiele znaczył fakt, że w końcu tu byłem, w sali wykładowej, w drodze do realizacji swojego celu.

Zanotowałem praktycznie każde słowo Tchodre’a; wiedziałem, że większość informacji nie będzie mi potrzebna, ale miałem to gdzieś. Za pierwszym razem uważałem studia za coś oczywistego, teraz jednak postrzegałem je zupełnie inaczej.

Ceniłem każdy jeden ich aspekt.

Wspomaganie się notatkami, ślęczenie nad podręcznikami i prace semestralne – pragnąłem tego wszystkiego.

Po wykładzie udałem się na chemię, potem zaś przyszła pora na lunch i krótką drzemkę. Musiałem odpocząć przed treningiem, bo choć świetnie mi poszło na siłowni, gówno to znaczyło, jeśli beznadziejnie bym rzucał.

– Na pewno nie chcesz pograć w kosza? – zawołał z salonu AJ, kiedy on i paru chłopaków szykowali się na godzinny mecz na boisku Hitch.

Uwielbiałem gry zespołowe, musiałem jednak oszczędzać całą energię na pierwszy trening mojej uczelnianej kariery.

– Na pewno! – odkrzyknąłem, po czym ustawiłem w telefonie budzik i zamknąłem oczy.

Sen jednak nie chciał przyjść.

Ponieważ teraz, kiedy oficjalnie rozpocząłem na UCLA karierę akademicką i sportową, nadszedł w końcu czas.

Pora odzyskać Liz Buxbaum.

* Major League Baseball – najważniejsza amerykańska liga baseballu.

* Dwupoziomowy kompleks sportowy na UCLA.ROZDZIAŁ DRUGI

„Zanim pojawiłaś się w moim życiu, potrafiłem podejmować różnego rodzaju decyzje. Teraz nie potrafię. Jestem uzależniony. Muszę znać twoje zdanie. Jakie jest twoje zdanie?”

– Dwa tygodnie na miłość

LIZ

O mój boże, czy to…?

Była siódma i słońce dopiero wzeszło, więc większa część Westwood nadal spała.

Ale nie ja.

Ja poszłam pobiegać.

Tak jak i tamten koleś z długimi nogami, pan Próbuję--Pobić-Rekord-Prędkości. Ten wyjątkowo wysoki chłopak, przypuszczalnie koszykarz z pierwszego roku, był daleko przede mną. Zmrużyłam oczy.

Nie, zdecydowanie nie znałam tego olbrzyma.

W moich airpodsach leciało Ever Since New York, niedoceniony kawałek Harry’ego i według mnie także powiew jesieni. Choć w LA było ciepło, to ponieważ oficjalnie rozpoczął się kwartał jesienny, w mojej głowie zagościła już jesień.

Co oznaczało, że moje playlisty zostały zasypane przez muzyczne sterty świeżo zgrabionych liści.

Może było na nie za wcześnie, ale miałam to w nosie.

Dlatego że pierwszy dzień zajęć spowijała atmosfera magii. Było niemal tak, jakby czuło się zapach rześkiej, niczym niezmąconej świeżości nowego semestru. Miało się wrażenie, że wszystko na świecie jest możliwe.

Zwłaszcza w tym roku.

Po dwóch latach bezsensownych dorywczych prac w branży, które w żaden sposób nie pchnęły do przodu mojej przyszłej kariery, za to nauczyły mnie najprostszego sposobu na transport kawy ze sklepu do biura, dostałam się na praktyki.

I to nie byle jakie.

To praktyki u Lilith Grossman.

Kiedy pomachałam pracownikowi myjącemu wężem chodnik, zorientowałam się, że uśmiecham się jak wariatka, nic jednak nie byłam w stanie z tym zrobić.

Dlatego że udało mi się zaklepać na trzeci rok studiów praktyki, które potencjalnie zaprocentują w przyszłości.

I zaczynały się już tego dnia.

W zeszłym roku jeden z moich współlokatorów (Clark) pracował dla zespołu produkcji filmów wydziału sportowego. Na większości sportów kompletnie się nie znałam, ale dowiedziałam się od niego, że mają płatny wakat na pół etatu, więc pomyślałam: a co mi tam.

Zgłosiłam się, bo potrzebowałam pieniędzy.

To nie były praktyki, lecz studencka praca w niepełnym wymiarze godzin.

Praca, w której się zakochałam.

Zajmowałam się robieniem zdjęć i filmowaniem sportowców – podczas treningów, podczas meczów, podczas ćwiczeń na siłowni; na tym polegała moja praca. Generalnie robiłam to, co mi kazano, taszcząc sprzęt na przeróżne sportowe eventy.

Początkowo byłam w tym beznadziejna.

A potem już mniej.

Dlatego że wyzwoliło to we mnie pokłady kreatywności. Dotarło do mnie, że tak jak muzyka ma moc przekształcenia jakiegoś momentu w filmie, sposób, w jaki uchwyciłam aparatem sportowca, miał moc tworzenia historii.

Kiedy więc gruchnęła wiadomość, że Lilith Grossman, nagradzana producentka dokumentów, zamierza nakręcić w UCLA dokument sportowy i potrzebuje praktykanta, od razu się zgłosiłam.

Głównie dlatego, że pracowała dla HEFT Entertainment.

Była nie tylko znakomitą producentką filmową w świecie sportu, ale także producentką z niezliczoną ilością projektów w mojej wymarzonej firmie. W skład HEFT Entertainment wchodziło HEFT Motion Pictures i HEFT Television, jak również HEFT Music. Ze wszystkimi tymi spółkami współpracowały największe nazwiska w świecie muzyki i filmu.

Jeśli ktoś zdobywał Oscara albo Grammy, przypuszczalnie miał powiązania z HEFT.

Więc to oczywiste, że dla mnie, osoby, która pragnęła zostać konsultantką muzyczną przy projektach audiowizualnych, praktyki właśnie tam były czymś mega ważnym. Zaczynało tam wielu moich bohaterów, a teraz do ich grona dołączę i ja.

Nadal nie mogłam w to uwierzyć.

Oficjalnie praktyki rozpoczynałam dzisiaj, ale Lilith i ja pracowałyśmy razem już od kilku tygodni. Zwróciła się do mnie z pytaniem, czy byłabym zainteresowana tym, aby pomóc jej ogarnąć różne kwestie na kampusie. Biuro na czas projektu miała mieć w Morganie (J.D. Morgan Center było miejscem, gdzie swoje biura miał personel i administracja wszystkich zespołów sportowych), a jako że w przeciwieństwie do większości moich znajomych lato spędzałam w LA, skorzystałam z okazji.

Ani przez chwilę nie żałowałam tej decyzji.

Nie wiedziałam, czego się spodziewać po znanej producentce – w sumie to zakładałam, że będzie nadęta i nieprzystępna, okazała się jednak zupełnie inna. Była odnoszącą niewiarygodne sukcesy kobietą, która chciała się dzielić – ze mną! – całą swoją wiedzą.

Zabrała mnie na lunch na sushi w Grove i zapytała, jakie są moje cele. A kiedy jej powiedziałam, wyjęła z torebki długopis i zaczęła sporządzać – na serwetce – schemat przedstawiający, w jaki sposób mogłabym według niej je zrealizować.

A jej spostrzeżenia były bezcenne.

Ponieważ mój plan był taki, że uzyskam tytuł licencjata z muzyki w mediach ze specjalizacją konsulting muzyczny, a potem… będę się modlić o pracę w branży.

Ale Lilith przekonała mnie do pomysłu, aby w ramach pierwszego kroku zdobyć pracę w licencjonowaniu muzyki.

– W licencjonowaniu będziesz pracować z muzyką, ale także z filmem i telewizją. Będziesz zarabiać, a pieniądze są bardzo ważne, i jednocześnie nawiązywać cenne znajomości, które ostatecznie pomogą ci w zdobyciu pracy, której rzeczywiście pragniesz.

Następnie wymieniła nazwiska kilku moich idoli, którzy też zaczynali w licencjonowaniu.

I serio, miało to sens.

Konsultanci muzyczni mieli na co dzień do czynienia z licencjonowaniem, więc czy istniał lepszy sposób na ustawienie się w branży? Tak więc do listy przedmiotów wymaganych do uzyskania dyplomu dodałam wszystko, co miało związek z licencjonowaniem i zdobyciem odpowiedniego certyfikatu.

Coś mi mówiło, że to rzeczywiście plan działania prowadzący do spełnienia moich marzeń.

Kiedy zatrzymałam się na rogu i czekałam na zmianę świateł, dotarło do mnie, że znowu się uśmiecham.

Uśmiechałam się jak idiotka, biegnąc przy tym w miejscu, no ale jak mogłam tego nie robić?

Ponieważ ten rok zapowiadał się na przełomowy.

I kiedy udałam się na pierwsze zajęcia w nowym roku akademickim, nadal uśmiechałam się jak zakochana gimnazjalistka.

– Żartujesz sobie, Buxbaum?

Mój uśmiech stał się jeszcze szerszy, kiedy przeszłam na początek klasy.

– Co?

– Co? – Horace Hanks, profesor muzyki i mój absolutnie ulubiony nauczyciel, wskazał na mnie. – Pierwsze zajęcia, a ty nie przyniosłaś nawet zeszytu? Plecaka? Ołówka? Obraża mnie ten brak przyborów szkolnych.

– Daj spokój, Hor – powiedziałam, zajmując miejsce w tej samej ławce, w której siedziałam na wszystkich jego czterech poprzednich kursach. – Oboje wiemy, że ty nie tylko uczysz, lecz także występujesz. Przekonałam się, że najlepszym sposobem na uchwycenie twojego, hmm… geniuszu jest nagranie twoich zajęć i ponowne ich obejrzenie przed egzaminami.

– Nie jestem temu wcale przeciwny – oświadczył, drapiąc się po łysej głowie. – Ale ten brak szacunku i tak rani moje uczucia.

– Najmocniej przepraszam – powiedziałam i wyjęłam telefon, aby się upewnić, że jest wyciszony.

Horace wpadał w szał, kiedy komuś zaczynał dzwonić telefon.

Kiedy rozpoczęły się zajęcia (psychologia i zarządzanie muzyką), włączyłam nagrywanie i po raz kolejny się nie zawiodłam. Horace zawsze mi przypominał tego nauczyciela aktorstwa z serialu Wiktoria znaczy zwycięstwo (pewnie właśnie dlatego tak bardzo go lubiłam), bo nauczał w totalnie niekonwencjonalny sposób, który był po równo zabawny i żenujący.

Raz cały wykład wyśpiewał. Falsetem.

Choć metody miał zwariowane, to jednak okazywały się skuteczne. Zawsze dużo się od niego uczyłam.

Następne zajęcia miałam w tym samym budynku (aczkolwiek mniej zajmujące i bardziej nudne), po nich zaś udałam się do Morgana na pierwsze oficjalne spotkanie w roli praktykantki. Denerwowałam się, bo choć Lilith okazała się przesympatyczna, to była tak niesamowita, że nie chciałam, aby widziała, że mnie brak tej niesamowitości.

Gdy dotarłam do jej gabinetu, robiła coś właśnie na komputerze. Zapukałam w otwarte drzwi.

– Puk, puk.

Podniosła wzrok i się uśmiechnęła.

– Wchodź i siadaj, Liz.

Boże, ta kobieta była naprawdę zajebista. Miała blond boba z tak ostrym cięciem, że wyglądała, jakby przed chwilą wyszła z salonu. Ubrana była w granatową marynarkę, pod którą miała białą koszulę z postawionym kołnierzem, i dżinsy z dziurami, zaś całości stroju dopełniały czerwone czółenka na wysokim obcasie. Wyglądała tak, jakby gotowa była na sesję zdjęciową dla „Vogue’a” zatytułowaną Styl business casual.

Usiadłam na jednym z krzeseł dla gości i zapytałam:

– Co słychać?

Kiedy się denerwuję, gadka szmatka to dla mnie must have.

– Wszystko się świetnie układa – odparła i obdarzyła mnie ciepłym uśmiechem. – Rano spotkałam się z wydziałem sportowym i mamy mnóstwo ekscytujących pomysłów do tego projektu.

– Fantastycznie. – Ależ się cieszyłam, że mogę być tego częścią. – Zdradzisz kilka?

– Cóż, zdradzę wszystkie, ponieważ jesteśmy zespołem, ale wolę zaczekać, aż dostanę akcept. Nie chcę robić ci nadziei, gdyby coś miało nie wypalić.

– Uczciwie stawiasz sprawę.

– No więc oto twoje pierwsze zadanie – powiedziała, krzyżując ręce na piersi i odchylając się na fotelu. – Prześlij mi swój harmonogram zajęć na uczelni i pracy, tak bym wiedziała, kiedy jesteś dostępna, jeśli chodzi o networking. Podaj mi też listę przedmiotów i nazwiska wykładowców.

– Okej – powiedziałam spokojnie, jakbym w ogóle nie świrowała z powodu tego, że Lilith mówi o networkingu.

– Zajęcia na uczelni są priorytetem, ponieważ potrzebujesz mieć dyplom, ale uważam, że z myślą o twoich zawodowych planach musimy wyciągnąć z tych praktyk najwięcej, jak się da. Zgadzasz się ze mną?

Nie potrafiłam być spokojna, kiedy mówiła takie rzeczy. No bo przecież to Lilith Grossman. No więc kiedy kiwnęłam głową, towarzyszył temu tysiącwatowy uśmiech. Dlatego że Lilith miała kontakty, o których wcześniej mogłam tylko pomarzyć.

– Jak najbardziej – potwierdziłam.

– Jeśli jesteś skłonna poświęcić swój czas, to chciałabym, abyśmy mocno skupiły się na stworzeniu podstawowych relacji biznesowych.

– Oczywiście, że jestem skłonna – zapewniłam lekko piskliwym głosem.

– Doskonale. A w ramach drugiego zadania… – powiedziała, zerkając na zegarek. Odsunęła fotel i szybko wstała. – Chciałabym, żebyś obejrzała na HBO jeden sezon serialu Hard Knocks. Obojętnie który.

Kiwnęłam głową.

– Okej.

Z rogu biurka wzięła klucze, a do kieszeni marynarki włożyła telefon.

– Muszę lecieć, a ty przyślij mi info i obejrzyj jeden sezon Hard Knocks. W ciągu kilku dni skontaktuję się z tobą i mam nadzieję, że do tego czasu będę już miała wszystkie informacje dotyczące projektu.

– Jasne.

Drogę do baru Epicuria pokonałam niemal w podskokach, podekscytowana tym wszystkim, co miało się wydarzyć w moim życiu. Odnosiłam wrażenie, że tamtego dnia jaśniej świeci słońce, ptaki głośniej świergoczą, kiedy zaś wracałam do biura produkcji z zamówionym jedzeniem, miałam ochotę robić gwiazdy.

Było tak, jakby wszystko w końcu zaczynało się układać, i nie sposób było nie nucić razem z lecącą w słuchawkach You Could Start A Cult, moją aktualnie ulubioną piosenką.

Kiedy dotarłam do swojego boksu mieszczącego się na piętrze w innej części budynku niż gabinet Lilith, zjadłam przy biurku sałatkę i zmontowałam część materiału o pierwszym dniu futbolistów, który był mi potrzebny do rolki. Nadal wykonywałam czarną robotę dla wydziału sportowego, więc w tym maleńkim boksie czułam się jak u siebie.

– Hej – przywitał się Clark, rzucając na biurko swoje rzeczy. – Myślałem, że uwiecznisz dziś poranny trening siłowy baseballistów.

– Zamieniłam się z Codym, ponieważ miałam pierwsze spotkanie z Lilith – odparłam, nie podnosząc głowy znad komputera. – Więc to ja ogarniam ich popołudniowy trening.

– Dużo pierwszoroczniaków – powiedział i usłyszałam, jak uruchamia się jego laptop. – Wyjdę na starego, jeśli powiem, że wszyscy wyglądają jak dzieci?

– Bo rzeczywiście tak jest – przyznałam, cofając się myślami do swojego pierwszego roku. Dzięki bogu spowijała go teraz gęsta mgła, ale wciąż pamiętałam stres i puszczane w zapętleniu smutne piosenki. – Przedziwne, że zaledwie dwa krótkie lata temu my też byliśmy tacy uroczy i niewinni.

– No i można ich dostrzec z kilometra – dodał Clark przy wtórze stukania w klawiaturę. – Widać to nawet w sposobie, w jaki idą na zajęcia. Coś w ich chodzie krzyczy „to jest mój pierwszy raz!”. Jest tak, jakby ten dziwny chód mieli przez zaciskanie zdenerwowanych tyłków.

– Wiesz, czy w lodówce jest jeszcze sos ranczerski? – zapytałam i popiłam wodą bardzo suchą sałatę.

– Przeterminował się.

– Szlag.

– Musimy wybrać się na zakupy, bo nie ma także keczupu i chrzanu.

Zminimalizowałam plik, aby znaleźć inne zdjęcie.

– Komu w pracy potrzebny jest chrzan?

– A komu nie? Chrzan jest dobry do wszystkiego – dodał z powagą.

– Ty tak twierdzisz.

Przez dwie godziny pracowaliśmy tak obok siebie, mało co się odzywając. Zawsze tak mieliśmy. Clark był moją platoniczną bratnią duszą. Czułam się przy nim równie komfortowo jak sama ze sobą, a czasami odnosiłam wrażenie, że stanowimy przedłużenie siebie nawzajem.

Cóż, z wyjątkiem uwielbienia wobec chrzanu.

W końcu o piętnastej stanął przy moim boksie i zapytał:

– To co, idziemy na Jackiego?

Na stadionie imienia Jackiego Robinsona trenowała drużyna baseballowa. Kiwnęłam głową i zapisałam plik.

– Co więc konkretnie jest potrzebne?

– Ogólny kontent przedsezonowy – odparł i wzruszył ramionami, po czym poprawił sobie fryzurę. – Dźwiganie ciężarów, treningi, kilka rolek prezentujących drużynę z tego roku.

– Spoko. – Zamknęłam laptop i włożyłam go do torby. – Łatwizna.

Postanowiliśmy podjechać tam jego samochodem i kiedy szliśmy na parking, mało nie skasowało nas dwóch kolesi na hulajnogach. Choć mało brakowało, uśmiechnęłam się, ponieważ nic bardziej nie świadczyło o tym, że rozpoczął się nowy rok akademicki, niż niedoszłe zderzenie z elektryczną hulajnogą.ROZDZIAŁ TRZECI

„W chwili, kiedy zobaczyłem cię na dole, wiedziałem…”

– Moja najmilsza żona

WES

– Myślisz, że udałoby ci się załatwić bilety? – mruknął AJ, rozciągając ramiona. Miał na nosie te idiotyczne okulary przeciwsłoneczne, które kupił za pięć dolców w Kanadzie, ale wcale go nie krytykowałem, ponieważ mnie słońce świeciło prosto w oczy.

Choć raz zazdrościłem mu okropnego stylu.

– Pewnie tak – odparł Mick i nachylił się do ćwiczenia rozciągającego biodra. – Ale muszę wiedzieć ile.

– Bennett, jesteś chętny, prawda?

Drużyna rozgrzewała się, zaczynając od rozciągania, ale AJ starał się w międzyczasie załatwić nam wejściówki na odbywającą się w piątkowy wieczór „epicką” imprezę. Jako że oprócz chłopaków na boisku nie znałem jeszcze nikogo na UCLA, uznałem, że pójdę z prądem i zobaczę, co z tego wyniknie.

– Jasne – odparłem, rozciągając ścięgna udowe.

Imprezowanie nie stanowiło dla mnie priorytetu, ale nie miałem także nic przeciwko życiu towarzyskiemu.

Po tym, jak pałkarze rozdzielili się, aby ćwiczyć prawidłowe odbicia, a my (miotacze) przystąpiliśmy do treningu z gumami oporowymi, usłyszałem swoje nazwisko.

– Bennett, twoja kolej.

Zerknąłem w stronę bullpenu, gdzie stał właśnie Ross. Był trenerem miotaczy, ale żaden z nas tak go nie nazywał.

Był po prostu Rossem.

Podbiegłem, gotowy oddać rzut, nawet jeśli mój żołądek miał w tej kwestii zastrzeżenia. Oddychaj i się uspokój, nakazałem sobie w myślach. Grałem w baseball praktycznie całe swoje życie, musiałem więc okiełznać te nerwy.

To był tylko trening.

Taaaaak. Dla mnie jednak o wiele więcej. Po tym, jak przez dwa całe sezony nie mogłem trenować, za coś niesamowitego uważałem to, że tu byłem, że choć szanse na grę wcześniej zniknęły, to nagle znowu się pojawiły.

Zobaczyłem, jak Woody (łapacz w bullpenie) się szykuje, kiedy jednak dotarłem do Rossa, ten oparł się o ogrodzenie i rzucił od niechcenia:

– No to opowiedz o swoim pierwszym dniu.

Nie miałem pewności, o co mu chodzi, bo powiedział to tak, jakbyśmy byli dwoma gawędzącymi ze sobą kolesiami. Zerknąłem na Woody’ego, po czym bąknąłem:

– Eee, cóż…

– Daj spokój.

Ross pokręcił z półuśmiechem głową. Zawsze przypominał mi młodego Kevina Costnera (z czasów Byków z Durham), ponieważ nie był typowym trenerem. Nigdy nie wrzeszczał i nie popadał w przesadę.

Jeśli mam być szczery, to nawet nie zachowywał się jak sportowiec.

Był to po prostu… fajny; przyzwoity człowiek, który wiele wiedział na temat baseballu.

– Tylko mi tu nie wciskaj kitu. Obaj wiemy, że pierwszy dzień studiów jest dla ciebie czymś więcej, i ciekawi mnie, jak było. Co myślisz o swoich przedmiotach?

To do Rossa zadzwoniłem, kiedy dwa lata temu odszedłem z drużyny, i to on był osobą, do której się odezwałem, kiedy zapragnąłem wrócić.

I także on pierwsze dziesięć razy, kiedy go błagałem, odparł „dzięki, ale nie”.

„Dwa sezony poza boiskiem to za dużo, młody”.

– Są super – odparłem z przekonaniem. – To znaczy na pewno nie są łatwe, ale przynajmniej wydają się interesujące.

– To dobrze. – Odwrócił głowę i splunął. – Wszystko inne też się układa? Po tym wszystkim na pewno jest trochę dziwnie.

To dopiero niedomówienie.

– Taa, jest dziwnie, ale w dobrym znaczeniu tego słowa.

– Jadłeś już coś z Fat Sal’s?

– Jeszcze nie.

– No to daruj sobie – odparł i uśmiechnął się ironicznie. – Ten badziew zapcha ci tętnice i sprawi, że będziesz miał galaretowaty tyłek. Trzymaj się lepiej uczelnianej stołówki.

– Tak właśnie robię. – Wiele słyszałem o Fat Sal’s, ale obecnie zbyt byłem skupiony na osiągach, aby karmić się śmieciowym jedzeniem. – Poza tym wszystko tutaj i tak jest zbyt drogie.

– No nie? Cholerne LA, stary. – Pokręcił głową, wyprostował się i rzekł: – Gotowy na kilka rzutów?

Nic na świecie nie mogło się równać rzuceniu szybkiej piłki (kiedy lądowała dokładnie tam, gdzie miała) i te wszystkie bzdurne motyle w brzuchu zniknęły w chwili, kiedy moja pierwsza piłka trafiła w rękawicę Woody’ego.

Świetnie mi szło – no ba! – aż w pewnym momencie zauważyłem, że filmuje mnie jasnowłosy olbrzym.

Co to, u licha, miało być?

– Ignoruj go – powiedział Ross, trafnie odczytując moją minę. – Są ekipy, które cały czas nagrywają dla social mediów. Przywykniesz do tego.

Lekko ścisnęło mnie w żołądku. Ze wszystkich sił starałem się zachowywać spokój i nie skupiać się na fakcie, że to, jak dobrze będzie mi szło w okresie przedsezonowym, praktycznie wyznaczy całą moją baseballową przyszłość, więc ostatnie, czego mi było trzeba, to wywierający presję nieznajomi z kamerami.

– To tylko Clark! – zawołał Woody, szczerząc się do olbrzyma. – Nikt nie przejmuje się tym, co uważa ten dupek.

– Och, twoja mama owszem – odparł ze śmiechem Clark, nie opuszczając nawet kamery. – I kazała mi cię pozdrowić.

– Też ją pozdrów. – Woody ponownie założył maskę. – I zapytaj, czy może załatwić mi bilety na waszą imprezę.

– Jest ostatnio wykończona, ale zapytam – obiecał Clark i nawet ja się roześmiałem. – A teraz przymknij się, tak by ten koleś mógł rzucić.

– Dzięki – powiedziałem i wziąłem głęboki oddech.

– Nie ma sprawy. – Clark podszedł bliżej i uklęknął. – Uwierz mi, całej wioski potrzeba, aby uciszyć Woody’ego.ROZDZIAŁ CZWARTY

„Nigdy nie pozwól, aby strach przed działaniem

wykluczył cię z gry”.

– Cinderella Story

LIZ

– Buxxie!

Odwróciłam się i zobaczyłam, że do boksu wielkimi rękami przywołuje mnie Jimmy Rockford. Był starszym łapaczem o budowie goryla, dochodzącym do siebie po zerwanym więzadle krzyżowym.

Rudowłosy goryl z brodą zaplecioną w warkocz. Było na co patrzeć, ale to właśnie część jego uroku.

– Tak? – zapytałam, pauzując playlistę. Wskazałam na boisko, gdzie zapolowi robili powtórki z uderzania wysoko piłki. – Muszę porobić zdjęcia, więc nie mogę teraz rozmawiać.

– Jakieś dodatkowe bilety na piątek? Mój brat chce przyjść.

Dobre sobie. Jego brat bliźniak, Johnny, grał w rugby z Clarkiem i był chodzącym stereotypem: potężny, szorstki i szalony, a po pijaku skłonny do wdawania się w bójki i niszczenia co popadnie. Lubiłam Johnny’ego, ale nie zamierzałam zapraszać go na imprezę w naszym nowym, uroczym mieszkaniu poza terenem kampusu.

– Przykro mi – rzuciłam, idąc w przeciwnym kierunku. Cieszyłam się, że ja i moi współlokatorzy zgodziliśmy się ściśle przestrzegać zasady związanej z urządzaniem imprez. Ich trójka była szalenie towarzyska, ja mniej, i sensowne było używanie biletów, aby mieć pewność, że liczba uczestników nie wymknie się spod kontroli. – Ja już nie mam. Ale zapytaj Clarka!

Clark stał obok bullpenu i filmował miotaczy. Idąc w jego stronę, rozpięłam torbę i wyjęłam z niej aparat.

– W samą porę – rzucił do mnie, kręcąc, jak ktoś rzuca. Dziwnym trafem bez podnoszenia wzroku wiedział, że to ja.

– Ostrzegam, że Johnny Rockford czai się na bilet.

– Mówiłem już temu złamasowi, że się skończyły.

– Stawiam dziesięć dolców na to, że i tak się pojawi.

Postawiłam torbę na ziemi, zmodyfikowałam ustawienia aparatu, po czym uniosłam go, aby pstryknąć kilka fotek filmowanemu przez Clarka kolesiowi.

Clark i ja nabraliśmy wprawy w byciu niewidzialnymi, a jako że większość sportowców przyzwyczajona była do tego, że są filmowani, nikt nas nawet nie zauważał. Popatrzyłam przez obiektyw na wysokiego miotacza, który rzucił właśnie szybką piłkę, i wow – osiągnęła naprawdę imponującą prędkość.

Na pierwszy rzut oka nie wyglądał znajomo, więc to pewnie student pierwszego roku.

Choć przecież stałam za nim i w ogóle nie widziałam jego twarzy, więc powinnam się poprawić: jego tyłek nie wyglądał znajomo.

Nie, jego tyłek wyglądał po prostu jak bardzo ładny tyłek baseballisty.

Niech bóg błogosławi tę kobietę, która zaprojektowała spodnie do baseballu.

I tak – to musiała być kobieta.

– Kurde, masz zapasową baterię? – zapytałam poirytowana tym, że w biurze zapomniałam ją naładować.

Mała ikonka w rogu migała, co znaczyło, że zostało tylko kilka minut.

– W torbie – odparł, nadal filmując. – Na pace furgonetki.

– Okej. W takim razie po nią pójdę.

– Jeśli zobaczysz, że zaczęli już odbijanie, mogłabyś zrobić trochę zdjęć? – Clark w końcu opuścił kamerę i spojrzał na mnie. – Mam przeczucie, że zapewni to lepszy kontent niż gumy oporowe i bullpeny.

– Jasne.

Pobiegłam do furgonetki, a po wymianie baterii godzinę spędziłam na fotografowaniu treningu odbijania. Fajnie było widzieć wielu graczy z zeszłego roku – moi ulubieńcy to Mick i Wade – i obserwować tych nowych. Na UCLA był najlepszy program rekrutacji w kraju, co niekoniecznie gwarantowało dobry sezon, za to przedsezonowe aktywności odbierało się jako coś więcej niż zwykły trening.

Było to bardziej jak prolog.

Zrobiłam zbliżenie na ćwiczącego rzuty Wade’a i pstryknęłam mu serię zdjęć.

Boże, jak dobrze znowu tu być. W życiu bym nie przypuszczała, że mogłabym zakochać się w sporcie, ale dzięki tej pracy tak właśnie się stało. Dlatego że oprócz zajmowania się opisywaniem materiału filmowego i noszeniem sprzętu z mojej pracy przy produkcji wyniknęło coś iście szalonego. Otóż przekonałam się, że oprócz muzyki uwielbiałam robić zdjęcia sportowcom w ich środowisku naturalnym i tworzyć z nich niezwykłą historię na temat przeżyć i doznań.

– Masz ochotę wybrać się do Ministerstwa Kawy, jak już skończysz?

Opuściłam aparat. Obok mnie stał Clark ze spakowanym sprzętem.

– Obiecałem dziś kawę blisko połowie mojej wieczornej grupy, więc dodatkowa para rąk bardzo by mi się przydała.

Typowy Clark. Pierwszy dzień, a on już znał połowę grupy.

– A ty skończyłeś?

Zerknęłam na zegarek i o rany, minęły już dwie godziny.

– Tak, ale mogę zaczekać, jeśli ty nie – odparł, przejeżdżając dłonią po włosach. – Odkąd się tu zjawiliśmy, z dziesięciu osobom obiecałem bilety, więc mogę w tym czasie do nich napisać.

– Nawiasem mówiąc, wiem, że rozdajesz za dużo biletów na imprezę – powiedziałam oskarżycielsko i podniosłam z ziemi torbę. – Ale myślę, że mam wystarczająco zdjęć. Chodźmy po tę kawę i ustalmy, jak bardzo mamy przerąbane.

– W porządku. – Wyjął okulary przeciwsłoneczne i wsunął je na nos. – Ale wiesz, świat się nie zawali, jeśli nasza impreza nieco się rozrośnie.

– Ty tak twierdzisz. – Przewróciłam oczami i ruszyłam razem z nim w stronę parkingu. – To nie ty nie możesz spać, kiedy w salonie o trzeciej nad ranem nadal bawi się sześćdziesiąt osób.

– Z całą pewnością nie było ich sześćdziesiąt – żachnął się i objął mnie ramieniem. – A gdybyś odrobinę więcej wypiła, spanie nie byłoby problemem.

Musiałam się roześmiać, ponieważ Clarka nic nie było w stanie zbić z tropu.

Nigdy.

W jego pokoju mogłaby eksplodować bomba, a on skomentowałby to pewnie tak: „No cóż, wszechświat najwyraźniej uznał, że pora na przemeblowanie”.

– Powiedz mi tylko, że nie obiecałeś biletu Woody’emu – rzuciłam.

Ale i tak wiedziałam, że pewnie to zrobił. Wszyscy, których znałam, uwielbiali tego pochodzącego z Alabamy łapacza w bullpenie, Pana Czarusia z Południa, ja jednak nie. Nie był złym chłopakiem, ale w zeszłym roku umówiłam się z nim na randkę. To była moja jedyna randka na studiach, zanim dotarło do mnie, że nie wierzę już w miłość, ponieważ on A) powiedział, że nie znosi kotów, B) nazywał mnie „Rudą”, jakby to była ogólnie akceptowalna ksywka dla osoby rudowłosej, i C) pocałował mnie w szyję, kiedy staliśmy w kinie w kolejce do stoiska z napojami i przekąskami.

I od czasu tamtej nieszczęsnej randki za każdym razem, kiedy go widziałam, miałam wątpliwą przyjemność odpowiadania na jego dwadzieścia pytań dotyczących tego, dlaczego nie zgadzam się na kolejną randkę.

– Dałem kilka dwóm miotaczom z pierwszego roku – powiedział defensywnie Clark – dlatego musiałem dać też Woody’emu. No bo on też tam był i nie miałem wyboru.

Miałam żałośnie mięczakowatego przyjaciela.

– Cóż, jeśli go zamorduję, ty zakopiesz ciało i pozbędziesz się dowodów.

– Umowa stoi. Szarpnę się nawet na łopatę.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij