Indyk beltsville - ebook
Indyk beltsville - ebook
Niepodrabialne, jedyne w swoim rodzaju literackie spotkanie z Jerzym Pilchem, na tę jesień i każdy dzień w roku. Opowiadania mistrza polskiej prozy po raz pierwszy w jednym tomie.
„Książek nie czyta się po to, aby je pamiętać. Książki czyta się po to, aby je zapominać, zapomina się je zaś po to, by móc znów je czytać” – tak, słowami samego autora, można najlepiej uzasadnić powstanie tego tomu. Dla jednych będzie to kolekcjonerskie wydanie dobrze znanych tekstów. Dla innych okazja do pierwszego spotkania ze znakomitymi opowieściami Pilcha, także tymi dotychczas rozproszonymi.
56 opowiadań, 774 strony. Od PRL-u po XXI wiek. Przez Wisłę, Kraków i Warszawę. Wnikliwe obserwacje i nostalgiczno-ironiczne wspomnienia. Jeden spójny, zmieniający się i fascynująco Pilchowski świat. Powiedzieć, że to lektura obowiązkowa, to nic nie powiedzieć!
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05927-2 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nastał przestępny rok 1980, obfitujący w okrągłe daty i rocznice, lekka zima minęła nieoczekiwanie szybko, a moje od lat prowadzone notatki i zapiski, wielokrotnie łączone w całość, nadal nie osiągały wymarzonej objętości. Nastał rok 1980, ja zaś nadal nie byłem pisarzem. Nawiedzały mnie demony lenistwa i nałogów, a w głębi duszy, serca i ciała zauważałem pierwsze objawy zmęczenia. W moich snach przestały pojawiać się szczupłe Rosjanki w zielonych bluzkach; kobiety śniły mi się powierzchownie i szybko, rano prawie niczego nie pamiętałem, sny nie przynosiły natchnienia, nie mobilizowały do zapisywania fantasmagorycznych fabuł. Przechodziłem nad tym do porządku dziennego. Jednego dnia pragnąłem być nieokiełznanym wizjonerem, następnego – piewcą codzienności. Miałem trzydzieści lat i nadal nie wiedziałem, z czego czerpać tworzywo: z niewyraźnych snów, z niepozbieranych myśli, czy też może z własnego ciała, które osiągnęło fizjologiczną nieomylność. Nie ustawało w wegetacji, jego mroczna architektura okrywała mnie szczelnie; mimo iż w podręcznikach chirurgii i atlasach anatomicznych opisano je gruntownie, mimo iż w traktatach filozoficznych granice pomiędzy mną a światem zostały wytyczone, wiele kwestii spornych oczekiwało jeszcze uzgodnienia. Sprowadzanie kształtu i sensu świata do własnej fizyczności przerastało zresztą moje siły. Zdawałem sobie sprawę, że nie zostanę bardem wszechmogącej anatomii. W gruncie rzeczy nie rozumiałem jej zwierzęcego języka, który wzmagał się we mnie i rósł, coraz bogatszy w znaczeniowe niuanse.
Byłem wtedy – podczas odrętwiająco ciepłych początków roku 1980 – natchnionym i beztroskim rusofilem. Moim ulubionym pisarzem był Borys Pilniak, moje wyimaginowane partnerki nosiły rosyjskie imiona: Swieta, Nadia, Nastieńka, w zaułkach obcych miast, którymi błądziłem niekiedy we śnie, rozpoznawałem peryferie Moskwy lub Chabarowska. Rusofilstwo moje, tak jak inne skłonności, podszyte było opacznością i nieznajomością rzeczy: język rosyjski znałem słabo, literaturę rosyjską powierzchownie, dziejów Rosji wcale. Z jedynej podróży, jaką odbyłem do tego kraju, również zapamiętałem niewiele: fragmenty architektury z gwiazdą u szczytu, przechodniów w futrzanych czapach i gardłowe okrzyki maszynistów zahartowanych w bojach z przestrzenią. Mimo to w chwilach, w których pragnąłem zostać pisarzem pogranicza kultur, w grę wchodziły jedynie niebywale ruchliwe obrzeża PRL i ZSRR. Cały świat patrzy na Małaszewicze, szeptałem do siebie, i zdanie to wydawało mi się dobrym początkiem wiersza lub powieści.
Niewytłumaczalna fascynacja Rosją nie znajdowała również najmniejszych uzasadnień w moim życiorysie. Urodziłem się w miejscowości leżącej na południowej granicy kraju. Z okien domu rodzinnego – a w każdym razie ze szczytu wznoszącej się w pobliżu góry – widywałem pogodny obraz pięknych Czech. Tamtejsze krajobrazy powinny więc stać się dla mnie źródłem inspiracji, archetypy moje powinny przybierać postać tłustawych Czeszek, karpackie peryferie PRL i ČSRS powinny stać się mityczną krainą, ku której powracałyby pamięć i wyobraźnia. Niczym docierający do kresu wędrowiec, na starej rycinie powinienem przeniknąć strzeżoną przez wopistów zasłonę, spojrzeć na czeskie zaświaty i czerpać stamtąd siły i energię. Tak postąpiłby każdy rzetelny penetrator pogranicza kultur. Mnie jednak brakowało konsekwencji i uporu. Jednego dnia nęciły mnie kosmopolityczne perspektywy, zderzenia mentalności i filiacje etniczne, ale już następnego pragnąłem eksplorować jednorodność, docierać do prehistorii rodzimości i tworzyć macierzyste mitologie. Jednego dnia chciałem być kronikarzem pogranicza, następnego odkrywcą sedna. Mając do wyboru znajdującą się w zasięgu wszystkich zmysłów Czechosłowację i wyimaginowany Związek Radziecki, wybierałem chimerę ZSRR. Moja niewytłumaczalna i niezgodna z życiorysem miłość do prozy Pilniaka i zawrotnych piruetów Tatiany Leibiel była daleko większa od wrodzonej sympatii do Jaroslava Haška i martwej, choć nadal długonogiej łyżwiarki Hany Maškovej. Stojąc na szczycie góry, wdychałem zapach Czechosłowacji. Jeśli opowieści wielkich pisarzy o magicznym znaczeniu dzieciństwa były prawdziwe, wszystko, co miało mnie spotkać w przyszłości, już się tutaj zdarzyło. Bratni kraj pachniał dobrze rozwiniętym rolnictwem i bogato zaopatrzonymi sklepami.
Nastał przestępny rok 1980, ja zaś nadal nie byłem pisarzem. Moim głównym zajęciem stało się w tych dniach zdobywanie pożywienia. Każdego ranka ruszałem uzupełnić zapasy. Do sklepu spożywczego prowadziła okrężna droga, oddzielał mnie od niego rozległy obszar ogródków działkowych i wznoszący się w środku tego obszaru biały biurowiec. Zaniedbana ścieżka, której szara nawierzchnia przypominała mi rodzinne strony i niezapomniane lata pięćdziesiąte, biegła pomiędzy altanami i niewielkimi parcelami. Cały rok trwała tam uprawa rachitycznych roślin; były tak mizerne i na wskroś wyprane z wszelkich witamin, iż nigdy nie udało mi się odróżnić zbioru od zasiewu. Ścieżka urywała się na tylnej ścianie biurowca, siatki i gzymsy nie pozwalały na ominięcie budynku, trzeba było wejść do środka i przez kilka korytarzy definitywnie skrócić drogę. W pustych pomieszczeniach słyszałem szum wentylatorów, przekładnie nieznanych mechanizmów dźwięczały dobrze naoliwionymi łożyskami, na ścianach pojawiały się światła łagodne jak oswojone zwierzęta. Zawrotna liczba drzwi wskazywała, iż budynek pochodził z czasów, w których czyniono wszystko, aby zapobiec wznoszeniu barykad i zatrzymywaniu zakładników; był owocem stylu bardziej sprzyjającego przybywającym z koszar żołnierzom niż ukrywającym się wewnątrz spiskowcom. Posadzki pachniały pastą, nic nie wskazywało, iż za kilka miesięcy ten niezniszczalny i wiekuisty zapach instytucji ustąpi zapachowi prowizorycznych obozowisk, brezentowych śpiworów i suchego prowiantu.
Pod ścianami stały przeszklone szafy, na półkach tonęły w ospałej deformacji maszyny matematyczne, okazy rzadkich minerałów i stosy zbytecznych dokumentów. Leżały tam także pojedyncze egzemplarze starych polskich powieści, żywoty polskich pisarzy, białe tomy Biblioteki Narodowej Ossolineum. Nie znałem większości tych dzieł, przez mętniejące szyby odcyfrowywałem tytuły i nazwiska autorów, wydawało mi się, że lektura którejś z tych książek ukształtuje moją wyobraźnię, zmieni porządek dnia, określi światopogląd; moje nigdy nieprzekraczające stu stron notatki, jakby niepewne ostatecznego kształtu, który przyjdzie im przybrać, trwały w stanie niekończącej się inkubacji, nie mogłem wykluczyć, że po przeczytaniu jednej z dawnych polskich powieści ujrzę świat innymi oczyma, stanę się innym człowiekiem.
Wiarę w moc pojedynczej książki odziedziczyłem po ojcu. Ojciec mój czytywał wyłącznie Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla. Inne książki w jego bibliotece, od dawna niezdejmowane z półek, zarosły kurzem i przeistoczyły się w ledwo widoczne runiczne napisy. Natomiast powieść Manna pęczniała od coraz to nowych zakładek, jej marginesy pokrywały swawolne ilustracje, tabela kolejnych głośnych i cichych lektur nie mieściła się już na karcie tytułowej, a z każdej strony filował zapach ciała i garderoby ojca. Ten jedyny żywy tom w jego księgozbiorze zdawał się nabierać pozorów rzeczywistej wegetatywności, jakieś drobiny naskórka, molekuły łupieżu, cząstki elementarne oddechu próbowały się w nim zagnieździć na dobre. W pewnym sensie powieść ta, stając się przedłużeniem anatomii ojca, dzieliła los mojej matki. W większym jednak stopniu udało się jej zachować samodzielność.
Wtedy – na początku roku 1980 – nie utrzymywałem już kontaktów z ojcem ani z domem rodzinnym. Nie znajdowaliśmy w sobie wystarczającej dozy zrozumienia dla naszych słabości, jego i mnie nawiedzały podobne, choć nieustępliwie walczące ze sobą demony. Od czasu do czasu wysyłałem do domu kłamliwe listy, w których donosiłem o moich sukcesach zawodowych, odpowiedzi jednak nie nadchodziły; pozwalało mi to przypuszczać, iż kłamstwa zostały rozszyfrowane i pozostawiono mnie własnemu losowi. W gruncie rzeczy byłem z tego zadowolony; przedłużający się okres przygotowań wymagał spokoju.
Ojciec mój powinien być pisarzem. Epoka, w której minęła jego młodość, sprzyjała pisarstwu. Na piaszczystych drogach pojawiły się pierwsze samochody, otwartymi traktami sunęły wielkie armie, zdumiewające, fantastyczno-realne powieści nie zostały jeszcze stworzone. W przydrożnych zajazdach nie spotykało się już wprawdzie nędznie odzianych łowców przygód, niemniej jednak fabuły niewiarygodne (zawierające sceny cudownych ocaleń) zdarzały się wówczas nieustannie. Należało jedynie poświęcać ich opisywaniu dwie godziny dziennie. Mój ojciec nie czynił tego jednak. Trwonił najwydajniejsze chwile dnia na lekturze Wyznań hochsztaplera Feliksa Krulla.
Epoka, w której mijała moja młodość, a zwłaszcza przedwcześnie upalne początki roku 1980, nie sprzyjała pisarstwu. Współcześni pisarze budzili się w za ciasnych mieszkaniach, wdychali zapach nieotynkowanych domów, jeździli zatłoczonymi autobusami, żywili się w stołówkach, oswojone żywioły wody, prądu i gazu ułatwiały im życie. W letnie i pogodne dni najwytrwalsi spośród nich obserwowali świat. Używając drugiej osoby liczby pojedynczej, rozmyślali o ojczyźnie. Jeżeli rozejrzysz się wokoło, ujrzysz domy, wewnątrz których krzątają się kobiety z gładko zaczesanymi włosami. Zza sinej mgiełki horyzontu nadpływa rzeka idąca z gór stojących na straży granic. Równiny i dym unoszący się nad budynkami. Myślisz: moja ojczyzna jest w zasięgu mojego wzroku, poza tym zasięgiem równiny i domy, nadal, aż do biało-czerwonych szlabanów.
Pragnąłem zostać pisarzem. Zbliżając się do trzydziestki, postanowiłem wyciągnąć z młodzieńczych marzeń ostateczne i rzeczywiste konsekwencje. Niczego jednak nie umiałem. Nie rozumiałem świata. Nie czytałem starych polskich powieści. Mogłem jedynie chybotliwym tropem pisma rejestrować skurcze ścięgien i mięśni oraz mnożyć nieskończone spowiedzi ignorancji. Mogłem ćwiczyć pamięć i opisywać rozmaite chwile swojego życia. Na przykład obraz, jaki widziałem przed wielu laty po zakończeniu meczu piłkarskiego. Publiczność zgromadzona po przeciwnej stronie trybun rozchodziła się w różnych kierunkach, w ostatecznym jednak kształcie ten nieskładny ruch zmierzał ku zanieczyszczonej i niesymetrycznej, ale czytelnej i dobrze widocznej promienistości. W centrum najszybciej odsłoniły się zakryte białymi gazetami ławki, i miejsce to, powiększając się, sprawiało wrażenie o wiele bardziej obnażonego, niż było nim w rzeczywistości. Mogłem takim właśnie obrazom przypisywać źródła zagadkowych iluminacji.
Chciałem być pisarzem, lecz ochota ta podszyta była niewiarą i niepewnością. Jednego dnia pragnąłem być pisarzem kreacjonistą, następnego pisarzem realistą, jednego dnia chciałem być pisarzem barokowym, następnego ascetycznym. Na przemian pragnąłem wznosić niebotyczne piętra fikcji i osiągać najgłębsze pokłady dzienników intymnych. Nie byłem pewien, czy książki, które powinienem napisać, mają być tomami nowel, czy też powieściami, czy styl mój ma się cechować pierwotną burzliwością, czy też schyłkową manierycznością. Moim ulubionym pisarzem był Borys Pilniak, choć zdarzały się dni, w których tęskniłem do innych Wielkich Rosjan.
Każdego ranka szykowałem polskie jedzenie, na drodze do sklepu spożywczego napotykałem ogródki działkowe i psychodeliczne wnętrze biurowca, popołudnia zaś spędzałem wśród wąskich uliczek Śródmieścia. Choć w górze szalały kontynentalne upały, fragmenty tych zaułków tonęły w niewytłumaczalnych ciemnościach. Instynkt prowadził mnie do miejsc, w których mógł nastąpić początek somnambulicznej fabuły, na przystanki tramwajowe, do działów spożywczych wielkich domów towarowych i w głąb targowisk. Pewnego dnia przez dobrych kilka godzin tropiłem osobliwą parę: krzepką staruszkę o demonicznie płaskim obliczu oraz towarzyszącego jej niedojdę. Niedojda miał około czterdziestu lat, był olbrzymiego wzrostu i nosił smolistą brodę. Zielony, nieco zbyt obszerny garnitur nadawał mu wygląd nieboszczyka z przygodowych powieści dla młodzieży, poruszał się chybotliwie, rozsiewał zapach naftaliny i alkoholu, z rodzajem mechanicznej elegancji pochylał się nad staruszką. Jej spojrzenie (w przeciwieństwie do jego) wyrażało absolutną rozwagę i jasność myśli, jedynie porozpinana z tyłu sukienka, pod którą widać było zgrzebne plecy, świadczyła o niedawnym przypływie szaleństwa. Nie spuszczałem ich z oka, wsiadałem do tych samych tramwajów, trzymałem się w bezpiecznej odległości, pewien, iż tym razem będę świadkiem wszystkiego, co może zdarzyć się pomiędzy prologiem a epilogiem. Nic się jednak nie działo, kuśtykali wolno, lecz zdecydowanie, aż zniknęli wreszcie za bramą czteropiętrowej kamienicy. Wróciłem do siebie. Nie zdejmując garnituru, położyłem się na kanapie i do późnej nocy rozpamiętywałem ewentualne szczegóły historii niemieszczącej się w głowie.
Od czasu do czasu odwiedzał mnie Mariusz S., hebefreniczny eseista rujnujący w poszukiwaniu nieistniejących argumentów miejskie archiwa. Mariusz S. znał stare polskie powieści, swobodnie, lecz bez przyjemności, pławił się w ich – jak odgadywałem z jego relacji – prowizorycznych fabułach. Świat idei pochłaniał go do tego stopnia, iż reszta jego istnienia składała się z kilku podstawowych i nienaruszalnych nawet przez literaturę czynności fizjologicznych. Był moim rówieśnikiem, uczyli go ci sami nauczyciele, te same instynkty torowały sobie drogę w ciemnościach jego ciała, napotykał krajobrazy, które ja mozolnie i daremnie próbowałem uogólniać. On nie czynił takich prób, choć zapewne szłoby mu łatwiej; ze świata idei oraz ze starych polskich książek zaczerpnął niemało sekretów fachu pisarskiego. Jego opowieści o drobnych udrękach życia codziennego miały wręcz narkotyczny smak literatury gnomicznej. Na początku roku 1980 świat idei parszywiał z wolna, Mariusz S. zaś nosił jasne, półkobiece bluzki, pod którymi kolebało się jego osowiałe ciało.
Trud pisarski, jakby podwojony niemocą mojego ojca i Mariusza S., wydawał mi się tym cięższy. Bratały się we mnie dwie pustki, dwie suche rzeki wyznaczały sobie we mnie bieg. Miałem z uporem czerpać z własnej niewiedzy i z własnego żywota pozbawionego przygód, kobiet i podróży. Pozornie niezliczone sposoby przezwyciężania losu były wszakże daremne. Świadomość ta działała na mnie deprymująco. Na to zaś, aby zostać pisarzem w pewnym sensie i pójść śladem na przykład Elizy O., czy też Józefa W., brakowało mi wyobraźni, konsekwencji i – co tu kryć – pieniędzy.
Eliza O., niska brunetka o wypukłym czole i biuście, Eliza O., która swego czasu budziła i zaspokajała moje pożądanie, również pragnęła zostać pisarką. Kiedy zrozumiała, iż mimo mijających lat jej zapiski i notatki nigdy nie przekroczą stu stron, zaczęła wydawać perwersyjne bankiety. Poruszając się wśród zaproszonych gości niesłychanie wolno, tak wolno, jakby jej ciemna krew zmieniała właśnie stan skupienia, czuwała nad literaturą zabawnych powiedzonek, wytrawnych win, doskonałego jedzenia i egzotycznych strojów. Wrodzoną zwięzłość ciała starała się okupić przesadnie wydłużonymi rekwizytami, długimi sukniami i paznokciami, cienistymi rzęsami, włosami do ramion, wielokrotnymi naszyjnikami i pełznącymi jej śladem frędzlami szalów. Milcząca, majestatyczna, krążyła pomiędzy swymi wielbicielami i niejednemu z nas wydawała się wtedy łudząco podobna do Gertrudy Stein lub Virginii Woolf. Gdy jednak zostawaliśmy sami i podniecony kontrastem pomiędzy obszernością sukien a brakiem bielizny, docierałem do niej na rozmaite sposoby, pewne drobne szczegóły jej zachowania dobitnie świadczyły, iż zdaje sobie sprawę z niedoskonałości tego rodzaju ersatzów fachu pisarskiego.
Józef W., którego znałem jeszcze z ławy szkolnej, także pragnął zostać pisarzem. Spory zmysł do interesów i mieszkający za granicą krewni pozwoliły mu pójść o wiele dalej. Był przy tym ambitniejszy niż Eliza O. i w pewnym sensie bardziej bezkompromisowy. Pierwsze niepowodzenia (wielotomowe powieści, które zaczął pisać, utknęły na początkowych rozdziałach) podsunęły mu myśl, iż pisarstwo może być funkcją zarówno okoliczności wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Kupił dom w górach. W jednym z pokoi urządził pracownię. Na ustawionych wokół ścian regałach stały tomy klasyków, pamiątki z egzotycznych podróży i prywatne fotografie skamandrytów. Na pokrytym zielonym suknem biurku leżały pisma literackie, przybory do pisania (ulubiony parker, pelikan i waterman), z okien widać było nietkniętą cywilizacją dolinę, a w powietrzu unosił się zapach kawy, tytoniu i starych książek, którymi Józef polecił impregnować ściany. Efekty, jakie osiągnął, były niemałe. Jestem więc pewien, że gdy wieczorami wychodził przed dom, zapalał fajkę i karmił psa, czuł się jak po kilku dobrych godzinach pisania.
Próbowałem pójść ich śladem, próbowałem jak Eliza O. i Józef W. stać się pisarzem w pewnym sensie. Szukałem zajęcia, które mogłoby zastąpić pisarstwo lub stać się pisarstwem. Nie miałem jednak szczęścia. Imałem się różnych fachów i odwiedzałem różne instytucje, lecz nigdzie nie czułem się na swoim miejscu. Również moja miłość do Borysa Pilniaka nie była aż tak bezgraniczna, aby jego dzieła przyjąć za swoje, aby odnaleźć się wśród tych szczęśliwców, którzy pragnąc zostać pisarzami, zastają swe dzieła już gotowe i jedynym zadaniem, jakie ich czeka, jest upodobnienie do autora. Nie byłem w aż tak dobrej sytuacji, aby pisarstwo moje sprowadzić do wyszukiwania identycznego fasonu kurtek i kołnierzyków, palenia tych samych papierosów i umieszczania ich w tym samym kąciku ust. Gdyby nawet tak było, natrafiłbym na niemało przeszkód. Choć moja pozbawiona wyrazu twarz sprzyja charakteryzacji, fotografie Pilniaka są praktycznie nieosiągalne.
W pierwszych miesiącach roku 1980 zarabiałem na życie, pisując w jednym z dzienników cotygodniowe felietony reklamowe. Zajęcie to, choć nieźle płatne, wymagało trudu i zachodu. Moim zadaniem było wyszukiwanie rozmaitych przedmiotów codziennego użytku i ich zachęcający, mieszczący się na dwóch stronach maszynopisu, opis. Znalezienie rzeczy godnej uwagi sprawiało mi niejednokrotnie spory kłopot. Niejeden też raz powtarzałem się w argumentacji. Wierzyłem jednak, że niesymetryczne wizerunki tych przedmiotów i długie litanie ich niedorzecznych nazw zagnieżdżą się na dobre w mojej wyobraźni. Wierzyłem, że kiedyś spożytkuję je w swoich książkach: w zależności od przyjętej konwencji pełnić tam będą funkcję realiów lub ornamentów.
Co tydzień z gotowym maszynopisem wychodziłem z domu i kierowałem się ku redakcji. Tyle razy przemierzałem drogę pomiędzy kruszejącymi murami, tyle razy wdychałem zapach amoniaku i gnijących gołębi, tyle razy odgadywałem, co kryje się za tutejszymi ciemnościami, iż miasto z czasem pogrążyło się we mnie. Ruszałem w głąb jego mrocznych trzewi, tak jakbym ruszał w głąb siebie. W niedzielne wieczory bywało przeważnie puste, mieszkańcy kryli się w domach, jakby chcąc zagłuszyć przymus poniedziałkowego wstawania. Kraj, który trzydzieści lat temu okazał się moją ojczyzną, był krajem ludzi pracujących. Budynek redakcji przecinała ciemna, pachnąca gliną sień. Po prawej stronie mijałem klub działaczy partyjnych, po lewej salę taneczną. Znałem to miejsce z literatury. Pisarze kiedyś tu zatrudnieni rzeczowo przedstawiali w swych książkach codzienną drogę do pracy: ciemną i pachnącą pokątną geologią sień, drzwi prowadzące do klubu i szklaną ścianę, za którą ociekające potem tancerki wyzbywały się resztek wdzięku. Mimo najlepszych chęci niczego nie potrafiłem w tym opisie uzupełnić. Zwłaszcza że sala taneczna przestała wkrótce istnieć. Zburzono ściany i zerwano podłogę. Na falującym jeziorze gliny, które ni stąd, ni zowąd pojawiło się wewnątrz gmachu, rozpoczęto trwające dzień i noc wielkie roboty górnicze. Zostawiałem maszynopis na portierni i wracałem do domu. Mijałem studnię, przy której spalił się oszalały starzec, schody, z których runął pijany student, księgarnię, pod którą zginął przypadkowy przechodzień.
Gdy przed wielu laty pojawiłem się tu po raz pierwszy, Rynek pulsował bełkotliwą wrzawą codzienności, a rok 1980 wydawał się datą odległą, nierealną i nie do przeżycia. Archaiczne samochody o opływowych karoseriach sunęły wąskimi uliczkami, a ich sędziwi konstruktorzy nadal zachowywali szlachetną wiarę w opór powietrza.
Byłem wtedy – na wiele lat przed upalnymi początkami roku 1980 – kandydatem, który w sercu kruszejącej architektury miał przystąpić do egzaminów wstępnych. Choć nie przeżyłem jeszcze wielu rzeczy i nie przeczytałem wielu książek, opuściłem dom i moje życie ulegało zmianie. Utrudzony jazdą, spoglądałem na coraz szersze rozlewiska torów. Za żółtawymi oknami wagonu eksplodowało miasto. Dachy spichrzów i kopuły kościołów unosiły się w górę, słychać było śpiew i szum ziarna. Do domu akademickiego, w którym miałem spędzić czas egzaminów, ruszyłem piechotą. Już wtedy pragnąłem zostać pisarzem. Rzeczy widziane po drodze nie wydawały mi się jednak godne literatury. Za szybami wystawowymi, w świętych piramidach przedmiotów, kobiety wyszukiwały ostatnie egzemplarze kostiumów kąpielowych. Unosił się kurz i słychać było gwar młotów pneumatycznych. Pogrążeni w asfalcie robotnicy wyglądali jak zbawcy wydobywający się po wiekach milczenia na powierzchnię planety. Pod naporem mas upalnego powietrza moje ciało nie zdobywało się nawet na samoobronę potu.
Akademik okazał się budynkiem o pociemniałych ścianach. Z okien widać było stadion pełen wiecznie trenujących zawodników, hotel, którego apartamenty były obserwatoriami obcych wywiadów, oraz Błonia zarosłe białą, azjatycką trawą. Z dołu dochodził bełkotliwy rytm muzyki i delikatny szmer cudzych oddechów. Obudziłem się w chłodzie przejrzystego świtu. Zapach kruszejących murów po raz pierwszy zagnieździł się we mnie. Pierwsze ziarna tynku znalazły we mnie podatny grunt. Rok 1980 wydawał się datą nierealną, odległą i nie do przeżycia. Nie miałem jednak najmniejszych wątpliwości, że kiedy nastanie, będę pisarzem. Pisarzem demaskatorem wstydliwych epizodów historii lub pisarzem pogrążonym w konsekwentnym kreowaniu własnego świata, autorem powieści galicyjskich lub powieści eksperymentalnych, twórcą prozy autotematycznej lub historiozoficznej. Tymczasem rok 1980 nastał niepostrzeżenie, a moje notatki i zapiski, wielokrotnie łączone w całość, nadal nie osiągały wymarzonej objętości. Rok 1980 nastał niepostrzeżenie, a moim jedynym pisarskim sukcesem było doprowadzenie do pomieszania zmysłów kioskarki Ryszardy Machczyńskiej. Falsyfikaty pism służbowych, które w chwilach obezwładniającej bezczynności wysyłałem pocztą lub zostawiałem pod drzwiami wiecznie zamkniętego kiosku, odniosły piorunujący efekt. Nieszczęśliwa kobieta zapadła się w sobie i znieruchomiała w centrum sztucznego światła niczym azjatyckie bóstwo. Przez teatralną lornetkę widać było, jak z wolna zamienia się w słup soli. Inna sprawa, że w porównaniu ze mną nie dysponowała prawie żadnymi środkami wyrazu. Po jej stronie kilka odręcznych świstków: „Odbiór towaru”, „Zaraz wracam”, „Wyszłam do biura”, „Zamknięte z powodu choroby”, po mojej kredowy papier, imitacje pieczęci, metaliczny zapach maszynopisu i imperatywny styl Złotej Hramoty. Z dniem na podstawie paragrafu ustęp z Kodeksu pracy rozwiązuję z obywatelką umowę. W związku z licznymi skargami wzywam obywatelkę do niezwłocznego stawienia się dnia między godziną celem wyjaśnienia sprawy. Zawiadamiam obywatelkę, że w dniu o godzinie do punktu sprzedaży obsługiwanego przez obywatelkę przybędzie komisja kontrolna celem sprawdzenia stanu i trybu pracy. Fragmenty tych pism na dobre utknęły w jej odrętwiałej głowie. Jestem pewien, że nawet teraz siedzi w pozycji obronnej, jakby zasłaniając się przed ciosami, które runą lada moment. Tai w sobie odruchy fizjologiczne i wstrzymuje oddech. Spogląda w głąb ulicy, przekonana, iż za chwilę ujrzy tam wolno jadącą czarną wołgę, z której wysiądzie komisja: dwóch mundurowych i jeden cywil z ognistym mieczem w ręce.
Nastał rok 1980, ja zaś nadal nie byłem pisarzem. Byłem co najwyżej postacią literacką, wyrazistą zapewne, lecz drugoplanową. Byłem postacią literacką, choć tylko Pan Bóg wspomniał o mnie mimochodem i między wierszami swego dzieła. Każdego ranka śpieszyłem do sklepu spożywczego i przemierzałem duszne wnętrze biurowca. Z przesadną uwagą zatrzymywałem się nad każdym hieroglifem piasku, każdą znalezioną monetą, każdym źdźbłem trawy. Jakby w nadziei, że znaki te ułożą się w olśniewający wzór, według którego napiszę powieść o poznawaniu świata. Dokonywane co roku sezonowe poprawki nie pozwalały mi dobrnąć do końca i jedynie miasto przez wszystkie te lata pogrążyło się we mnie. Mokre i rozgrzane powierzchnie ulic zapadły we mnie jak w otchłań, razem z waluciarzami i schizofreniczkami, razem z wnętrzami sklepów i lichymi towarami. Monety wrzucane do czapek włóczęgów przesypują się we mnie, gazety sprzedawane przez kobiety o sparaliżowanych twarzach szeleszczą we mnie, zalegające księgarnie stosy azjatyckich książek z wolna wchodzą mi w krew.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki