- W empik go
Indygo - ebook
Indygo - ebook
W Baskin Zachodnim dzieci znikają bez śladu niemal od zawsze. Uciekają z domu czy są uprowadzane? Żyją czy umarły? Nikt nie wie, jaki spotykał je los.
Nikt prócz Kusaka. Sadystycznego seryjnego mordercy, który je porywa i w bestialski sposób morduje. Równie wiele przyjemności jak torturowanie ofiar sprawia mu gra jaką prowadzi z lokalną społecznością i policją. Psychopata na co dzień przybiera różne maski: wzorowego obywatela, sympatycznego sąsiada, wolontariusza zaangażowanego w pomoc rodzinom ofiar. Karmi swoje ego ich cierpieniem, bezradnością i łatwowiernością. Czuje się bezkarny.
Los stawia jednak na jego drodze nietypowych przeciwników. Dwoje nastolatków połączonych tragedią i wspólnymi tajemnicami odkrywa, jaki los spotyka zaginione dzieci.
Nieprzygotowani wkraczają w świat dorosłych. Odnajdują prawdę, przyjaźni i miłość. Płacą za to wysoką cenę. Być może zbyt wysoką?
Michał Chmielewski zabiera nas ponownie do Baskin Zachodniego. „Indygo” to zupełnie inna opowieść niż „Złe”, ale równie prawdziwa, mocna i warta przeczytania!
-----------
Surowy styl Chmielewskiego brawurowo wciąga w mroczną historię. Nie ma tu zbędnych słów, zbędnych scen. Jest zło. Prawdziwe, upiorne, zatrważająco bliskie. Kiedy sięgniesz po „Indygo”, nic już nie będzie takie jak przedtem.
Agnieszka Sudomir, autorka serii Miasto Obiecane
-----------
Sięgając po Indygo nie sądziłam, że zawładnie ono moją głową. Inny niż wszystkie, mroczny i tajemniczy. Jedynie dla ludzi o mocnych nerwach, bo wnętrze naprawdę zaskakuje. Sięgnij, by się o tym przekonać!
Małgorzata Falkowska, autorka Ilias, Nagranie
-----------
„Indygo” przeraża i niebezpiecznie wciąga! To nietuzinkowy thriller, który nie daje jasnych odpowiedzi i prowokuje do zastanowienia się nad istotą zła.
Sylwia Trojanowska, autorka Sekrety i kłamstwa, Prawdy i tajemnice
-----------
Michał Jan Chmielewski po raz kolejny udowodnił, że doskonale czuje się w tworzeniu historii, których akcja toczy się w niewielkich społecznościach. Po przeczytaniu tej książki, już nigdy więcej nie pozwolisz swojemu dziecku samemu wracać do domu. Polecam!
Michał Wasek - www.oczytany.eu
-----------
„Indygo” to thriller napisany według najlepszych reguł gatunku. Powieść Michała Jana Chmielewskiego nie tylko trzyma w napięciu do ostatniej strony, ale też wzrusza swoją prawdziwie nostalgiczną warstwą — opowieścią o rodzącym się uczuciu dwojga młodych bohaterów — Rudej i Emila — których losy krzyżują się z iście przerażającym antagonistą — seryjnym mordercą nazywającym się Kusakiem. Swą trzecią powieścią Michał Jan Chmielewski udowadnia, że jest wyjątkowo mocnym pretendentem do miana „polskiego króla powieści grozy”, stąd też fani Jacka Ketchuma czy Stephena Kinga sięgający po „Indygo” z pewnością się nie zawiodą!
Rafał Jasiński - Readers Initiative
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7995-221-2 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Baskin Zachodnie, styczeń 2015
Gdy pod nogami Rudej zaczął pękać lód, myślała o wielu rzeczach. Przede wszystkim o tym, że to był głupi pomysł.
Brzeg przesłonięty gęstą mgłą oddalał się z każdym jej krokiem. Wystarczyło spojrzeć za siebie, by zrozumieć, że za późno na odwrót. Nie widziała go. Na wprost widniała rozmazana, nierówna krecha będąca zarysem przeciwległego brzegu. Musiała iść do końca.
Pomyślała o babci i dziadku. Jeżeli uda się jej dojść, już nigdy, przenigdy nie zrobi niczego, co znajdowało się na liście rzeczy zabronionych. O chodzeniu po lodzie dziadkowie co prawda nie wspominali, ale po prostu nie sądzili, że ich wnuczka ma na tyle nierówno pod sufitem, by mogła wpaść na taki pomysł. Z pewnością uplasowałoby się w czołówce, gdyby się dowiedzieli.
„Boże, dlaczego się w to wpakowałam?”
Odpowiedź była prosta jak konstrukcja gwoździa. Bo dwóch pacanów, z którymi spędzała to wczesne styczniowe popołudnie, powiedziało trzy słowa.
– Nie zrobisz tego.
Tylko tyle.
Tyle właśnie wystarczy, by dwunastolatka wprosiła się na własny pogrzeb.
W głowie słyszała własny krzyk: – „Jazda, do cholery, idź! Idź i miej to za sobą!”
Spojrzała pod nogi. Lód wydawał się twardy, jeszcze nie solidny jak kamień, ale niewiele brakowało. Mimo to, mniej więcej w połowie drogi, mogła usłyszeć małe, pojedyncze pęknięcia. Dostrzegła też nierówne krechy na lodzie kreślące się we wszystkie strony jak pajęczyna.
Kraaa-kraaa-k!
W takiej sytuacji najlepiej się położyć. Podobno. Rozłożyć ciężar ciała, nie napierać na lód wyłącznie nogami.
Wszystko fajnie, ale praktyka ma to do siebie, że podciera sobie tyłek teorią.
Gdy stoisz na pękającym lodzie, chcesz pozostać na powierzchni jak najdłużej, trzymać głowę z dala od wody. Instynkt tak każe. Z głową przy lodzie słyszałaby chlupiącą pod nim wodę.
Pomyślała o tym wszystkim w niecałe pięć sekund od pierwszego pęknięcia.
Potem z jej ust wypłynął cichy, dziewczęcy szept:
– O kurwa.
Podjęła decyzję.
Zastygła, biorąc głęboki oddech.
Po następnym kroku spod jej stopy rozeszła się kolejna pajęczyna pęknięć. Kanciasta siatka i przerażające kraaa-kraaa-k!, jakby los ostrzegał ją przed własną głupotą. „Zawróć. Zawróć, mała, póki jeszcze możesz.”
Obejrzała się ostatni raz.
Nic z tego. Za późno.
Do brzegu zostało na oko dwadzieścia metrów. Gdyby zawróciła, musiałaby przejść dwa razy tyle.
Ruszyła ponownie, wstrzymując oddech.
Kolejny krok, kolejne nitki pęknięć. Krak! Stawy w kolanach zastąpiła wata.
Idąc przed siebie, próbowała odpędzić przerażającą wizję. „Ślizga się, upada, lód pęka na amen. Koniec pieśni.”
„Boże, po co mi to było?”
Na brzegu przed nią pojawiły się zarysy dwóch postaci. Towarzyszył im chłopięcy, nerwowy śmiech.
Nienawidziła ich. Stali tam bezpieczni, rozemocjonowani, podczas gdy każdy jej krok mógł być tym ostatnim.
– Idziesz? – zawołał jeden z nich.
– Chłopaki – powiedziała spokojnie, walcząc z nerwami. – Lód zaraz pęknie.
– Nie pęknie – odpowiedzieli po chwili.
– Pęknie – powtórzyła.
„Po prostu idź” – mówiła w myślach. – „Idź powoli, delikatnie, powolutku.”
Tak też zrobiła.
Kraaa-kraaa-krak!
Zostało już naprawdę niewiele. Chłopcy wyłaniali się zza mgły. Widziała ich głupkowato uśmiechnięte miny.
– Chodź, chodź.
– No dawaj, idziesz czy nie?
Zanotowała w myślach, by zdzielić czymś ciężkim w łeb jednego i drugiego, jak tylko będzie miała ku temu okazję.
Kwadrans wcześniej było jej zimno. Temperatura sięgała minus dziesięciu stopni. Wystarczyło splunąć na chodnik, a po minucie ślina zamieniała się w kropeczkę lodu. Sprawdzali.
Teraz było jej duszno. Pod czapką kryjącą ogniście rude włosy skóra zaczęła swędzieć. Nie czuła zmarzniętych palców i uszu.
Kilka metrów przed brzegiem lód pękł tak donośnie, że uwierzyła w swój koniec. Nawet uśmiechy dwójki chłopaków zastąpiło pełne napięcia oczekiwanie na najgorsze.
Postawiła kolejny krok – kolejne pęknięcie.
Zamknęła oczy, wzięła głęboki wdech, długi oddech.
Spokojnie. Tylko spokojnie, zaraz tam będę.
„I wtedy właśnie wleciała do wody.
A tam było piekło, całe zło świata, które paraliżowało jej ciało. Chłód, jakiego nie da się opisać, palił skórę. Oślepła. Ubrania, które chroniły przed mrozem, nabrały ciężaru i ciągnęły w dół.
Miotała nogami i rękoma, z ust wylatywały tysiące bąbli wypełnionych jej oddechem i krzykiem. Woda wdzierała się do gardła i nosa, mrożąc drogi oddechowe.
Mimo wysiłku wciąż sunęła w dół, w ciemność, w stronę dna, w kierunku swojego końca.”
Otworzyła oczy, karcąc się w duchu za te idiotyczne wyobrażenia.
– Dawaj, Ruda, chodź! – zawołał jeden z brzegu. – Rusz się, bo zaraz naprawdę wpadniesz.
Wzięła ostatni oddech i zaczęła biec.
Wtedy lód naprawdę nie wytrzymał. Była już przy brzegu, gdy trzasnął przeraźliwie, a jej nogi znalazły się w wodzie, cholernie zimnej wodzie, zimniejszej niż wszystko inne. Na szczęście, gdy woda sięgała jej do pasa, uderzyły o miękkie, mulaste dno.
– Pomóżcie! – wrzasnęła, chwytając zmrożoną kępę trawy. Chichotała nerwowo, nie wierząc we własne szczęście.
Krocze zdążyło ścisnąć się jak twardy orzech, zanim chłopcy złapali ją za ręce i wytargali na brzeg.
Gdy stanęła na bezpiecznym gruncie, powiedziała to, co mówi każda osoba wchodząca do lodowatej wody:
– Kurwa, jaka zimna!
Teraz cała trójka mogła się śmiać.
*
Ze względu na ogniście rude włosy miała jedyną słuszną ksywkę – Ruda. Adrianna Majewska nienawidziła jej prawie tak samo jak miliarda piegów na całym ciele, zwłaszcza tych na twarzy. Nienawidziła ich wszystkich i każdego z osobna. W szkole dokuczali jej z tego powodu, choć dorośli twierdzili uparcie, że piegi skazą nie są. Dodają urody i charakteru, mówili.
Mhm, tak, jasne. Tylko że żadne z nich nie miało pojęcia, jak to jest być jedyną rudą dziewczyną w szkole.
Niewiele osób spoza klasy znało jej nazwisko, ale wszyscy kojarzyli tę rudą czuprynę. „No wiesz, ta ruda”. „Ta z rdzą na włosach”. „Ta, co opala się przez sitko”.
Miała trzynaście lat i skazę, przez którą będzie piętnowana do końca swoich dni – co do tego nie miała absolutnie żadnych wątpliwości – oraz kilku kolegów. Ani jednej koleżanki. Spora w tym zasługa tej tak zwanej „urody”, ale było coś jeszcze. Dziewczyny to niesamowicie nudne towarzystwo. Nigdy nie miała ciągot do zabaw lalkami, gry w klasy czy w gumę. Z zabawek akceptowała tylko misie, do dzisiaj miała ich sporą kolekcję, a lalki służyły wyłącznie do eksperymentów typu „ciekawe, czy uda mi się wyrwać jej nogę”.
Zdecydowanie wolała wdrapywać się na drzewa. W zimie jako jedyna dziewczyna w okolicy łaziła z chłopakami na garaże przy blokowisku, by poskakać z dachów w śnieżne zaspy.
Problem tkwił w tym, że była dziewczyną, a te, jak wiadomo, w tym wieku przez chłopaków traktowane są jak trędowate.
Wiele rzeczy musiała udowadniać – jak to na jeziorze – pokazywać, że „ma jaja”.
Jej miejsce było na zewnątrz, na dworze, tam, gdzie przygody czają się wszędzie, na każdym drzewie, w opuszczonych budynkach, na boisku. Nie w pokoju na dywanie z Barbie w dłoni.
*
Gdy tak ciągnęła za sobą sanki, które zostawiały na śniegu dwie proste linie, zastanawiała się, czy dużo dzieciaków będzie na górce.
Wciąż utrzymywała się bardzo niska temperatura. Babcia powiedziała, że ostatnią taką zimę pamięta z czasów swojego dzieciństwa.
Z kominów domów, które mijała, leniwie wylatywały słupy dymu. Mlecznobiała barwa nieba nie dawała nadziei na ocieplenie przez najbliższy czas. Po mgle, która opadła kilka dni temu – wtedy, gdy Ruda przeszła przez zamarznięte jezioro – nie było śladu.
Podeszła do znaku drogowego i splunęła na słup.
– Raz, dwa, trzy... – odliczyła do dziesięciu i dotknęła. Ślina zamieniła się w zamarzniętą łzę.
*
Zjazd na sankach nie miał sensu. Góra była zbyt wyboista, płozy wbijały się w nierówności i hamowały gwałtownie na wybojach. Kilkoro dzieciaków przekonało się o tym na własnej skórze.
Jakiś chłopak wpadł na genialny pomysł i przyniósł wielki foliowy worek po karmie dla psów. Usiadł na nim, przesunął się lekko w przód, trochę w tył, znów w przód i w tył, i znowu, tym razem ostatecznie, w przód. Zjechał z niewyobrażalną prędkością, szelest worka zagłuszał jego krzyki i przekleństwa. Po zatrzymaniu się u stóp zbocza potrzebował chwili, by wstać na nogi.
– Dupa boli, ale jest zajebiście! – zakomunikował przyglądającym się z góry kolegom.
Wszyscy poszli w jego ślady. Wkrótce na górce dominowały worki. Krzyki i śmiechy zjeżdżających roznosiły się po okolicy.
*
Dziesięcioletni Emil Czaja był jednym z niewielu, którzy pozostali wierni tradycji i próbował zjeżdżać na sankach. Za każdym razem kończył, lądując twarzą w śniegu.
Po którymś z kolei upadku usiadł, ze skupieniem obserwując miejsce katastrofy i mlaskając niepewnie.
– Chyba w coś wpadłem – powiedział z wahaniem do dziewczyny taszczącej pod górkę swój worek. Szła powoli, gibając się na wszystkie strony, za wszelką cenę próbując nie upaść i tym samym uniknąć upokarzającego zjazdu na tyłku.
– Co? – spytała.
– Nie wiem. – Mlask-mlask-mlask. – Chyba pies się tu zeszczał.
Parsknęła śmiechem.
– Serio?
– Nie wiem. Może. Chyba. Chyba tak.
– O boże, ohyda.
Znała go z widzenia. Spotykali się na szkolnych korytarzach. Wiedziała, jaka opinia się za nim ciągnęła.
Niezbyt lubiany, zawsze siedzący w kącie na korytarzu lub przed szkołą. Miewał „zawiechy”, patrzył wprost przed siebie, jakby obserwował powietrze, narażając się na oberwanie w głowę papierową kulką. Inni mówili, że potrafił na lekcjach szeptać do samego siebie, zakrywać uszy i robić inne dziwne rzeczy, których normalni ludzie zazwyczaj nie robią.
Chyba że są nienormalni.
A, no i nie można zapomnieć o rozpoczęciu roku szkolnego, gdy po raz pierwszy miał przekroczyć próg szkoły. Podobno usiadł tuż przed wejściem i rozpłakał się, wrzeszcząc przy tym, że chce do mamy i nie wejdzie do środka.
Nikt nie ma ochoty iść do szkoły, ale istnieje coś takiego jak godność.
Starsi bardzo często przypominali mu o tym, nabijając się z niego na szkolnych korytarzach, wycierając teatralnie oczy i łkając, że chcą do cyca mamusi.
Przestali dopiero po słynnym incydencie z cyrklem, który ostatecznie i na stałe przypieczętował jego opinię dziwaka.
– Weź jakiś worek – powiedziała do niego. – Pełno ich leży na górze. Zobaczysz, polecisz jak samolot.
Emil popatrzył na nią w ten swój dziwny, trochę nieobecny sposób, jakby nie potrafił pojąć tego prostego komunikatu, wypluł resztkę śniegu i podjął kolejny marsz pod górkę.
– Poczekaj. – Dziewczyna chwyciła go za rękaw kurtki. – Pomożesz mi? Sama chyba nie wejdę.
Z lekkim wahaniem chwycił ją za rękę.
– Dzięki. Tak w ogóle to Ada jestem.
*
Ruda siedziała na worku, obserwując dziwaka. Po raz kolejny próbował zjechać na sankach, przejechał z dziesięć metrów i poleciał na twarz.
Powoli robiło się ciemno. Metaliczna, szara barwa nieba ciemniała z każdym kwadransem. Za godzinę ciemność całkowicie przykryje miasto. Powinna zbierać się do domu, jeśli nie chce mieć kłopotów. Na samą myśl o wejściu do rozgrzanego przedpokoju, zdjęciu butów i zrzuceniu kurtki, zrobiło jej się ciepło. Uwielbiała tę porę roku, ten zapadający popołudniem zmierzch, gorące grzejniki, powroty do domu na ciepły kisiel.
Zjechała ostatni raz, czując, jak tyłek i plecy obijają się o zamarznięte kępy trawy i kamienie. Gdy zatrzymała się u stóp wzgórza, wszystkie tylne części jej ciała pulsowały boleśnie. Miała problem ze wstaniem.
Emil Czaja minął ją, obdarzając przy okazji delikatnym, acz wyraźnie triumfalnym uśmiechem.
– I co, lepiej? – spytał.