Inaczej niż zwykle - ebook
Inaczej niż zwykle - ebook
Zabawna i zarazem wzruszająca opowieść o decyzjach, które podejmujemy, ludziach, których wybieramy, i chwilach, dla których warto żyć.
Jack Ellison King. Mistrz bycia o krok od celu. Prawie najlepszy uczeń. Prawie dostał się do szkolnej drużyny. Prawie zdobył dziewczynę…
Kiedy Jack spotyka Kate na imprezie i rozmawia z nią aż do świtu, wie, że dla tej dziewczyny straci głowę. Jego życiowa klątwa bycia „prawie” wreszcie się skończyła.
To jednak skomplikowana historia miłosna… która „prawie” ma szczęśliwe zakończenie. Kate umiera i opowieść powinna się w tym miejscu zakończyć. A jednak tak się nie dzieje, bo śmierć ukochanej dziewczyny przenosi Jacka do chwili, gdy się poznali. Kate ponownie się zjawia – piękna, promienna i jak zawsze urocza. Jack nie wie, czy nie traci zmysłów, lecz zamierza zrobić wszystko, co w jego mocy, by zapobiec śmierci Kate. Wkrótce przekona się, że jego wybory będą miały określone konsekwencje. I będzie musiał odpowiedzieć sobie na pytanie, co jest w stanie zrobić, aby ocalić tych, których kocha.
Jedna z najlepszych powieści o miłości, jaką czytałam.
Angie Thomas, pisarka, autorka The Hate U Give. Nienawiść, którą dajesz
Przeczytaj tę książkę. Przeczytaj ponownie, a potem przytul ją do serca.
Becky Albertalli, pisarka, autorka cyklu Creekwood
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-268-1 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kate po raz trzeci umiera, a ja jestem przygwożdżony policzkiem do radiowozu. W bucie — zgniecione, wciśnięte przy stopie — mam pudełeczko, które miało ją ocalić.
Przekonałem się o kilku sprawach.
Na przykład:
Nie trać czasu na ubranie.
Na dworze jest zimnawo. Pogoda na sweter. Ja mam na sobie koszulkę z krótkim rękawem, luźne spodenki w kratkę od piżamy i podniszczone trampki, które zakładam do koszenia trawnika. Buty są w środku wilgotne, a ponieważ nie miałem czasu na włożenie skarpetek, zbitka trawy w prawym trampku łaskocze mnie w palce u stopy. Skarpety i adekwatny do pogody ubiór to zbytek. Zabierają czas, a ja nie mogę sobie pozwolić, by go marnować.
Nie dzisiaj.
Nigdy.
Najważniejsze, czego się nauczyłem:
Można podróżować w czasie, a i tak nie ocali się ukochanych osób.
45 minut wcześniej
Policja już tu jest.
Radiowóz parkuje przed wejściem. Być może przyjechali po mnie, lecz nie mam odwrotu. Liczą się ułamki sekund. Z siedzenia pasażera chwytam paczuszkę. Wyskakuję z samochodu. Rozdzieram pudełeczko, a jego zawartość wciskam w trampek. Pędzę.
Och, dlaczego nie wyszedłem wcześniej?!
Tym razem sto rzeczy powinienem zrobić inaczej.
Pchnięciem otwieram drzwi, myśląc: „Byle do windy i oby udało mi się dostać na czwarte piętro”, po czym wpadam twarzą wprost na betonową ścianę, znaną także jako zderzenie ze stusześćdziesięciokilogramową masą ciała i pałką policyjną. Ach, ten, który był za kółkiem.
Zaczynam się osuwać na wilgotną podłogę, lecz policjant chwyta mnie za podkoszulek.
— Mam go — mamrocze do krótkofalówki na ramieniu. — Wychodzimy! — wydaje mi polecenie. Popycha drzwi. Jego druga ręka spoczywa na kolbie pistoletu. — No dalej, chłopaku, idziemy!
Przez głowę przebiegają mi myśli o różnorakich aktach męstwa i odwagi. Stoję z rozstawionymi nogami, ręce mam skute za plecami, lecz i tak rozważam przepchnięcie się koło policjanta i rzucenie się ku schodom lub, zanim drzwi się zamkną, wślizgnięcie się do windy.
Część mnie myśli, zastanawia się, ma nadzieję, że może właśnie o to chodzi. Oto rozwiązanie. Nie powinno mnie tu być. Wtedy ona będzie żyła.
Policjanci monotonnie recytują listę wykroczeń, których się dopuściłem. Przestaję słuchać po „wtargnięciu z włamaniem”. Nie próbuję się tłumaczyć, no bo jak miałbym im wyjaśnić, że jestem z przyszłości?
— …rozumiesz, jakie masz prawa? — Pytanie brzmi jak stwierdzenie.
Kiwam głową przyciśniętą do lepkiego, chłodnego aluminium bagażnika.
— Masz coś przy sobie? Broń? Narkotyki? Rzeczy tego typu? — pyta rosły funkcjonariusz.
— Nie mam — kłamię.
Nie mogę powiedzieć prawdy. Nie teraz. Ręce policjanta przesuwają się władczo w górę i w dół mego ciała. Klucze pobrzękują, gdy wyławia je z mojej kieszeni. Potem zabiera mi portfel.
— Nic ciekawego — rzuca do partnerki na służbie.
— A buty? Może niech je zdejmie? — sugeruje policjantka.
Kolana się pode mną uginają.
— Proszę, pozwólcie mi wejść do środka — błagam. — Moja dziewczyna umiera. Zapytajcie lekarzy albo pielęgniarek. Proszę. Tylko pięć minut, a potem możecie mnie odstawić do więzienia i wyrzucić klucz. Zrobicie ze mną, cokolwiek zechcecie. Proszę. Pomyślcie o swoich dzieciach. Macie dzieci? Gdyby umierały, czy chcielibyście, żeby były same? Proszę. Proszę…
Aby ich przebłagać, próbuję paść na kolana, ale to dość skomplikowane, gdy ma się skrępowane ruchy. Funkcjonariusz, który mnie skuł kajdankami, spogląda na policjantkę. Kobieta ma przekrwione oczy i włosy koloru brudnego blondu. Wzdycha w wystudiowany sposób, którego wszystkie matki muszą się nauczyć. Potem kiwa głową. Zdejmują mi kajdanki.
Czyste szaleństwo.
— Tylko nie rób głupot. — Z tonu głosu policjantki wnoszę, że właśnie tego się po mnie spodziewa. — Pięć minut i ani chwili dłużej.
Kroczymy po zatłuszczonym linoleum i windą typu „usiłujemy stłumić zapach szczyn wybielaczem” wjeżdżamy na czwarte piętro. Oni cały czas są po moich bokach, upewniając mnie w tym, że jeśli tylko wytnę jakiś numer, bez chwili zawahania skopią mi tyłek. Ale ja nie mam takiego zamiaru. Zerkam na zegarek — jest szansa, że się uda.
A jednak drzwi od windy wahają się przez dwadzieścia sekund, by w końcu otworzyć się ze szczękiem. Potem jeszcze musimy zboczyć z drogi w inny korytarz, bo mężczyzna sprzątający w szpitalu właśnie przeciera podłogi mopem. Najwidoczniej podchodzi do tego zadania niezwykle serio, bo zaczyna się na nas wydzierać i podskakiwać. Policjanci mamroczą przeprosiny. Rozzłoszczony pracownik wskazuje nam alternatywną trasę, znaną także jako Najdłuższe na Świecie Obejście Właściwej Drogi.
Usiłuję tłumaczyć, że nie mamy czasu na te wysłużone windy i znaki na mokrej podłodze. Nikt mnie nie słucha. W końcu docieramy na miejsce, lecz jest nieomal za późno.
Kate już prawie odeszła.
— No proszę, kogo ja widzę… — Otwiera oczy.
Krzesło w rogu sali, które zazwyczaj zajmuje jej mama, jest puste. Przy nim na podłodze leży zmięty koc. Na parapecie stoi styropianowy kubek ze śladami szminki na brzegu.
— Cześć — mówię.
Przez sekundę zdumiewa mnie, jak maleńka wydaje się Kate. W sali jest cicho; słychać jedynie syczenie wtłaczanego do jej nosa tlenu i kroplówki sączącej się do ręki.
— Która godzina? — pyta, mrużąc oczy.
Jest piękna. Nawet o trzeciej nad ranem, nawet uziemiona w szpitalnym łóżku.
— Mamy niewiele czasu — rzucam.
Na twarzy Kate pojawia się grymas niezrozumienia.
— To znaczy? — Pochyla się do przodu i krzywiąc się z bólu, zerka za mnie. — Ach, tym razem zabrałeś ze sobą policję. Ciekawe posunięcie. Ty wiesz, jak zrobić efektowne wejście.
Oglądam się na policjantów.
— Przepraszam za to.
— Jack, jesteś stuknięty, wiesz o tym?
— Rozumiem, że mogłaś dojść do takiego wniosku. — Uśmiecham się.
— Pięć minut — przypomina mi policjantka.
Kate kręci głową.
— Jack, co tu robisz? Stary, nie łapię. To jakaś niezdrowa fascynacja szpitalami? O to chodzi? A może kręcą cię chore dziewczyny?
— Przyszedłem, żeby ci powiedzieć… — Głos mi zamiera, bo tak naprawdę nie jestem tu, aby mówić cokolwiek.
— Co takiego?
— Chyba wiem, co robić. Rozgryzłem to. W końcu.
— Okeeeeej… — Jej brwi podjeżdżają do góry. Jest zdezorientowana. Ależ oczywiście że, tak. Nic tu nie ma sensu.
— Kate, będziesz zdrowa. Wszystko będzie dobrze.
Dziewczyna się odwraca.
— Wszyscy tak mówią, ale kłamią. Nie bądź kłamczuchem, Jack. Nie tak jak… — Urywa, gdy dostrzega, co mam w dłoni.
Przez ostatnie dwadzieścia sekund ostrożnie zagłębiałem palce w but. I już mam to w dłoni.
— Jack… — Kate podnosi głos. — Jack, co ty, do cholery, wyprawiasz?!
Zrywam z niej kołdrę, wbijam w jej udo strzykawkę. Jej ciało rzuca się do przodu, jakbym uderzył w nią milionem ładunków elektrycznych.
Policjant mnie obezwładnia. Ląduję na podłodze. Wywrzaskuje — do mojego ucha i w przestrzeń pokoju — przekleństwa:
— Co do…! Coś ty, do cholery, zrobił? Co to było?
— Pomocy! — krzyczy policjantka, wybiegając na korytarz. — Lekarz! Potrzebujemy lekarza!
Funkcjonariusz przyciska mi mocno twarz do linoleum — to cud, że nie rozrywa mi mózgu przez oczodół. Widzę, jak różne nogi i stopy wpadają do sali szpitalnej. Krzyki. Mnóstwo krzyku. Jacyś ludzie mną potrząsają. Pytają, co takiego jej wstrzyknąłem. Jaki to był narkotyk? Prawda jest taka, że nawet gdybym chciał, nie umiałbym tego wytłumaczyć. A nie chcę. To jedyne, co mogłem zrobić. To jedyny sposób.
Lekarze walczą, aby ją ocalić, a policjanci wywlekają mnie przez szpitalny hol z powrotem w noc. Wiem, że jeśli wykonam najmniejszy ruch, nawet jeśli będę zbyt głęboko oddychał, prawdopodobnie mnie zastrzelą. A przynajmniej pozbawią przytomności. To i tak nieistotne. Opuszczając salę, w której leży moja dziewczyna, rzuciłem okiem na zegar. Jeśli sprawy potoczą się jak poprzednim razem, to albo Kate będzie żyła, albo w każdej chwili wszystko zacznie się od początku.
Policjant najwidoczniej lubuje się w rozkwaszaniu mi twarzy, bo mój policzek ponownie ląduje na radiowozie. Zgaduję, że tym razem zamierza mnie dokładniej przeszukać.
— Jeśli dziewczyna umrze…
Nie zdążył dokończyć. Czuję, jak „to” mnie uderza. Zamykam oczy. Powietrze się przerzedza, grawitacja opuszcza mnie niczym otwarty spadochron. Tym razem drgawki też są większe. Z trudem utrzymuję się na nogach. Moje ciało gwałtownie wibruje.
— Młody, dobrze się czujesz?
Mężczyzna burkliwie rzuca polecenie, aby policjantka weszła do budynku i sprowadziła pomoc. Kobieta rusza pędem w stronę szpitala. To i tak bez znaczenia. Nie zdąży. Gdybym mógł mówić, powiedziałbym, żeby się nie martwili. Nie umieram. Ja jedynie buforuję. I że próbowałem ocalić Kate. Nie, żeby mogli to pojąć. Nawet ja tego nie rozumiem. Za pierwszym razem myślałem, że już po mnie.
Nie umiem tego opisać, ale to tak, jakby moje ciało przygotowywało się do wystrzelenia. Wiesz, jakbym był bardzo zaawansowanym technologicznie promem kosmicznym, a one mogły podróżować nie tylko w przestrzeni, lecz także w czasie.
— Młody, słyszysz mnie?! Mów do mnie! Chyba ma atak padaczki. Hej, młody!
Och, tak, a oto lekcja numer dwa:
Podróżowanie w czasie boli.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiPOCZĄTEK POCZĄTKU
Jak to jest nie mieć doświadczenia
Ludzie uwielbiają mówić, że każdy ma swoją drugą połówkę.
To jedna z tych rzeczy, które mówi ci mama, gdy twój związek legł w gruzach, a twój normalnie niezbyt rozmowny tata klepie cię z impetem między łopatki i obwieszcza pod nosem: „No to sobie pogadaliśmy”. Przeważnie jednak to prawda. Tyle osób jest na tej planecie, że musi być ktoś, kto idealnie do ciebie pasuje, co nie? Osoba, która sprawia, że twoje serce wypowiada szalone słowa, takie jak „Zawsze będę cię kochał”, „Nie mogę się doczekać, kiedy poznam twoich rodziców” i „Jasne, wytatuujmy sobie nawzajem swoje imiona na szyi”. Problem w tym, że przez większość naszego nędznego życia gonimy za kimś, kto jest już czyjś i, jeżeli nam się poszczęści, w rezultacie zostaje nam tylko jedna trzecia czasu, który moglibyśmy spędzić z osobą naprawdę nam przeznaczoną. O ile nie kończy się to tak, że się z nią na dobre miniemy.
Ja jestem tego przykładem.
Jestem ekspertem w przegapianiu i w byciu „nieomal” — prawie zdobyłem dziewczynę mych marzeń, prawie zostałem celującym uczniem i prawie dostałem się do drużyny sportowej. (Starałem się o przyjęcie do wszystkich. W chwili desperacji chciałem nawet zostać maskotką drużyny. Jak się jednak okazało, „Kudłacz” Larry Koviak robi o wiele lepsze fikołki niż ja). A koła zainteresowań? Tak, tego też próbowałem, tylko po to, by przekonać się, że i tu niewiele mi brakuje. To zabawne, bo zawsze myślałem, że każdy chętny może dołączyć do szkolnych kółek zainteresowań. (Czytelniku, możesz to dopisać do listy „spraw, co do których Jack się całkowicie mylił”). Problem w tym, że cokolwiek by wymienić, znalazłem sposób, aby to zawalić. Często byłem o włos od sukcesu. Jestem więc specjalistą od „prawie” i mam w tym prawie osiemnaście lat doświadczenia.
Jeśli potrzebujesz więcej dowodów, przejdź się ze mną po strychu. To kapliczka poświęcona Niezłym Próbom bądź, jak lubię to nazywać, „Oszałamiające Muzeum tego, co Jack prawie zrobił, ale nigdy nie zrobi”. Jest tam deskorolka w idealnym stanie z lata, w którym prawie zostałem skejtem. I maszyna do szycia — wszystkim mówiłem, że należy do mojej mamy, ale tak naprawdę jest moja. W tamtym okresie przez kilka sezonów miałem fazę na program Project Runway, promujący młodych projektantów ubrań. Mam też zestaw do frisbee, zabytkową kolekcję szklanych kulek, skrzynkę pełną niedokończonych płytek montażowych, pudło z wszelkimi grami Super Nintendo, jakie kiedykolwiek powstały, pojemnik wielkości trumienki będący moim pierwszym (i jedynym) podejściem do wehikułu czasu (nie pytajcie!) i gwiazdki ninja, których nigdy nie używałem (ani słowa!).
Prawie, prawie, prawie, pra…
Łapiesz, jak to wygląda.
Żartuję, że rodzice proroczo nazwali mnie Jack Ellison King.
Jack jak karciany walet na wszystko. King — król bez królestwa.
Mama ciągle mi przypomina, że dostałem imiona po bejsboliście Jackiem Robinsonie, który przełamał barierę koloru skóry w sporcie zawodowym, oraz po pisarzu i wykładowcy Ralphie Ellisonie, który jest znany przede wszystkim jako autor doniosłego dzieła literackiego Niewidzialny człowiek.
Nie mam rodzeństwa. Urodziłem się, gdy rodzice byli już starsi. Przez wiele lat starali się o dziecko i, no cóż, gdy stracili nadzieję, ja się pojawiłem. Mama chciała nazwać mnie Cud, ale tata (ojciec zazwyczaj nie jest głosem rozsądku, lecz tym razem postanowił zrobić wyjątek) zainterweniował: Kochanie, czy marzysz o tym, aby Cud codziennie dostawał łomot od kolegów?
I tak stanęło na Jacku Ellisonie.
Nic na to nie mogę poradzić, ale uważam to za przykład najlepszego i zarazem najgorszego rodzicielstwa. Z jednej strony wspaniale, że to samo imię nosili ci niezwykli ludzie. Jaki to dla mnie zaszczyt. Jaki przywilej. Patrząc jednak z drugiej strony, możliwe, że rodzice nie pojmowali, jak wielki CIĘŻAR kładą na moich wątłych ramionach.
No więc tak. Jeszcze i to.
***
Tak czy siak.
Nazywam się Jack King. Jestem tym chłopakiem z krótkim zarostem, w starej flanelowej koszuli na imprezie pełnej ludzi. Siedzę na dole schodów prowadzących do salonu, w dłoni trzymam pusty kubeczek, kątem oka oglądam mecz koszykówki w telewizji, ale głównie gapię się w stronę kuchni i patrzę na…
Zawsze tę samą dziewczynę.
Jillian.
Kiedy się zgłosiliśmy na tę wizytę w college’u, wyobrażałem sobie, że wreszcie będziemy mogli pobyć sami. Spędzimy razem weekend, a ona w końcu zauważy, jaki (tak jakby) uroczy i (trochę) fajny, i (relatywnie) ciekawy jestem. Dostrzeże, że jestem kimś więcej niż Jackiem Dobrym Materiałem na Kumpla. Rozumiesz?
Zamiast tego siedzę tu sam od pół godziny, choć tak szczerze mówiąc, nie jestem zupełnie sam, bo sporo osób wpada na mnie podczas wchodzenia i schodzenia po schodach. Przysięgam, że normalnie nie jestem aż taki nieporadny ani antyspołeczny.
Zaraz ci to wyjaśnię.
Krótka historia zakochania
Jillian jest moją najlepszą przyjaciółką. Poznaliśmy się w pierwszym roku liceum, gdy dosłownie na siebie wpadliśmy (straszliwie stereotypowo, prawda?) i wszystko nam się wysypało z plecaków na korytarz. Pomogłem jej pozbierać książki. Kiedy się podnosiliśmy, uniknęliśmy tej całej sytuacji ze zderzeniem się głowami tylko dlatego, że ja — idiota — nadepnąłem na pasek od jej plecaka, przez co dziewczyna ponownie runęła na ziemię i wylądowała na tyłku. Gdyby istniał pistolet zażenowania, ominęlibyśmy etap ogłuszenia i od razu przeszlibyśmy do „strzelaj”. Kilkoro uczniów przystanęło. Gapili się na nas i podśmiewali, podczas gdy ja wystrzeliwałem z siebie kolejne przeprosiny w stronę Jillian.
Ona jednak po prostu poderwała się na nogi, warknęła do zbiorowiska: „No i co tak stoicie” i mi się przedstawiła.
— Jack i Jill — powiedziałem, zestawiając nasze imiona.
— Ha — uśmiechnęła się — widać tak właśnie miało być.
— Przepraszam, że nie runąłem za tobą. — Byłem tak oszołomiony i zdekoncentrowany tym sprytnym tekstem, że dopiero wiele godzin później uświadomiłem sobie, że w filmie tak naprawdę to Jill runęła za Jackiem.
Jillian jednak nie wydawała się zirytowana moją omyłką.
— Zawsze możemy spróbować jeszcze raz — powiedziała. Uśmiechała się coraz szerzej. — To znaczy tę część z upadaniem.
Wiedziałem już, że mamy szansę na coś wspaniałego. Jednak zgodnie z moim długotrwałym życiowym tematem przewodnim „bycia o włos” tak się nie stało, bo trzy tygodnie później Jillian miała chłopaka.
Może sobie teraz myślisz: „Jack, a co za różnica, że ona ma chłopaka? Powiedz jej o swoich uczuciach. Niech ona zdecyduje”. Tyle że to całe „mam chłopaka” było niczym zapora nie do przejścia. Mówię tu o rozstawionych na dachach snajperach, laserach aktywowanych czujnikami ruchu, trenowanych do atakowania dinozaurach, fosach wypełnionych wrzącą lawą — nie do przebycia. Niedostępne.
A to wszystko dlatego, że — i tu nagły zwrot akcji — jej chłopak, Francisco „Franny” Hogan, też jest moim najlepszym przyjacielem.
Tak, wiem…
Chciałbym móc ci powiedzieć, że jest to historia o okropnym chłopaku (Franny), który nie docenia tego, co ma, i beznadziejnie traktuje swoją dziewczynę (Jillian). Nie zasługuje na nią. Ów chłopak za to, że pragnę dziewczyny mojego życia, nikczemnie wbiłby mi nóż w plecy. Franny jednak nie ma pojęcia, co do niej czuję.
Prawda jest taka, że Franny to świetny facet. Porządny chłopak. Gdybym miał wybrać kogoś poza mną, kto miałby być z Jillian — jakbyśmy byli parą i grali w tę zabawę, w której wybiera się jednego z przyjaciół, mającego w razie twojego niespodziewanego zgonu cię zastąpić — zawsze wybrałbym dla niej Franny’ego. Dbałby o nią. Kochałby ją. (To chora zabawa. Też tak myślisz? Nie będziemy w nią dłużej grać).
W każdym razie są razem. I są wspaniałą parą. Cieszy mnie to. Nigdy bym nawet nie pomyślał o zrobieniu czegoś, co mogłoby zagrozić ich związkowi. Nie, jestem tu dla miłosnej relacji Jillian–Franny. Wieczne piąte koło u wozu, niedoceniany jedenasty palec u stopy, doskonale zbędny trzeci sutek.
Aż do dzisiaj.
Jest taka opcja.
Może.
Ale raczej nie.
Nie, nigdy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki