Infinity - ebook
INFINITY to głęboko intymna historia kobiecego przebudzenia. O tym, że nic nie zmienia się samo — ale wszystko może się zmienić, gdy pozwolisz światu runąć, żebyś mogła zbudować go od nowa.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8414-569-2 |
| Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta książka nie jest o tym, jak manifestować wyobrażeniami
To opowieść o tym, jak poczuć prawdę, zanim się wydarzy.
Jak wrócić do emocji, które otwierają drzwi do nowego życia:
nadziei, wiary i spokoju.
„Nie ma drogi do siebie.
To Ty jesteś drogą.
Wystarczy przestać szukać i po prostu przypomnieć sobie, kim jesteś.”
Dla jednych słowa zawarte w tej przestrzeni będą fantastyką, dla innych historią utopijną. Może ktoś uzna to za zwykły romans — no, może trochę kosmiczny? Weź wersję, którą chcesz, i wyciągnij z niej to, czego potrzebujesz dla siebie.
Powinnam zacząć od punktu, w którym wszystko się zaczyna. Ale co można nazwać „wszystkim”? A co można nazwać „początkiem”?
Dla mnie to proces otwierania oczu, uszu, umysłu… a może kokonu? Co to właściwie znaczy: „rozpoczynać wszystko od nowa”? Może to po prostu obudzenie się?
Wiem, wiem — same pytania. Więc przykład z kokonem powinien być odpowiedni.
Czym jest kokon, wiedzą wszyscy — to naturalne środowisko larwy. Może brzmi to trochę obrzydliwie, ale w tej sytuacji pasuje idealnie. Larwa sama w sobie jest przecież procesem, który kończy się jakimś efektem. Efektem końcowym są skrzydła — które wzniosą już nie larwę, ale pięknego motyla ku górze.
A cały proces „od — do” tak naprawdę okazuje się nieistotny.
Wiem, takie przeciskanie się może wyglądać na niezwykle trudne i zdawać się ciągnąć w nieskończoność — ale warto.
Spróbuj się nie poddawać i bądź pełen wiary w dobre zakończenia.
Kiedy ja sama byłam jeszcze tą nieświadomą larwą, czułam, że po prostu byłam.
Nic więcej. Bez głębszych refleksji. Zakotwiczona w jednym miejscu, trzęsąca się ze strachu na samą myśl o zmianie sytuacji. Martwiłam się, żeby tylko wiatr nie zwiał mnie z mojego bezpiecznego kącika. Sama wizja przemieszczenia napełniała mnie lękiem — przed wyschnięciem, śmiercią lub pożarciem.
Nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, że inne życie może być lepsze.
Ale cóż — na szczęście transformacja nie trwa wiecznie.
Proces zaczyna się wewnątrz, poszerza świadomość i — mimo że jest nieprzyjemny — w pewnym momencie przynosi zaskakujący efekt, który nierzadko ścina z nóg własnego kreatora.
Pomyśl — według moich wcześniejszych wyobrażeń świat kończył się na górze, w ciasnym kokonie. Więc jak to możliwe, że doświadczyłam rzeczy niewyobrażalnych z tamtego punktu widzenia?
Kokon gościł mnie wygodnie i bezpiecznie przez około trzydzieści lat życia. Był trochę ciasny i nieco ciemny. Przestrzeń wewnątrz była znajoma — zdawała się odpowiadać na wszystkie moje potrzeby. Byłam przekonana, że moje dotychczasowe życie jest wystarczające. Przecież świetnie sobie… udawałam w nim radzić. Dosłownie udawałam — i zdałam sobie z tego sprawę dużo później. Życie w kokonie nie było luksusowe, ale nie było też biedne. Wydawało się nawet, że nie wypadało chcieć więcej. W takiej stagnacji trwałam sobie, odkąd sięgam pamięcią — bezpiecznie i bez niespodzianek.
Chociaż… bywały przebłyski. Gdzieś głęboko ze świadomości dobiegał do mnie głos, który mówił, że poza kokonem może być coś więcej.
Szybko był zagłuszany przez rozsądek. Trudno też było określić, czy to były głosy mojej wyobraźni, czy marzenia. A może echo cudzych myśli?
Wyobrażenie siebie samej ograniczało się wyłącznie do przebywania w tej przestrzeni.
Nie widziałam siebie nigdzie indziej — a już na pewno nie było to poważne myślenie. Może tylko delikatne mrzonki…Rozdział 1
Żyłam zupełnie zwyczajnie — tak jak Twoi sąsiedzi, moi znajomi, nasza rodzina. Nic szczególnego, żadnych fajerwerków. Młodość, szkoła, pierwsze marzenia o dorosłości, chęć usamodzielnienia się, praca.
I szybki ślub — z kolegą z klasy.
Znaliśmy się od zawsze. Od pierwszych kroków w liceum trzymaliśmy się razem. Byliśmy parą na przerwach, na studniówce, podczas wakacji i weekendowych wypadów. Wszystko robiliśmy wspólnie. Nawet do pierwszej pracy po szkole poszliśmy razem — jakby życie nie dopuszczało myśli, że mogłoby być inaczej.
Uchodziliśmy za wzorową parę.
W dniu moich dwudziestych pierwszych urodzin Marcin uklęknął przede mną z pierścionkiem.
Cieszyłam się wtedy całym sercem i bez wahania powiedziałam „tak”. Dlaczego miałoby być inaczej? Przecież wszystko układało się zgodnie z planem. Zgodnie z oczekiwaniami — naszych rodzin, znajomych, nawet nas samych.
To był naturalny krok do przodu. Tak przecież miało być.
Rodzice niemal oszaleli z radości. Miałam wrażenie, że byli szczęśliwsi niż my. Ślub jawił im się jak spełnienie najpiękniejszej przepowiedni — bajkowy finał, na który czekali.
Zanurzyliśmy się w wir przygotowań: ślub, wesele, lista gości, sala, orkiestra, sukienka. A w tle — studia i praca w weekendy. Wszystko działo się jak w transie. Jakbyśmy nie mieli chwili, by zapytać siebie nawzajem: Czy naprawdę tego chcemy?
W międzyczasie moi rodzice oddali nam wszystko, co mieli — przepisali na nas swoje mieszkanie w wieżowcu, a sami przenieśli się do małej kawalerki na parterze, zaledwie kilka bloków dalej. Było mi z tym źle. Bardzo źle.
Czułam, że to zbyt dużo, że to nie powinno tak wyglądać. Przytłaczało mnie ich zaufanie, ta bezgraniczna wiara w nas i w naszą przyszłość. Wiedziałam, że bez wahania skoczyliby za nami w ogień — i właśnie ta świadomość, zamiast mnie uskrzydlać, jeszcze mocniej wiązała mi ręce.
Czas do ślubu kurczył się nieubłaganie.
Presja rosła.
A ja?
Ja zaczęłam się dusić.
Miewałam dni, kiedy z utęsknieniem czekałam na weekendowy zjazd na uczelni — tylko po to, by móc wyjechać i odetchnąć. Studiowaliśmy z Marcinem na różnych kierunkach, więc przynajmniej tam miałam przestrzeń dla siebie.
Pocieszałam się myślą, że po ślubie wszystko się ułoży. Że wróci spokój, a ja wreszcie odetchnę pełną piersią.
Pomyliłam się. Bardzo się pomyliłam. Ani ślub, ani wesele, ani pożegnanie ostatnich gości nie przyniosło ulgi. Poczucie przytłoczenia nie zniknęło — przeciwnie, pogłębiło się. Brak zajęcia dobijał mnie jeszcze bardziej. A bycie żoną? Okazało się… inne, niż sądziłam. Przyniosło ze sobą zupełnie nowe problemy — problemy, których wcześniej nie znałam, i na które nikt mnie nie przygotował.
Kiedy byliśmy tylko narzeczeństwem, każde z nas żyło na własny rachunek. Nie miałam wpływu na to, co robił z pieniędzmi. Nie byłam odpowiedzialna za jego decyzje, za jego straty.
Po ślubie wszystko się zmieniło.
Wspólnota majątkowa. Wspólne życie. Wspólne mieszkanie — dar moich rodziców.
I wspólne długi.
Marcin zawsze chciał więcej.
Więcej, szybciej, lepiej. Jadł wielką łyżką i celował wysoko — ale najczęściej kończyło się to źle.
Dziwne interesy, szemrane pomysły, internetowe gry hazardowe.
Kiedyś imponowała mi jego spontaniczność. Dziś wiem, że za nią kryła się nieodpowiedzialność.
Zamiast stabilizacji — zostawiał mi powiadomienia z banku, ponaglenia do zapłaty rachunków, listy od windykatorów.
Bywali u nas tak często, jak sąsiadka po cukier.
Najgorsze jednak było to, że musiałam go kryć.
Ukrywałam wszystko przed rodzicami, którzy patrzyli na niego jak na złote dziecko.
To ja powinnam móc przyjść do nich, wyżalić się, znaleźć wsparcie.
Ale nie potrafiłam zniszczyć im tego pięknego obrazu, jaki sobie wymalowali — obrazu naszego idealnego małżeństwa.
Nie raz słyszałam, jak chwalą się przed rodziną:
„Nasze dzieci świetnie sobie radzą, są tacy zgrani, tacy odpowiedzialni…”
Jak mogłam im to odebrać?
Zdecydowałam, że dam radę sama.
I właśnie wtedy zaczęłam tonąć.
Nie powiedziałam nikomu, że nie mam już pieniędzy na czesne.
Zawiesiłam studia — na rok, jak sobie obiecałam. Tylko rok.
Wzięłam pełny etat i każdą możliwą nadgodzinę, żeby podratować nasz budżet.
Obiecałam sobie, że wrócę do szkoły, że nadrobię zaległości.
Ale ta obietnica… pozostała tylko słowem.
Wciągnęła mnie codzienność: długi, raty, rachunki, napięcie.
Oddaliłam się od tej dziewczyny, którą kiedyś byłam.
Pory roku mijały niepostrzeżenie, a ja nawet nie zauważyłam, kiedy zostałam na tej łodzi zupełnie sama.
Z dwiema wiosłami.
I mgłą na horyzoncie.
Po latach dowiedziałam się, że już kilka miesięcy po ślubie Marcin pluskał się w innych wodach.
Zabawiał kolejne kompanki swoich krótkich rejsów — kobiety na jedną noc, jedno lato, jeden impuls.
Jedną z nich była moja koleżanka ze studiów.
Bliska.
Czułam się potrójnie zdradzona.
Przez niego.
Przez nią.
I przez samą siebie — bo zawiesiłam studia w imię naszego wspólnego życia.
Poświęciłam własne ambicje, żeby ratować nasz dom.
A on w tym czasie żył na luzie, podczas gdy ja harowałam na półtora etatu, walcząc z budżetem jak z przeciwnikiem w ringu.
Aż przyszedł dzień, w którym wszystko się przelało.
To, co z trudem znosiłam przez lata — pękło w jednej chwili.
Zobaczyłam ich razem. W moim domu.
W naszym domu.
I właśnie wtedy moje serce się rozpadło
Rozpętałam piekło.
Nie było krzyków, nie było łez. To był wulkan frustracji zbieranej przez lata.
Zobaczyłam ich razem. I wszystko, co przez lata dusiłam w sobie, wybuchło.
Bez ostrzeżenia. Bez filtrów.
Zarządałam rozwodu natychmiast.
Na sali sądowej nie pozwoliłam mówić nawet własnemu prawnikowi. Wszystko wypowiedziałam sama — jednym tchem, jednym ciosem.
Nie chciałam orzekania o winie. Chciałam tylko jedno: zakończyć to jak najszybciej.
I tak się stało.
Rozwód został sfinalizowany na pierwszej rozprawie.
Tego dnia, w wieku trzydziestu lat, miałam za sobą nieudane małżeństwo, przerwane studia i roztrzaskane marzenia.
Jeden wielki krok wstecz.
Z pozoru — tylko powrót do punktu wyjścia.
Ale tak naprawdę? To był upadek. Z wysokości złudzeń na beton rozczarowań.
Z mgły, po której pływałam łodzią iluzji, wypłynęłam wprost w sztorm.
A ten dopiero miał się rozkręcić.
Myślałam, że gorzej już być nie może.
Ale los miał dla mnie inne plany.
Moja wściekłość na Marcina osiągnęła apogeum, gdy dowiedziałam się, że muszę oddać mu połowę mieszkania.
I spłacić połowę jego długów.
To nie była tylko złość.
To było poczucie kompletnej bezsilności.
Codzienność zamieniła się w pełzanie po dnie.
Szuranie duszy o kamienie.
Każda próba podsumowania ostatnich lat kończyła się tym samym:
żalem do samej siebie.
Zawiodłam siebie, swoje marzenia, swoje życie.
I dopiero z tej pozycji — z samego dna — zobaczyłam, jak naprawdę wyglądało moje życie.
Siedziałam w ciemności. Jak szczur.
Miesiącami.
Nie umiałam się z niej wydostać.
W końcu to przyjaciółka — uparta, dobra i cierpliwa — dosłownie wyciągnęła mnie z tego kanału.
Wiedziałam, że to będzie droga pod górkę.
Bez butów.
Po szkle.
Ale wiedziałam też, że jeśli nie zacznę się wspinać, to w końcu zgniję w tej ciemności.
Po sprzedaży mieszkania i podziale majątku z Marcinem nie było mnie stać nawet na wynajęcie kawalerki.
Rodzice też nie mogli pomóc — sami gnieździli się w wynajmowanej kawalerce i walczyli z codziennością.
Został mi tylko mały pokój i praca na półtora etatu.
Oszczędzałam każdą złotówkę.
Dosłownie.
Wszystko, co miałam, to marzenia.
Bezpłatne.
Bezpieczne.
I jeszcze wtedy — nieśmiałe.
W takich warunkach, a może i bez przesady — w piekle — spędziłam ponad dwa lata.
Ale to był mój pierwszy krok.
Nie spektakularny. Nie filmowy.
Cichy, brudny, samotny.
Ale krok.
Do przodu
Moją powierniczką — jedyną osobą, przy której mogłam zrzucić maskę i powiedzieć wprost, co naprawdę czuję — była Anka.
Przyjaźniłyśmy się od podstawówki. Byłyśmy jak papużki nierozłączki aż do liceum.
Potem w moim życiu pojawił się Marcin. I wszystko się zmieniło.
Zaczęłam znikać.
Z Anką widywałam się coraz rzadziej, choć bardzo mi jej brakowało.
Nie odezwałam się.
Nie szukałam kontaktu.
Po prostu dałam się pochłonąć tej relacji, jakby nic innego już nie istniało.
Minęło wiele lat.
Pracowałam wtedy w sortowni paczek — miejsce bez duszy, gdzie człowiek zamieniał się w trybik maszyny.
I pewnego dnia…
Nie uwierzyłam własnym oczom.
Anka.
Stała przede mną.
Zapytała, czy są przyjęcia.
Nie wahałam się ani sekundy.
Pobiegłam do kierownika i błagałam, żeby ją zatrudnił.
Zgodził się.
I tak wróciła do mojego życia.
Co prawda pracowałyśmy na różnych działach, ale widywałyśmy się często.
To ona stała się moim głosem rozsądku, moim azylem i… moim psychoterapeutą w jednej osobie.
Wysłuchiwała wszystkich moich żali — na Marcina, na niesprawiedliwość losu, na mnie samą.
Ale nie pocieszała.
Nie mówiła tych oklepanych formułek typu „wszystko będzie dobrze”.
Anka była inna.
Śmiała się. Ze mnie, z moich dramatów, z moich rozkmin.
Ale robiła to z czułością i humorem, który rozbrajał moją powagę.
— No przestań, zachowujesz się jak dziecko — powtarzała mi. — Kreuj swoją rzeczywistość! Myśl pozytywnie! Bierz odpowiedzialność!
I wiesz co?
To działało.
Przestałam się nad sobą użalać.
Zaczęłyśmy żartować z moich porażek.
Nawet dostałam od niej mema na urodziny — z moją twarzą i podpisem: „Przynajmniej nie jesteś już żoną Marcina.”
Dzięki niej powoli wracało do mnie życie.
I śmiech.
Czasem przez łzy — ale jednak.
Aż pewnego dnia Anka przyszła do pracy i rzuciła bombę.
— Odchodzę. Zwalniam się.
Zatkało mnie.
Dosłownie.
Patrzyłam na nią jak dziecko, któremu właśnie oznajmiono, że mama wychodzi do pracy i zostaje samo w domu.
— Co?! Jak?! Zostawisz mnie tu samą?! — myśli krzyczały mi w głowie.
Stałam jak wmurowana, z łzami w oczach.
Anka oczywiście… wybuchnęła śmiechem.
— No weź, nie becz — powiedziała spokojnie. — Pisz wypowiedzenie i wychodzimy razem.
— Jak ty to sobie wyobrażasz? Nie mam żadnej pracy na oku! Nie mogę zostać bezrobotna! — zaczęłam się tłumaczyć.
— Kto powiedział, że będziesz bezrobotna?
Założymy firmę.
Wytrzeszczyłam oczy.
Dosłownie.
— Co? Jaką firmę?!
— Od miesięcy opracowuję swój biznesplan — odpowiedziała. — Wczoraj dostałam decyzję z urzędu. Mam dotację na pracownię projektową. Będę szyć ubrania.
I potrzebuję wspólniczki.
— Ale… czemu mi nie mówiłaś?!
— Bo z twoim negatywnym nastawieniem byś mi to wszystko zdołowała. A ja mam swoje niecne plany i chcę, żeby wypaliły.
Stała przede mną z rękami skrzyżowanymi na piersiach, z głową podniesioną wysoko, pełna pewności.
Wiedziałam, że jej ufam.
Zawsze ufałam.
I nagle wszystko we mnie zatańczyło.
Serce robiło fikołki.
Śmiałam się, piszczałam, skakałam jak dziecko.
Wyściskałam ją, dziękując i gratulując.
Obie stałyśmy jak dwie wariatki pośrodku sortowni, śmiejąc się na całe gardło.
Ludzie patrzyli na nas jak na kosmitki.
A my właśnie zaczynałyśmy nowe życie. Od bardzo dawna nie czułam się tak dobrze.
Wreszcie.
Coś drgnęło.
Jakby ktoś uchylił okno i wpuścił do mojego życia trochę świeżego powietrza.
Złapałam pierwszy od dawna promyk nadziei.
Niezależność zaczęła pachnieć realnie.
Możliwość decydowania o własnym losie — bez krzywego spojrzenia kierownika, bez zmiany rękawiczek co cztery godziny, bez stania w zimnej hali, gdzie nawet emocje miały minusową temperaturę.
Miałam serdecznie dość życia jak chomik w kołowrotku.
Dzień za dniem, bez sensu, bez celu.
Tkwiłam w tej pracy z przyzwyczajenia.
Bo była.
Bo dawała jakieś pieniądze.
Bo nie miałam nic lepszego.
I pewnie tkwiłabym tam dalej.
Bez planu, bez marzeń.
Użalając się nad sobą i swoim marnym losem.
Ale tego dnia wracałam do domu jak na skrzydłach.
Dosłownie.
Nie mogłam przestać się uśmiechać.
Anka otworzyła we mnie jakąś zapomnianą szufladę z napisem „życie” i nagle wszystko zaczęło z niej wypadać — radość, entuzjazm, odwaga.
Jeszcze tego samego wieczoru usiadłam i napisałam wypowiedzenie.
Nie mogłam się doczekać, aż wręczę je temu nadętemu burakowi, mojemu kierownikowi.
W głowie już ćwiczyłam minę, z jaką rzucę mu to na biurko.
— Jak się nie podoba, to się zwolnij — brzmiał jego ulubiony tekst.
No to proszę bardzo.
Voilà.
W wyobraźni widziałam siebie, jak na pożegnanie wystawiam mu środkowy palec.
Aż się popłakałam ze śmiechu.
A jeszcze bardziej cieszyło mnie to, że odchodzimy razem z Anką.
Ramię w ramię.
Z dumą.
Ten miesiąc wypowiedzenia był jak pas startowy.
Rozpędzałyśmy się.
Z dnia na dzień przyspieszałyśmy.
Zarejestrowałyśmy firmę.
Na serio.
Na papierze.
Z pieczątką i numerem NIP.
Zainwestowałam wszystkie pieniądze, które zostały mi po sprzedaży mieszkania.
Anka dorzuciła swoje oszczędności i dotację z urzędu.
Wynajęłyśmy mały domek w loftowym stylu.
Parter pod działalność, piętro — nasze mieszkanie.
Całość na nowym, zadbanym osiedlu.
Wszystko było świeże: chodniki, elewacje, miejsca parkingowe.
Wszędzie czysto.
Nowocześnie.
I… moje. Nasze.
Zaczęłyśmy urządzać naszą pracownię.
Kupowałyśmy maszyny, tkaniny, nici, manekiny, regały.
Część sprzętu udało się zdobyć z przetargu za grosze — prawdziwe okazje.
Codziennie z ekscytacją omawiałyśmy plany, kolekcje, wzory.
Projekt za projektem.
Pomysł za pomysłem.
Ostatnie dni w starej pracy upłynęły pod znakiem szeptów, planów i uśmiechów.
Sortowałyśmy paczki ciałem, ale głowami byłyśmy już w zupełnie innym świecie.
Szyłyśmy sobie nowe życieRozdział 2
Pierwszy dzień w naszej pracowni był… dziwny.
Cisza.
Brak hałasu wózków widłowych, brak komend szefa, brak zegara odmierzającego przerwy.
Tylko my dwie, kawa w kubkach i zapach nowych tkanin.
Pachniało jak w sklepie z nadziejami.
Przez chwilę stałyśmy pośrodku pustego jeszcze pomieszczenia i nie wiedziałyśmy, co robić.
Anka oczywiście pierwsza się otrząsnęła.
— No dobra, szefowo, zaczynamy — rzuciła z szerokim uśmiechem, podwijając rękawy bluzy.
Zaczęłyśmy od przestawiania mebli, ustawiania maszyn, organizowania półek.
Z każdą chwilą to miejsce coraz bardziej przypominało naszą wizję.
Było chaotycznie, śmiesznie i trochę nieporadnie.
Igły ginęły, nici się plątały, maszyna odmówiła współpracy już po trzecim szwie.
Ale każda drobna porażka kończyła się śmiechem.
Nie miałyśmy jeszcze ani jednej klientki.
Ale miałyśmy siebie.
I coś, czego brakowało mi przez całe lata — poczucie, że jestem na właściwej drodze
Projektowanie ubrań było pasją Anki od czasów liceum. Miała całe pudła wypełnione szkicami, rysunkami i próbnikami tkanin, które przez lata skrzętnie gromadziła. Teraz w końcu nadszedł moment, by dać im drugie życie — przekształcić je w coś realnego. Przy okazji realizowałyśmy też moje marzenie: o własnym biznesie, niezależności i byciu panią własnego losu.
Czułyśmy się jak surferki, które właśnie złapały swoją pierwszą prawdziwą falę. Nieustraszone dziewczyny, gotowe chwytać byka za rogi, nawet jeśli ten byk czasem prychał i straszył rogatym kontem do zapłaty.
Nie czułyśmy zmęczenia. Każdą wolną chwilę poświęcałyśmy na szycie, zakupy, projektowanie i tworzenie naszej strony internetowej. Powoli zaczęłyśmy wystawiać nasze pierwsze ubrania w sklepie online. Anka wcieliła się w rolę modelki, a ja zostałam firmowym fotografem. Śmiechu było przy tym co nie miara — zwłaszcza, gdy próbowałyśmy uchwycić „ten” idealny kadr między potknięciami o kable a poprawianiem makijażu z użyciem śliny.
Pamiętam, że po dwóch tygodniach od wrzucenia pierwszego produktu — sprzedałyśmy go! Jedną jedyną sztukę! Ale to wystarczyło, żebyśmy piszczały jak nastolatki i tańczyły po całej pracowni. Opijałyśmy ten sukces jakbyśmy właśnie otworzyły drugi sklep — prosecco leciało, a my zrobiłyśmy sobie z tego parapetówkę z domieszką triumfu.
Przeprowadzka do nowego mieszkania zajęła mi zaledwie kilka godzin. Cały mój majątek zmieścił się w trzech kursach moim starym gruchotem — samochodem z bagażnikiem wielkości damskiej torebki i przebiegiem większym niż moja cierpliwość w małżeństwie. Nigdy nie byłam typem zbieracza. Nie potrzebowałam dużo rzeczy, bo przez długi czas nie miałam nic — i chyba się do tego przyzwyczaiłam.
Okres wypowiedzenia w starej pracy właśnie dobiegł końca. I dokładnie tego samego dnia zaczęło się nasze nowe życie. Z czystą kartką, pustym kontem i głowami pełnymi pomysłów, wiary i marzeń. Byłyśmy niezależne, wolne od zobowiązań i związków, ale jedno było pewne — mogłyśmy zawsze liczyć na siebie. Bez względu na wszystko.
Zaczęłyśmy pracę nad naszymi projektami na pełnych obrotach — szyłyśmy od rana do wieczora. Każdy uszyty ciuch trafiał natychmiast na stronę sklepu. Na początku nie zarabiałyśmy tyle, ile wcześniej na etacie, ale żadna z nas się tym nie przejmowała. Pieniądze nie były wtedy najważniejsze. Liczyła się pasja. Satysfakcja z robienia czegoś własnego. Coś, co miało sens, co miało duszę.
Anka od początku była pewna sukcesu. Jej wiara działała na mnie jak kotwica — trzymała mnie, kiedy zaczynałam się chwiać. Dla nas obie ta praca była czymś więcej niż zarobkiem. To była ucieczka, terapia, droga do wolności i własnej wartości.
W końcu jednak nadszedł ten dzień — dzień, w którym pieniądze zaczęły wracać. Realnie. Pierwszy raz na naszym koncie pojawiła się kwota, która nie była tylko śladowym śladem po zakupie jednej pary spodni. To było jak ciepły deszcz po długiej suszy. Nie zapomnę tego uczucia nigdy.
Czułam się, jakbym oglądała własne życie na ekranie. Scena po scenie. Dramat za dramatem. I nagle — zwrot akcji. Jakby reżyser uznał, że pora zmienić gatunek filmu. Mój wieloodcinkowy dramat powoli zamieniał się w komedię. Ale pytanie wciąż wisiało w powietrzu — czy będzie happy end?
To był czas mojego upadku i mozolnego podnoszenia się z kolan. Przeszłam przez piekło nieudanego małżeństwa, rozwodu, samotności i wiecznej walki o przetrwanie. Długo żyłam jakby na autopilocie — zgaszona, bez celu, bez planu, wciągnięta w szarą codzienność, w której nie było miejsca na marzenia.
Ale przyszedł moment przełomu. Najpierw mały impuls, potem większa decyzja — i w końcu wybór, który wszystko odmienił. Dzięki Ance, naszej przyjaźni, dzięki jej szalonej wierze w to, że „damy radę” — zdecydowałam się zawalczyć o siebie. Złożyłam wypowiedzenie, zamknęłam stare życie i ruszyłam w nieznane.
Nie było już mowy o trwaniu dla samego trwania. Teraz zaczynało się coś zupełnie nowego.
To nie jest już historia o przetrwaniu. To początek mojej własnej opowieści.
Z promykiem światła, z oddechem wolności, z nadzieją, że mogę budować życie po swojemu — nawet jeśli na początku muszę to robić z gruzów.
Wiem jedno — już nigdy nie oddam sterów nikomu innemu.
I właśnie w tym miejscu zaczyna się prawdziwa akcja.
Zapraszam Cię dalej — bo moja historia dopiero się rozkręca.Rozdział 4
Znajome ciepłe powietrze.
Znajome śpiewy ptaków, gdzieś daleko, podkładane na spokojny szum drzew.
Delikatne bujanie… hamak… Tak przyjemnie…
Oczy mam zamknięte, ale wiem, że to miejsce już kiedyś widziałam. Pachnie latem, słodkim winem i spokojem. Leżę otulona miękkim światłem, całe ciało rozluźnione. Czuć miękkość materiału pod plecami.
Chwilo, trwaj…
I nagle — łomot
— Pukanie do drzwi? Nie chciało mi się nawet otwierać oczu. Przez ten hałas mój sen się skończył. Przeklęte, upierdliwe pukanie nie ustawało. Czułam się jak dziecko, które właśnie odpakowało loda, a ten nagle wpada w piasek.
— Anka, otwieraj! Nie mam kluczy! — wołanie dochodziło gdzieś z zewnątrz.
Otworzyłam oczy i usiadłam na łóżku. Głowa ciążyła mi jak piłka lekarska. Pokiwałam z politowaniem nad samą sobą. Poczłapałam do drzwi i otworzyłam Ance.
— Co tu robisz tak wcześnie? Nie mogłaś spać? — zapytałam żartobliwie.
Anka wparowała do mieszkania i bez słowa uruchomiła ekspres do kawy.
— Chcesz? — pomachała mi filiżanką do espresso.
— Nie, ale wodę chętnie, proszę…
Anka podała mi szklankę z lodem.
— Co to wczoraj było w klubie? — zapytała z opóźnionym zainteresowaniem.
— Nic. — odpowiedziałam krótko, nie chcąc wracać do tego tematu.
— To czemu tak szybko wróciłaś do domu?
— Nie miałam już siły. Ten facet mnie zaskoczył. Przestraszył. — przyznałam.
— Ja go nie widziałam już po twoim wyjściu z klubu. A byliśmy do zamknięcia. Chyba wyszedł zaraz po tobie.
— A jak z Tomkiem? — zapytałam, szybko zmieniając temat.
Anka tylko szeroko się uśmiechnęła i przewróciła oczami. Odpowiedziałam jej tym samym. Dobrze było patrzeć na szczęście mojej przyjaciółki.
— Właściwie… przyszłam po moją walizkę i kilka rzeczy — wypaliła. — Jedziemy z Tomkiem na cztery dni na Mazury. W końcu należy nam się urlop, prawda?
Anka spojrzała na mnie pytająco.
— No przecież nie będę pisać podania z wnioskiem o urlop! — zaśmiała się. — Takie są uroki prowadzenia własnej firmy. Chcesz jechać na urlop, to pytasz tylko, czy masz ciuchy i pogodę — a reszta cię nie obchodzi. — podsumowała z dumą.
— Pewnie, jedź, na ile chcesz. Ja też zrobię sobie pauzę do końca tygodnia. Mam zamiar się lenić i spać przez cały ten czas — zaśmiałam się, zerkając na siebie. Wciąż miałam na sobie wygniecione ubrania, w których spędziłam cały wczorajszy dzień i noc.
Anka poszła pakować walizkę, a ja weszłam pod prysznic. Wychodząc z łazienki, usłyszałam tylko jej okrzyk:
— Ciao! — i trzask zamykanych drzwi.
— Pa, pa… — odpowiedziałam cicho pod nosem i wróciłam w stronę łóżka.
Zastanawiałam się, ile tym razem Anka wytrzyma z moim kuzynem. Zawsze, kiedy próbowali być razem, kończyło się burzliwym rozstaniem. Ale może tym razem będzie inaczej? Może się ułoży — tak jak z naszą firmą? Ostatnio wszystko zaczęło iść po naszej myśli, niemal jakby wszechświat wreszcie postanowił nam sprzyjać.
Leżałam w łóżku i gapiłam się w sufit. Po kilku minutach stwierdziłam, że nie mogę spędzić tak całego dnia. Ani, tym bardziej, całego urlopu. Poza tym — mój żołądek też miał coś do powiedzenia w tej sprawie. Burczał tak głośno, że nie sposób było go zignorować.
Wstałam i ruszyłam do kuchni, przeszukując lodówkę. Niestety — pusta. Absolutnie pusta. Jedzenie było ostatnią rzeczą, o której myślałyśmy przez ostatni tydzień. Za dużo się działo — emocji, pracy, wrażeń…
Ubrałam się i chwyciłam torbę na zakupy. Założyłam czapkę z daszkiem i sięgnęłam po kluczyki do auta. Wychodząc z domu, nagle sobie przypomniałam — przecież samochód stoi pod Halą Targową… Westchnęłam głośno i przez chwilę stałam bezradnie na schodach.
— Cóż… — mruknęłam do siebie. — Nie pozostaje nic innego, jak długi spacer na skacowany poranek.
Słońce świeciło tak intensywnie, że mimo czapki niemal mnie oślepiało. Naciągnęłam okulary przeciwsłoneczne na nos i ruszyłam przed siebie, mijając równo ustawione, nowoczesne domki naszego osiedla.
Nuciłam coś pod nosem, nie zwracając uwagi ani na mijany krajobraz, ani na dystans, jaki pokonywałam. Moje myśli odpłynęły gdzieś daleko — tak daleko, że zatarły nawet odgłosy ulicy i szum nieba. Świat przycichł. Nawet słońce przestało mnie razić. Weszłam w stan kompletnego zawieszenia, niemal jak medytacja w ruchu.
Kiedy wreszcie stanęłam przed swoim autem, miałam wrażenie, że cała trasa zajęła zaledwie kilka minut. Przynajmniej dzięki temu spacerowi naprawdę się zrelaksowałam. Głowa przestała pulsować, a żołądek — jakby zapomniał, że jest głodny.
Uśmiechnęłam się sama do siebie, widząc manekiny siedzące w samochodzie. Ten widok był tak absurdalny, że aż rozbawił mnie do łez. Serio. Jakby ktoś specjalnie je tam zostawił, żeby rozśmieszyć mnie w tym właśnie momencie.
Spojrzenie na halę przywołało wspomnienie wczorajszego dnia, zakończonego sukcesem. Uniosłam głowę i spojrzałam w niebo, cicho dziękując wszechświatowi za ostatnie miesiące. Wystawiłam twarz do słońca, łapiąc każdy ciepły promień jak dar.
Zamknęłam oczy, pozwalając sobie na krótką chwilę oddechu.
I wtedy poczułam cień.
Delikatny, ale wyraźny — przesuwający się po mojej twarzy. Otworzyłam powieki i zobaczyłam go znowu. Tę samą twarz. I te same ciemnoniebieskie, roziskrzone oczy.
Nie poruszyłam się ani o milimetr. Patrzyłam. A on patrzył na mnie.
W przeciwieństwie do tego, co czułam w kawiarni — zawstydzenie. I w przeciwieństwie do wczoraj w klubie — strach. Teraz było inaczej. Teraz czułam spokój. Cichy, wewnętrzny, niewzruszony.
Po prostu patrzyłam.
Stał przede mną w milczeniu, z rękami w kieszeniach spodni. Miał na sobie bluzę z kapturem, który zakrywał część jego twarzy, ale nie te oczy. Patrzył z góry, spokojnie, bez uśmiechu, ale też bez napięcia. Był mniej więcej w moim wieku.
Mój umysł, chcąc nie chcąc, zaczął go oceniać. Profilował rysy, analizował sylwetkę, zatrzymywał się na spojrzeniu. Tak. Był przystojny.
I wtedy odezwał się ten wewnętrzny głos. Ten bezczelny, który pojawia się tylko wtedy, kiedy człowiek zaczyna się naprawdę interesować. Sprawił, że lekko się zawstydziłam i poczułam znajome ciepło na policzkach.
Źrenice mimowolnie się rozszerzyły, a serce zaczęło bić odrobinę szybciej. Poczułam wzrost ciśnienia w skroniach, jakby ciało samo reagowało na obecność tej postaci
— Cześć, Mirka — powiedział spokojnie.
— Cześć? — powtórzyłam, a sama słyszałam w swoim głosie niepewność.
— Mam nadzieję, że się mnie nie boisz? — zapytał cicho, z lekkim wahaniem.
Zawahałam się, zanim odpowiedziałam, ale prawda była taka, że w tej chwili nie czułam strachu. Nie wiedzieć czemu, postanowiłam być z nim szczera.
— Nie, nie boję się. Ale… ja cię nie pamiętam. Skąd znasz moje imię? Kim jesteś? Czego ode mnie chcesz? I dlaczego mnie śledzisz? — wyrzuciłam z siebie całą serię pytań.
Mężczyzna westchnął głęboko i spojrzał mi prosto w oczy.
— Bo bardzo za tobą tęsknię — powiedział.
Zatrzymałam oddech. Zaskoczenie było tak silne, że aż przez chwilę nie mogłam mówić. Przecież go nie znałam… prawda?
— Przykro mi, ale… my się przecież nie znamy. Nie pamiętam cię. To nie ma sensu — pokręciłam głową, próbując uporządkować myśli.
— Znamy się bardzo dobrze. Uwierz mi na słowo — powiedział z naciskiem.
Cofnęłam się o krok, skrzyżowałam ramiona i przyglądałam mu się uważnie. Czy to wariat? Stalker? A może… to ja mam z głową coś nie tak?
— Naprawdę cię nie pamiętam. Nie wiem, kim jesteś — powtórzyłam spokojnie, ale w środku już czułam, że zaczynam panikować.
Rozejrzałam się dookoła. Nikogo. Ani jednego człowieka. Nawet auta zniknęły z parkingu. Cisza zaczęła dzwonić mi w uszach.
Sięgnęłam do kieszeni, żeby wyjąć kluczyki do auta. W razie czego — ucieknę.
— Przecież mówiłaś, że się mnie nie boisz — zauważył, patrząc mi prosto w oczy.
— Nie boję się. Po prostu chcę już wrócić do domu. Proszę… zostaw mnie w spokoju — powiedziałam zdecydowanym tonem.
— Poczekaj, porozmawiajmy chwilę — powiedział, wyciągając ręce i chwytając mnie za ramiona.
Zamarłam. Moje ciało przestało reagować. Gardło się ścisnęło, a cały świat na moment stanął w miejscu. Patrzyłam w jego oczy — wielkie, spokojne, magnetyczne.
— Dobrze, porozmawiajmy… tylko puść mnie, proszę — wyszeptałam, próbując opanować drżenie głosu.
Nie puścił.
Zamiast tego objął mnie ramionami. Silnymi, zdecydowanymi. Moje ciało wciąż było bezwładne, jakby ktoś odciął zasilanie. Nie mogłam się ruszyć. Nie byłam w stanie niczego zrobić. Czułam się jak sparaliżowana — bez szans na ucieczkę.
Zatrzymałam oddech.
Słowa, które wypowiedział, rozbrzmiały w mojej głowie echem, jakby ktoś uderzył w strunę wewnątrz mnie — cicho, ale dotkliwie.
„Bo bardzo za tobą tęsknię.”
Zrobiło mi się słabo. Na sekundę straciłam grunt pod nogami, jakbym stanęła na szklanym moście, który nagle zniknął. Przez głowę przetoczyła mi się fala zdziwienia, niedowierzania i… coś jeszcze. Coś dziwnie znajomego, co próbowało wydostać się spod warstwy zapomnienia.
Zaskoczenie objęło mnie całkowicie, jakby ktoś narzucił mi na ramiona mokrą pelerynę. Zimną i ciężką.
— Co… co powiedziałeś? — zapytałam cicho, z trudem formując słowa. Mój język jakby przestał współpracować, a gardło ściągnął skurcz.
Nie odsunął się. Stał tuż przede mną, a ja miałam wrażenie, że cała przestrzeń wokół nas się zatrzymała. Jakby świat przestał istnieć, a została tylko ta chwila, to jedno spojrzenie.
Próbowałam znaleźć logiczne wytłumaczenie. Może to żart? Może pomylił mnie z kimś innym? Może miałam kiedyś wypadek i go znałam, tylko… nie pamiętam?
Ale coś w jego oczach mówiło mi, że się nie myli. Że mówi prawdę. Że ta tęsknota, o której mówił, nie była pustym frazesem.
I to było najbardziej przerażające.
Zaskoczenie zamieniło się w chaos. Serce waliło mi jak oszalałe, skronie pulsowały. Usta miałam wyschnięte, dłonie lekko drżały. Próbowałam zebrać myśli, ale każda z nich rozbiegała się w inną stronę.
Patrzyłam na niego jak na ducha — na coś nierealnego, co nie powinno istnieć. A jednak stał przede mną. Oddychał. Czułam jego ciepło. Czułam jego obecność tak intensywnie, że aż zakręciło mi się w głowie
— Przepraszam — wypowiedział nagle i cofnął się o krok. Ręce opadły mu wzdłuż ciała. — Naprawdę nie chciałem cię przestraszyć. Wiem, że to wszystko musi być dla ciebie dziwne… Ale proszę, nie bój się i… nie uciekaj.
Stałam nieruchomo, z sercem bijącym w rytmie, którego nie potrafiłam uspokoić. Patrzyłam na niego, na jego oczy — nadal pełne spokoju, może odrobinę smutku. Nie wyglądał jak ktoś niebezpieczny. A jednak cała ta sytuacja była co najmniej… nierealna.
— Nie rozumiem twojego zachowania — powiedziałam w końcu. Głos miałam pewniejszy, niż się spodziewałam. — Nie znam cię. Pojawiasz się nagle, chodzisz za mną od dwóch dni… Nie wiem, jakie są twoje intencje. Ale…
Zawahałam się na ułamek sekundy, nie dowierzając własnym słowom.
— …ale wiem, że się ciebie nie boję. I sama się temu dziwię.
Spojrzał na mnie intensywnie, jakby czekał na to jedno zdanie. Nie uśmiechnął się, nie zrobił żadnego gestu. Ale w jego oczach pojawił się błysk — krótki, cichy znak, że coś dla niego właśnie się wydarzyło.
Zrobiło się między nami cicho. Cisza nie była niezręczna. Była… gęsta. Jakby wszystko czekało — powietrze, światło, nawet moje myśli — na kolejne słowo, które on wypowie.
Nie wiedziałam, co mam myśleć. Ani jak się zachować. Nie poznawałam samej siebie.
Dlaczego jeszcze nie uciekłam? Dlaczego wciąż tu stoję… i chcę wyjaśnień?
Kim on jest? I po co za mną chodzi?
Powinnam być ostrożna. A jednak coś mnie tu zatrzymywało. I to nie była zwykła ciekawość. To było… coś więcej.
Nie spuszczałam wzroku z jego roziskrzonych, ciemnoniebieskich oczu.
Były jak magnes. Głębokie i spokojne.
I wtedy znów mnie objął. Bez gwałtowności. Bez presji. Po prostu otulił mnie swoimi ramionami.
Poczułam się krucha. Ale też… bezpieczna. Jakby ten uścisk znał mnie lepiej niż ja sama.
Usłyszałam własne serce. Dudniło w piersi głośniej niż kiedykolwiek wcześniej. Szum krwi pulsował mi w uszach.
I nagle wszystko się zatrzymało.
Nie czas. Nie przestrzeń. Ja.
Byłam jak kamienny posąg. Nieruchoma.
Zasnęłam wewnętrznie. Głęboko. Ale nie ze strachu. Z jakiegoś niezrozumiałego spokoju, który przyszedł znikąd.
Nigdy wcześniej nie doświadczyłam czegoś tak irracjonalnego… jak w tej właśnie chwili.Rozdział 5
Ciepłe powietrze. Śpiew ptaków. Szum drzew.
Delikatne kołysanie. Hamak. Mój bezpieczny sen. Znajomy, ukochany sen…
Tym razem nie pozwolę mu uciec. Nie tak łatwo.
I nie… tylko nie te hałasy. Nie teraz.
Zacisnęłam mocno powieki, próbując utrzymać ten stan. To wspaniałe uczucie ciepła, lekkości…
Ale dobijanie do drzwi było coraz głośniejsze. Telefon zaczął dzwonić. Na oślep sięgnęłam po niego i nacisnęłam cokolwiek, byleby tylko zamilkł.
Cisza. Ulgowa chwila.
A jednak… coś zaczęło mnie tarmosić.
— Czego chcesz, potworze? — wymamrotałam zaspana.
— Wstawaj! — głos Anki. Energiczny, jak zwykle.
Przekręciłam się do niej plecami.
— Miałyśmy mieć urlop… Nie pojechałaś na Mazury? Czegoś zapomniałaś?
— Co ty gadasz za głupoty? Wstawaj! Idziemy do pracy!
— Co, pali się?! — burknęłam poirytowana. — Umawiałyśmy się na urlop… Nie zrywaj mnie z łóżka. Mam plany.
— Jaki urlop?! Zaraz zaśpisz na nockę!
Zdezorientowanie.
Otworzyłam oczy.
I… poczułam się, jakby poraził mnie prąd.
Spojrzałam dookoła. Nie wierzyłam własnym oczom.
To było moje stare mieszkanie. Po rodzicach.
Ściany, meble, wszystko… dokładnie tak, jak zostawiłam to lata temu.
Spojrzałam na swoje ręce — trzymałam w nich stary telefon, ten rozsuwany Samsung, który dawno temu oddałam bratu.
Zamarłam.
Odwróciłam głowę. Anka…
Wyglądała młodziej. Jakby ktoś cofnął jej czas. Jak sprzed kilku lat.
— Co jest, kurwa?! — wyrwało mi się.
— Mirka, ćpałaś coś? — Anka spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami. — Jesteś blada jak ściana. Co się z tobą dzieje? Matko… może ty masz koronawirusa?
— Co mam?! — sapnęłam. — Skąd ten pomysł?!
W tej jednej chwili poczułam się jak trup. Albo gorzej — jakby mnie pochowano żywcem. Dwa metry pod ziemią, we własnej trumnie.
Spadałam. W czarną otchłań bez dna.
— Mirka! Nie strasz mnie! — Anka potrząsnęła mnie za ramiona, przerażona.
— Co my tu, do cholery, robimy?! — zapytałam, nadal kompletnie zdezorientowana.
— No jak to co? Przyjechałam po ciebie, żeby razem jechać do pracy.
— Do jakiej pracy?
— Do sortowni, na nockę! A niby gdzie?
— Nie… nie, nie… Ja nigdzie nie idę.
Wracam do domu. Natychmiast
— Ale ty jesteś w swoim domu… — Anka patrzyła na mnie z troską, ale i rosnącym niepokojem. — Ocknij się. Chyba muszę zadzwonić po pogotowie!
Rozejrzałam się ponownie. Wszystko było znajome, aż do bólu. Miałam wrażenie, jakbym cofnęła się w czasie. Tylko… to nie był sen? Próbowałam sobie to racjonalnie wytłumaczyć. Może bardzo realny sen. Halucynacja. Cokolwiek.
Ale Anka już wybierała numer.
Do Marcina.
Mój mąż. Wtedy jeszcze nim był. Pracował na karetkach.
— Nie! Nie dzwoń, proszę! Wszystko jest dobrze! — zareagowałam gwałtownie, próbując jej wyrwać telefon. Skłamałam, byle tylko się rozłączyła.
— Zadzwonię tylko do pracy, żeby zgłosić, że dziś nas nie będzie — mruknęła, patrząc na mnie z podejrzliwością. Zamieniła z kierownikiem kilka słów, rozłączyła się.
— Załatwione. Na dziś mamy urlop. Zostanę z tobą.
Co się, do cholery, z tobą dzieje?
— Nie wiem. Naprawdę… nie wiem — wymamrotałam.
Skłamałam znowu. Nie miałam pojęcia, jak wytłumaczyć to, co czułam.
Głupio było mi zapytać Anki: „Jaki dziś dzień?”
Spojrzałam więc na telefon.
11 grudnia 2019 roku.
Niemożliwe.
Ja pierdolę — syknęłam bezgłośnie.
Anka przyglądała mi się uważnie.
— Spokojnie. Powiedz chociaż, co robiłaś wczoraj?
Wczoraj?
— Rano poszłam po auto… Zostawiłam je pod Halą Targową. Było gorąco. Może… mam udar? — próbowałam się ratować. Może to tylko udar. Może zaraz się obudzę.
— W grudniu?! Gorąco ci było w grudniu?! — Jej brwi uniosły się wysoko. — Może jednak zadzwonię po Marcina…
— Ale… wczoraj było lato — powiedziałam cicho. Sama nie wierzyłam, że to wypowiedziałam na głos. — Nie wiem… Nie pamiętam już. Nie wiem, co się stało. Nie wiem, dlaczego tu jest tam.
Przecież to mieszkanie było sprzedane…
Anka naprawdę się przeraziła. Widziałam to w jej oczach.
— Dobra, ja jednak muszę zadzwonić po Marcina — powiedziała stanowczo i znów sięgnęła po telefon.
— Nie, tylko nie to! Proszę! Ja chcę zostać teraz sama. Muszę sobie to wszystko poukładać w głowie. Idź do domu.
— Wykluczone! — Anka pokręciła głową. — Nie możesz zostać w takim stanie sama! Jak nie chcesz karetki, to jedziemy na SOR. Nie mogę cię tak zostawić.
Uległam. Dla świętego spokoju.
Niechętnie chwyciłam torebkę i wciągnęłam na siebie ciepły płaszcz.
Wyszłyśmy z mieszkania.
I wtedy…
uderzyły mnie znajome dźwięki starej windy.
Ten metaliczny zgrzyt, to świszczenie linek, charakterystyczne klapnięcie drzwi.
Przez lata słyszałam je codziennie.
Zaczęły wracać wspomnienia, jakby wszystko wydarzyło się wczoraj.
Winda zjechała. Weszłyśmy.
Zeszłyśmy na parter i wyszłyśmy na zewnątrz.
Mróz uderzył mnie w twarz jak policzek.
Siarczysty, prawdziwy. A pod stopami skrzypiał śnieg.
Na tle latarni wirujące drobinki wyglądały jak białe gwiazdy w czarnej otchłani.
Część z nich spadała na moją twarz i topniała od razu, zostawiając zimne, mokre ślady na skórze.
To nie był sen.
To nie był sen.
W tej jednej chwili wszystko do mnie dotarło.
To się działo naprawdę.
I to było jak cios.
Łzy napłynęły mi do oczu. Nie chciałam tego widzieć.
Nie chciałam być w tym czasie, w tym miejscu.
To był koszmar, który powinien zostać wymazany z pamięci
— Mirka! Chodź już, odśnieżyłam samochód! — zawołała Anka z parkingu.
Ruszyłam w jej stronę, choć nogi miałam jak z waty.
Miękkie, niepewne. Jakbym uczyła się chodzić od nowa.
I wtedy go zobaczyłam.
Stare auto Anki.
To samo, które dawno temu się rozsypało.
A teraz znów tu stoi — jak gdyby nigdy nic — warczy cicho i paruje zimowym oddechem.
Wsiadłam do środka.
I od razu poczułam ten znajomy, ciepły zapach…
Cynamon.
Drewienko, które kiedyś jej kupiłam na Mikołajki.
Chyba z cztery, może pięć lat temu…
Wyciągnęłam dłonie z kieszeni płaszcza.
Przyjrzałam się im uważnie.
Palce… były jakby inne.
Młodsze?
I wtedy zobaczyłam ją.
Złotą obrączkę.
Na swoim miejscu.
A na nadgarstku — bransoletka od mojego męża.
Poczułam, jak coś zaciska się we mnie.
Jakbym znów zanurzała się w lepkim bagnie, z którego jeszcze niedawno się wydostałam.
I które obiecałam sobie zostawić za sobą na zawsze.
Za oknem przesuwało się miasto.
Zaśnieżone.
Puste.
Ulice wyglądały jak martwe. Jak po końcu świata.
Wróciłam…
do czasów pandemii.
Gdzie wszystko było zawieszone, zamrożone, bez życia.
Jeszcze przed chwilą było tak ciepło. Tak jasno.
Tak świetliście.
Westchnęłam głęboko, mimowolnie.
Zauważyłam, że właśnie podjeżdżamy pod szpital.
Anka z trudem zaparkowała między brudnymi hałdami śniegu.
Śniegu było dużo, jak dawniej.
Już dawno nie widziałam takiej zimy.
Co tu się, do cholery, dzieje?
Przecież to niemożliwe.
To się nie mogło wydarzyć.
Nie w ten sposób. Nie tak nagle.
Jeszcze przed chwilą…
Byłam gdzie indziej.
Inny czas. Inne miejsce. Inne ja.
A teraz siedzę w samochodzie Anki, który dawno przestał istnieć.
Mam na palcu obrączkę, której już dawno się pozbyłam.
Na ręce — bransoletkę, która miała dla mnie wtedy… jeszcze jakieś znaczenie.
Nie rozumiem tego.
To nie ma sensu.
Albo ja tracę rozum,
albo świat się rozpadł i poskładał w zupełnie innej kolejności.
Może śnię?
Może to sen we śnie?
Może umarłam?
A może… może cofnęłam się w czasie?
Ale jak?
Dlaczego?!
Przecież nie jestem w żadnym filmie science fiction.
To moje życie.
Nie powinno się dziać nic… nienormalnego.
A jednak.
Jest zimno.
Czuję ten mróz na policzkach.
Czuję to wszystko aż za bardzo.
Zbyt realnie, żeby to był sen.
Zbyt absurdalnie, żeby to była prawda.
Patrzę na Ankę — młodszą, jakby świeższą wersję jej samej.
Patrzę na własne dłonie — znajome i nieznajome zarazem.
Patrzę na świat, który powinien już dawno przeminąć.
I jestem w nim.
Zamknięta.
Jak w pudełku.
Jak w zapętlonym wspomnieniu, które ożyło i zyskało ciało.
Nie wiem, co się wydarzyło.
Nie wiem, co mam zrobić.
Nie wiem, kim jestem teraz.
Czy to ja sprzed lat?
Czy ta, którą dopiero zaczęłam być?
I najgorsze…
Nie wiem, czy chcę wracać.
Skierowałyśmy się w stronę wejścia do szpitala.
Z oddali rozlegały się syreny karetek.
Ten dźwięk…
Przez moment coś mnie ścisnęło w żołądku.
Lęk.
Ten stary, dobrze znany, zapomniany odruch — strach przed jego obecnością.
Nie chciałam go widzieć. Nie chciałam go tu.
Nie w tym czasie.
Nie w tym życiu.
Weszłyśmy do środka i moim oczom ukazał się widok, który powinien być już tylko wspomnieniem.
Poczekalnia pełna ludzi w maseczkach.
Każdy wpatrzony w punkt. Każdy milczący.
Zamarłam.
To było jak cofnięcie taśmy.
Pandemia.
Ten dziwny czas, kiedy wszystko przestawało być normalne.
Ja już dawno o tym zapomniałam.
Jakie maseczki?
Jakie testy?
Miałam ochotę podejść do nich i potrząsnąć — „Opamiętajcie się! Przecież to już dawno minęło!”
Ale nie mogłam.
To ja byłam tą, która się nie zgadzała z czasem.
To ja byłam… nie na miejscu.
Zarejestrowałam się, jakby odruchowo.
Pojawiła się pielęgniarka — biała, zamaskowana postać jak z filmu katastroficznego.
Zrobiła mi test na COVID. Nawet nie zaprotestowałam.
Czterdziesta w kolejce.
Pilny przypadek.
A jednak — godziny czekania.
Czas płynął powoli, niemal jakby się cofał.
Jakby każdy dźwięk, każde szuranie krzeseł, każdy kaszel… przypominał mi, że nie mam wpływu na nic.
Nic.
Anka siedziała obok i udawała spokój.
Ale czułam, że obserwuje mnie ukradkiem.
Widziała, że coś jest nie tak.
A ja nie potrafiłam jej tego wyjaśnić.
W głowie — tysiące myśli.
Obrazy z przeszłości, które dopiero co zostawiłam za sobą…
wracały z nową intensywnością.
Spojrzałam na ludzi w poczekalni.
Byli dla mnie jak widma.
Jak aktorzy w spektaklu, który już raz widziałam.
A ja?
Czułam się jak duch.
Jakbym była w cudzym wspomnieniu.
Jakbym wróciła nie do miejsca, ale do roli, której nie chciałam już grać.Rozdział 9
Mijałam kamienice, które nie przeszły jeszcze rewitalizacji. Przez ostatnie lata miasto zmieniało się na moich oczach — odnowione elewacje, nowe latarnie, równiutkie chodniki. Łatwo było przyzwyczaić się do pięknych widoków. Teraz, idąc przez tę starszą część dzielnicy, z przykrością patrzyłam na dziurawe chodniki, obdrapane ściany i zniszczone drzwi, jakby czas zatrzymał się tu na dobre.
Dopiero teraz, z taką ostrością, dotarło do mnie, jak wiele zmieniło się w moim życiu w przeciągu ostatnich pięciu lat. A może… nic się tak naprawdę nie zmieniło? Może to wszystko był tylko obraz — symulacja tego, jak mogłoby wyglądać moje życie, gdybym wtedy poszła inną drogą?
To opowieść o tym, jak poczuć prawdę, zanim się wydarzy.
Jak wrócić do emocji, które otwierają drzwi do nowego życia:
nadziei, wiary i spokoju.
„Nie ma drogi do siebie.
To Ty jesteś drogą.
Wystarczy przestać szukać i po prostu przypomnieć sobie, kim jesteś.”
Dla jednych słowa zawarte w tej przestrzeni będą fantastyką, dla innych historią utopijną. Może ktoś uzna to za zwykły romans — no, może trochę kosmiczny? Weź wersję, którą chcesz, i wyciągnij z niej to, czego potrzebujesz dla siebie.
Powinnam zacząć od punktu, w którym wszystko się zaczyna. Ale co można nazwać „wszystkim”? A co można nazwać „początkiem”?
Dla mnie to proces otwierania oczu, uszu, umysłu… a może kokonu? Co to właściwie znaczy: „rozpoczynać wszystko od nowa”? Może to po prostu obudzenie się?
Wiem, wiem — same pytania. Więc przykład z kokonem powinien być odpowiedni.
Czym jest kokon, wiedzą wszyscy — to naturalne środowisko larwy. Może brzmi to trochę obrzydliwie, ale w tej sytuacji pasuje idealnie. Larwa sama w sobie jest przecież procesem, który kończy się jakimś efektem. Efektem końcowym są skrzydła — które wzniosą już nie larwę, ale pięknego motyla ku górze.
A cały proces „od — do” tak naprawdę okazuje się nieistotny.
Wiem, takie przeciskanie się może wyglądać na niezwykle trudne i zdawać się ciągnąć w nieskończoność — ale warto.
Spróbuj się nie poddawać i bądź pełen wiary w dobre zakończenia.
Kiedy ja sama byłam jeszcze tą nieświadomą larwą, czułam, że po prostu byłam.
Nic więcej. Bez głębszych refleksji. Zakotwiczona w jednym miejscu, trzęsąca się ze strachu na samą myśl o zmianie sytuacji. Martwiłam się, żeby tylko wiatr nie zwiał mnie z mojego bezpiecznego kącika. Sama wizja przemieszczenia napełniała mnie lękiem — przed wyschnięciem, śmiercią lub pożarciem.
Nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, że inne życie może być lepsze.
Ale cóż — na szczęście transformacja nie trwa wiecznie.
Proces zaczyna się wewnątrz, poszerza świadomość i — mimo że jest nieprzyjemny — w pewnym momencie przynosi zaskakujący efekt, który nierzadko ścina z nóg własnego kreatora.
Pomyśl — według moich wcześniejszych wyobrażeń świat kończył się na górze, w ciasnym kokonie. Więc jak to możliwe, że doświadczyłam rzeczy niewyobrażalnych z tamtego punktu widzenia?
Kokon gościł mnie wygodnie i bezpiecznie przez około trzydzieści lat życia. Był trochę ciasny i nieco ciemny. Przestrzeń wewnątrz była znajoma — zdawała się odpowiadać na wszystkie moje potrzeby. Byłam przekonana, że moje dotychczasowe życie jest wystarczające. Przecież świetnie sobie… udawałam w nim radzić. Dosłownie udawałam — i zdałam sobie z tego sprawę dużo później. Życie w kokonie nie było luksusowe, ale nie było też biedne. Wydawało się nawet, że nie wypadało chcieć więcej. W takiej stagnacji trwałam sobie, odkąd sięgam pamięcią — bezpiecznie i bez niespodzianek.
Chociaż… bywały przebłyski. Gdzieś głęboko ze świadomości dobiegał do mnie głos, który mówił, że poza kokonem może być coś więcej.
Szybko był zagłuszany przez rozsądek. Trudno też było określić, czy to były głosy mojej wyobraźni, czy marzenia. A może echo cudzych myśli?
Wyobrażenie siebie samej ograniczało się wyłącznie do przebywania w tej przestrzeni.
Nie widziałam siebie nigdzie indziej — a już na pewno nie było to poważne myślenie. Może tylko delikatne mrzonki…Rozdział 1
Żyłam zupełnie zwyczajnie — tak jak Twoi sąsiedzi, moi znajomi, nasza rodzina. Nic szczególnego, żadnych fajerwerków. Młodość, szkoła, pierwsze marzenia o dorosłości, chęć usamodzielnienia się, praca.
I szybki ślub — z kolegą z klasy.
Znaliśmy się od zawsze. Od pierwszych kroków w liceum trzymaliśmy się razem. Byliśmy parą na przerwach, na studniówce, podczas wakacji i weekendowych wypadów. Wszystko robiliśmy wspólnie. Nawet do pierwszej pracy po szkole poszliśmy razem — jakby życie nie dopuszczało myśli, że mogłoby być inaczej.
Uchodziliśmy za wzorową parę.
W dniu moich dwudziestych pierwszych urodzin Marcin uklęknął przede mną z pierścionkiem.
Cieszyłam się wtedy całym sercem i bez wahania powiedziałam „tak”. Dlaczego miałoby być inaczej? Przecież wszystko układało się zgodnie z planem. Zgodnie z oczekiwaniami — naszych rodzin, znajomych, nawet nas samych.
To był naturalny krok do przodu. Tak przecież miało być.
Rodzice niemal oszaleli z radości. Miałam wrażenie, że byli szczęśliwsi niż my. Ślub jawił im się jak spełnienie najpiękniejszej przepowiedni — bajkowy finał, na który czekali.
Zanurzyliśmy się w wir przygotowań: ślub, wesele, lista gości, sala, orkiestra, sukienka. A w tle — studia i praca w weekendy. Wszystko działo się jak w transie. Jakbyśmy nie mieli chwili, by zapytać siebie nawzajem: Czy naprawdę tego chcemy?
W międzyczasie moi rodzice oddali nam wszystko, co mieli — przepisali na nas swoje mieszkanie w wieżowcu, a sami przenieśli się do małej kawalerki na parterze, zaledwie kilka bloków dalej. Było mi z tym źle. Bardzo źle.
Czułam, że to zbyt dużo, że to nie powinno tak wyglądać. Przytłaczało mnie ich zaufanie, ta bezgraniczna wiara w nas i w naszą przyszłość. Wiedziałam, że bez wahania skoczyliby za nami w ogień — i właśnie ta świadomość, zamiast mnie uskrzydlać, jeszcze mocniej wiązała mi ręce.
Czas do ślubu kurczył się nieubłaganie.
Presja rosła.
A ja?
Ja zaczęłam się dusić.
Miewałam dni, kiedy z utęsknieniem czekałam na weekendowy zjazd na uczelni — tylko po to, by móc wyjechać i odetchnąć. Studiowaliśmy z Marcinem na różnych kierunkach, więc przynajmniej tam miałam przestrzeń dla siebie.
Pocieszałam się myślą, że po ślubie wszystko się ułoży. Że wróci spokój, a ja wreszcie odetchnę pełną piersią.
Pomyliłam się. Bardzo się pomyliłam. Ani ślub, ani wesele, ani pożegnanie ostatnich gości nie przyniosło ulgi. Poczucie przytłoczenia nie zniknęło — przeciwnie, pogłębiło się. Brak zajęcia dobijał mnie jeszcze bardziej. A bycie żoną? Okazało się… inne, niż sądziłam. Przyniosło ze sobą zupełnie nowe problemy — problemy, których wcześniej nie znałam, i na które nikt mnie nie przygotował.
Kiedy byliśmy tylko narzeczeństwem, każde z nas żyło na własny rachunek. Nie miałam wpływu na to, co robił z pieniędzmi. Nie byłam odpowiedzialna za jego decyzje, za jego straty.
Po ślubie wszystko się zmieniło.
Wspólnota majątkowa. Wspólne życie. Wspólne mieszkanie — dar moich rodziców.
I wspólne długi.
Marcin zawsze chciał więcej.
Więcej, szybciej, lepiej. Jadł wielką łyżką i celował wysoko — ale najczęściej kończyło się to źle.
Dziwne interesy, szemrane pomysły, internetowe gry hazardowe.
Kiedyś imponowała mi jego spontaniczność. Dziś wiem, że za nią kryła się nieodpowiedzialność.
Zamiast stabilizacji — zostawiał mi powiadomienia z banku, ponaglenia do zapłaty rachunków, listy od windykatorów.
Bywali u nas tak często, jak sąsiadka po cukier.
Najgorsze jednak było to, że musiałam go kryć.
Ukrywałam wszystko przed rodzicami, którzy patrzyli na niego jak na złote dziecko.
To ja powinnam móc przyjść do nich, wyżalić się, znaleźć wsparcie.
Ale nie potrafiłam zniszczyć im tego pięknego obrazu, jaki sobie wymalowali — obrazu naszego idealnego małżeństwa.
Nie raz słyszałam, jak chwalą się przed rodziną:
„Nasze dzieci świetnie sobie radzą, są tacy zgrani, tacy odpowiedzialni…”
Jak mogłam im to odebrać?
Zdecydowałam, że dam radę sama.
I właśnie wtedy zaczęłam tonąć.
Nie powiedziałam nikomu, że nie mam już pieniędzy na czesne.
Zawiesiłam studia — na rok, jak sobie obiecałam. Tylko rok.
Wzięłam pełny etat i każdą możliwą nadgodzinę, żeby podratować nasz budżet.
Obiecałam sobie, że wrócę do szkoły, że nadrobię zaległości.
Ale ta obietnica… pozostała tylko słowem.
Wciągnęła mnie codzienność: długi, raty, rachunki, napięcie.
Oddaliłam się od tej dziewczyny, którą kiedyś byłam.
Pory roku mijały niepostrzeżenie, a ja nawet nie zauważyłam, kiedy zostałam na tej łodzi zupełnie sama.
Z dwiema wiosłami.
I mgłą na horyzoncie.
Po latach dowiedziałam się, że już kilka miesięcy po ślubie Marcin pluskał się w innych wodach.
Zabawiał kolejne kompanki swoich krótkich rejsów — kobiety na jedną noc, jedno lato, jeden impuls.
Jedną z nich była moja koleżanka ze studiów.
Bliska.
Czułam się potrójnie zdradzona.
Przez niego.
Przez nią.
I przez samą siebie — bo zawiesiłam studia w imię naszego wspólnego życia.
Poświęciłam własne ambicje, żeby ratować nasz dom.
A on w tym czasie żył na luzie, podczas gdy ja harowałam na półtora etatu, walcząc z budżetem jak z przeciwnikiem w ringu.
Aż przyszedł dzień, w którym wszystko się przelało.
To, co z trudem znosiłam przez lata — pękło w jednej chwili.
Zobaczyłam ich razem. W moim domu.
W naszym domu.
I właśnie wtedy moje serce się rozpadło
Rozpętałam piekło.
Nie było krzyków, nie było łez. To był wulkan frustracji zbieranej przez lata.
Zobaczyłam ich razem. I wszystko, co przez lata dusiłam w sobie, wybuchło.
Bez ostrzeżenia. Bez filtrów.
Zarządałam rozwodu natychmiast.
Na sali sądowej nie pozwoliłam mówić nawet własnemu prawnikowi. Wszystko wypowiedziałam sama — jednym tchem, jednym ciosem.
Nie chciałam orzekania o winie. Chciałam tylko jedno: zakończyć to jak najszybciej.
I tak się stało.
Rozwód został sfinalizowany na pierwszej rozprawie.
Tego dnia, w wieku trzydziestu lat, miałam za sobą nieudane małżeństwo, przerwane studia i roztrzaskane marzenia.
Jeden wielki krok wstecz.
Z pozoru — tylko powrót do punktu wyjścia.
Ale tak naprawdę? To był upadek. Z wysokości złudzeń na beton rozczarowań.
Z mgły, po której pływałam łodzią iluzji, wypłynęłam wprost w sztorm.
A ten dopiero miał się rozkręcić.
Myślałam, że gorzej już być nie może.
Ale los miał dla mnie inne plany.
Moja wściekłość na Marcina osiągnęła apogeum, gdy dowiedziałam się, że muszę oddać mu połowę mieszkania.
I spłacić połowę jego długów.
To nie była tylko złość.
To było poczucie kompletnej bezsilności.
Codzienność zamieniła się w pełzanie po dnie.
Szuranie duszy o kamienie.
Każda próba podsumowania ostatnich lat kończyła się tym samym:
żalem do samej siebie.
Zawiodłam siebie, swoje marzenia, swoje życie.
I dopiero z tej pozycji — z samego dna — zobaczyłam, jak naprawdę wyglądało moje życie.
Siedziałam w ciemności. Jak szczur.
Miesiącami.
Nie umiałam się z niej wydostać.
W końcu to przyjaciółka — uparta, dobra i cierpliwa — dosłownie wyciągnęła mnie z tego kanału.
Wiedziałam, że to będzie droga pod górkę.
Bez butów.
Po szkle.
Ale wiedziałam też, że jeśli nie zacznę się wspinać, to w końcu zgniję w tej ciemności.
Po sprzedaży mieszkania i podziale majątku z Marcinem nie było mnie stać nawet na wynajęcie kawalerki.
Rodzice też nie mogli pomóc — sami gnieździli się w wynajmowanej kawalerce i walczyli z codziennością.
Został mi tylko mały pokój i praca na półtora etatu.
Oszczędzałam każdą złotówkę.
Dosłownie.
Wszystko, co miałam, to marzenia.
Bezpłatne.
Bezpieczne.
I jeszcze wtedy — nieśmiałe.
W takich warunkach, a może i bez przesady — w piekle — spędziłam ponad dwa lata.
Ale to był mój pierwszy krok.
Nie spektakularny. Nie filmowy.
Cichy, brudny, samotny.
Ale krok.
Do przodu
Moją powierniczką — jedyną osobą, przy której mogłam zrzucić maskę i powiedzieć wprost, co naprawdę czuję — była Anka.
Przyjaźniłyśmy się od podstawówki. Byłyśmy jak papużki nierozłączki aż do liceum.
Potem w moim życiu pojawił się Marcin. I wszystko się zmieniło.
Zaczęłam znikać.
Z Anką widywałam się coraz rzadziej, choć bardzo mi jej brakowało.
Nie odezwałam się.
Nie szukałam kontaktu.
Po prostu dałam się pochłonąć tej relacji, jakby nic innego już nie istniało.
Minęło wiele lat.
Pracowałam wtedy w sortowni paczek — miejsce bez duszy, gdzie człowiek zamieniał się w trybik maszyny.
I pewnego dnia…
Nie uwierzyłam własnym oczom.
Anka.
Stała przede mną.
Zapytała, czy są przyjęcia.
Nie wahałam się ani sekundy.
Pobiegłam do kierownika i błagałam, żeby ją zatrudnił.
Zgodził się.
I tak wróciła do mojego życia.
Co prawda pracowałyśmy na różnych działach, ale widywałyśmy się często.
To ona stała się moim głosem rozsądku, moim azylem i… moim psychoterapeutą w jednej osobie.
Wysłuchiwała wszystkich moich żali — na Marcina, na niesprawiedliwość losu, na mnie samą.
Ale nie pocieszała.
Nie mówiła tych oklepanych formułek typu „wszystko będzie dobrze”.
Anka była inna.
Śmiała się. Ze mnie, z moich dramatów, z moich rozkmin.
Ale robiła to z czułością i humorem, który rozbrajał moją powagę.
— No przestań, zachowujesz się jak dziecko — powtarzała mi. — Kreuj swoją rzeczywistość! Myśl pozytywnie! Bierz odpowiedzialność!
I wiesz co?
To działało.
Przestałam się nad sobą użalać.
Zaczęłyśmy żartować z moich porażek.
Nawet dostałam od niej mema na urodziny — z moją twarzą i podpisem: „Przynajmniej nie jesteś już żoną Marcina.”
Dzięki niej powoli wracało do mnie życie.
I śmiech.
Czasem przez łzy — ale jednak.
Aż pewnego dnia Anka przyszła do pracy i rzuciła bombę.
— Odchodzę. Zwalniam się.
Zatkało mnie.
Dosłownie.
Patrzyłam na nią jak dziecko, któremu właśnie oznajmiono, że mama wychodzi do pracy i zostaje samo w domu.
— Co?! Jak?! Zostawisz mnie tu samą?! — myśli krzyczały mi w głowie.
Stałam jak wmurowana, z łzami w oczach.
Anka oczywiście… wybuchnęła śmiechem.
— No weź, nie becz — powiedziała spokojnie. — Pisz wypowiedzenie i wychodzimy razem.
— Jak ty to sobie wyobrażasz? Nie mam żadnej pracy na oku! Nie mogę zostać bezrobotna! — zaczęłam się tłumaczyć.
— Kto powiedział, że będziesz bezrobotna?
Założymy firmę.
Wytrzeszczyłam oczy.
Dosłownie.
— Co? Jaką firmę?!
— Od miesięcy opracowuję swój biznesplan — odpowiedziała. — Wczoraj dostałam decyzję z urzędu. Mam dotację na pracownię projektową. Będę szyć ubrania.
I potrzebuję wspólniczki.
— Ale… czemu mi nie mówiłaś?!
— Bo z twoim negatywnym nastawieniem byś mi to wszystko zdołowała. A ja mam swoje niecne plany i chcę, żeby wypaliły.
Stała przede mną z rękami skrzyżowanymi na piersiach, z głową podniesioną wysoko, pełna pewności.
Wiedziałam, że jej ufam.
Zawsze ufałam.
I nagle wszystko we mnie zatańczyło.
Serce robiło fikołki.
Śmiałam się, piszczałam, skakałam jak dziecko.
Wyściskałam ją, dziękując i gratulując.
Obie stałyśmy jak dwie wariatki pośrodku sortowni, śmiejąc się na całe gardło.
Ludzie patrzyli na nas jak na kosmitki.
A my właśnie zaczynałyśmy nowe życie. Od bardzo dawna nie czułam się tak dobrze.
Wreszcie.
Coś drgnęło.
Jakby ktoś uchylił okno i wpuścił do mojego życia trochę świeżego powietrza.
Złapałam pierwszy od dawna promyk nadziei.
Niezależność zaczęła pachnieć realnie.
Możliwość decydowania o własnym losie — bez krzywego spojrzenia kierownika, bez zmiany rękawiczek co cztery godziny, bez stania w zimnej hali, gdzie nawet emocje miały minusową temperaturę.
Miałam serdecznie dość życia jak chomik w kołowrotku.
Dzień za dniem, bez sensu, bez celu.
Tkwiłam w tej pracy z przyzwyczajenia.
Bo była.
Bo dawała jakieś pieniądze.
Bo nie miałam nic lepszego.
I pewnie tkwiłabym tam dalej.
Bez planu, bez marzeń.
Użalając się nad sobą i swoim marnym losem.
Ale tego dnia wracałam do domu jak na skrzydłach.
Dosłownie.
Nie mogłam przestać się uśmiechać.
Anka otworzyła we mnie jakąś zapomnianą szufladę z napisem „życie” i nagle wszystko zaczęło z niej wypadać — radość, entuzjazm, odwaga.
Jeszcze tego samego wieczoru usiadłam i napisałam wypowiedzenie.
Nie mogłam się doczekać, aż wręczę je temu nadętemu burakowi, mojemu kierownikowi.
W głowie już ćwiczyłam minę, z jaką rzucę mu to na biurko.
— Jak się nie podoba, to się zwolnij — brzmiał jego ulubiony tekst.
No to proszę bardzo.
Voilà.
W wyobraźni widziałam siebie, jak na pożegnanie wystawiam mu środkowy palec.
Aż się popłakałam ze śmiechu.
A jeszcze bardziej cieszyło mnie to, że odchodzimy razem z Anką.
Ramię w ramię.
Z dumą.
Ten miesiąc wypowiedzenia był jak pas startowy.
Rozpędzałyśmy się.
Z dnia na dzień przyspieszałyśmy.
Zarejestrowałyśmy firmę.
Na serio.
Na papierze.
Z pieczątką i numerem NIP.
Zainwestowałam wszystkie pieniądze, które zostały mi po sprzedaży mieszkania.
Anka dorzuciła swoje oszczędności i dotację z urzędu.
Wynajęłyśmy mały domek w loftowym stylu.
Parter pod działalność, piętro — nasze mieszkanie.
Całość na nowym, zadbanym osiedlu.
Wszystko było świeże: chodniki, elewacje, miejsca parkingowe.
Wszędzie czysto.
Nowocześnie.
I… moje. Nasze.
Zaczęłyśmy urządzać naszą pracownię.
Kupowałyśmy maszyny, tkaniny, nici, manekiny, regały.
Część sprzętu udało się zdobyć z przetargu za grosze — prawdziwe okazje.
Codziennie z ekscytacją omawiałyśmy plany, kolekcje, wzory.
Projekt za projektem.
Pomysł za pomysłem.
Ostatnie dni w starej pracy upłynęły pod znakiem szeptów, planów i uśmiechów.
Sortowałyśmy paczki ciałem, ale głowami byłyśmy już w zupełnie innym świecie.
Szyłyśmy sobie nowe życieRozdział 2
Pierwszy dzień w naszej pracowni był… dziwny.
Cisza.
Brak hałasu wózków widłowych, brak komend szefa, brak zegara odmierzającego przerwy.
Tylko my dwie, kawa w kubkach i zapach nowych tkanin.
Pachniało jak w sklepie z nadziejami.
Przez chwilę stałyśmy pośrodku pustego jeszcze pomieszczenia i nie wiedziałyśmy, co robić.
Anka oczywiście pierwsza się otrząsnęła.
— No dobra, szefowo, zaczynamy — rzuciła z szerokim uśmiechem, podwijając rękawy bluzy.
Zaczęłyśmy od przestawiania mebli, ustawiania maszyn, organizowania półek.
Z każdą chwilą to miejsce coraz bardziej przypominało naszą wizję.
Było chaotycznie, śmiesznie i trochę nieporadnie.
Igły ginęły, nici się plątały, maszyna odmówiła współpracy już po trzecim szwie.
Ale każda drobna porażka kończyła się śmiechem.
Nie miałyśmy jeszcze ani jednej klientki.
Ale miałyśmy siebie.
I coś, czego brakowało mi przez całe lata — poczucie, że jestem na właściwej drodze
Projektowanie ubrań było pasją Anki od czasów liceum. Miała całe pudła wypełnione szkicami, rysunkami i próbnikami tkanin, które przez lata skrzętnie gromadziła. Teraz w końcu nadszedł moment, by dać im drugie życie — przekształcić je w coś realnego. Przy okazji realizowałyśmy też moje marzenie: o własnym biznesie, niezależności i byciu panią własnego losu.
Czułyśmy się jak surferki, które właśnie złapały swoją pierwszą prawdziwą falę. Nieustraszone dziewczyny, gotowe chwytać byka za rogi, nawet jeśli ten byk czasem prychał i straszył rogatym kontem do zapłaty.
Nie czułyśmy zmęczenia. Każdą wolną chwilę poświęcałyśmy na szycie, zakupy, projektowanie i tworzenie naszej strony internetowej. Powoli zaczęłyśmy wystawiać nasze pierwsze ubrania w sklepie online. Anka wcieliła się w rolę modelki, a ja zostałam firmowym fotografem. Śmiechu było przy tym co nie miara — zwłaszcza, gdy próbowałyśmy uchwycić „ten” idealny kadr między potknięciami o kable a poprawianiem makijażu z użyciem śliny.
Pamiętam, że po dwóch tygodniach od wrzucenia pierwszego produktu — sprzedałyśmy go! Jedną jedyną sztukę! Ale to wystarczyło, żebyśmy piszczały jak nastolatki i tańczyły po całej pracowni. Opijałyśmy ten sukces jakbyśmy właśnie otworzyły drugi sklep — prosecco leciało, a my zrobiłyśmy sobie z tego parapetówkę z domieszką triumfu.
Przeprowadzka do nowego mieszkania zajęła mi zaledwie kilka godzin. Cały mój majątek zmieścił się w trzech kursach moim starym gruchotem — samochodem z bagażnikiem wielkości damskiej torebki i przebiegiem większym niż moja cierpliwość w małżeństwie. Nigdy nie byłam typem zbieracza. Nie potrzebowałam dużo rzeczy, bo przez długi czas nie miałam nic — i chyba się do tego przyzwyczaiłam.
Okres wypowiedzenia w starej pracy właśnie dobiegł końca. I dokładnie tego samego dnia zaczęło się nasze nowe życie. Z czystą kartką, pustym kontem i głowami pełnymi pomysłów, wiary i marzeń. Byłyśmy niezależne, wolne od zobowiązań i związków, ale jedno było pewne — mogłyśmy zawsze liczyć na siebie. Bez względu na wszystko.
Zaczęłyśmy pracę nad naszymi projektami na pełnych obrotach — szyłyśmy od rana do wieczora. Każdy uszyty ciuch trafiał natychmiast na stronę sklepu. Na początku nie zarabiałyśmy tyle, ile wcześniej na etacie, ale żadna z nas się tym nie przejmowała. Pieniądze nie były wtedy najważniejsze. Liczyła się pasja. Satysfakcja z robienia czegoś własnego. Coś, co miało sens, co miało duszę.
Anka od początku była pewna sukcesu. Jej wiara działała na mnie jak kotwica — trzymała mnie, kiedy zaczynałam się chwiać. Dla nas obie ta praca była czymś więcej niż zarobkiem. To była ucieczka, terapia, droga do wolności i własnej wartości.
W końcu jednak nadszedł ten dzień — dzień, w którym pieniądze zaczęły wracać. Realnie. Pierwszy raz na naszym koncie pojawiła się kwota, która nie była tylko śladowym śladem po zakupie jednej pary spodni. To było jak ciepły deszcz po długiej suszy. Nie zapomnę tego uczucia nigdy.
Czułam się, jakbym oglądała własne życie na ekranie. Scena po scenie. Dramat za dramatem. I nagle — zwrot akcji. Jakby reżyser uznał, że pora zmienić gatunek filmu. Mój wieloodcinkowy dramat powoli zamieniał się w komedię. Ale pytanie wciąż wisiało w powietrzu — czy będzie happy end?
To był czas mojego upadku i mozolnego podnoszenia się z kolan. Przeszłam przez piekło nieudanego małżeństwa, rozwodu, samotności i wiecznej walki o przetrwanie. Długo żyłam jakby na autopilocie — zgaszona, bez celu, bez planu, wciągnięta w szarą codzienność, w której nie było miejsca na marzenia.
Ale przyszedł moment przełomu. Najpierw mały impuls, potem większa decyzja — i w końcu wybór, który wszystko odmienił. Dzięki Ance, naszej przyjaźni, dzięki jej szalonej wierze w to, że „damy radę” — zdecydowałam się zawalczyć o siebie. Złożyłam wypowiedzenie, zamknęłam stare życie i ruszyłam w nieznane.
Nie było już mowy o trwaniu dla samego trwania. Teraz zaczynało się coś zupełnie nowego.
To nie jest już historia o przetrwaniu. To początek mojej własnej opowieści.
Z promykiem światła, z oddechem wolności, z nadzieją, że mogę budować życie po swojemu — nawet jeśli na początku muszę to robić z gruzów.
Wiem jedno — już nigdy nie oddam sterów nikomu innemu.
I właśnie w tym miejscu zaczyna się prawdziwa akcja.
Zapraszam Cię dalej — bo moja historia dopiero się rozkręca.Rozdział 4
Znajome ciepłe powietrze.
Znajome śpiewy ptaków, gdzieś daleko, podkładane na spokojny szum drzew.
Delikatne bujanie… hamak… Tak przyjemnie…
Oczy mam zamknięte, ale wiem, że to miejsce już kiedyś widziałam. Pachnie latem, słodkim winem i spokojem. Leżę otulona miękkim światłem, całe ciało rozluźnione. Czuć miękkość materiału pod plecami.
Chwilo, trwaj…
I nagle — łomot
— Pukanie do drzwi? Nie chciało mi się nawet otwierać oczu. Przez ten hałas mój sen się skończył. Przeklęte, upierdliwe pukanie nie ustawało. Czułam się jak dziecko, które właśnie odpakowało loda, a ten nagle wpada w piasek.
— Anka, otwieraj! Nie mam kluczy! — wołanie dochodziło gdzieś z zewnątrz.
Otworzyłam oczy i usiadłam na łóżku. Głowa ciążyła mi jak piłka lekarska. Pokiwałam z politowaniem nad samą sobą. Poczłapałam do drzwi i otworzyłam Ance.
— Co tu robisz tak wcześnie? Nie mogłaś spać? — zapytałam żartobliwie.
Anka wparowała do mieszkania i bez słowa uruchomiła ekspres do kawy.
— Chcesz? — pomachała mi filiżanką do espresso.
— Nie, ale wodę chętnie, proszę…
Anka podała mi szklankę z lodem.
— Co to wczoraj było w klubie? — zapytała z opóźnionym zainteresowaniem.
— Nic. — odpowiedziałam krótko, nie chcąc wracać do tego tematu.
— To czemu tak szybko wróciłaś do domu?
— Nie miałam już siły. Ten facet mnie zaskoczył. Przestraszył. — przyznałam.
— Ja go nie widziałam już po twoim wyjściu z klubu. A byliśmy do zamknięcia. Chyba wyszedł zaraz po tobie.
— A jak z Tomkiem? — zapytałam, szybko zmieniając temat.
Anka tylko szeroko się uśmiechnęła i przewróciła oczami. Odpowiedziałam jej tym samym. Dobrze było patrzeć na szczęście mojej przyjaciółki.
— Właściwie… przyszłam po moją walizkę i kilka rzeczy — wypaliła. — Jedziemy z Tomkiem na cztery dni na Mazury. W końcu należy nam się urlop, prawda?
Anka spojrzała na mnie pytająco.
— No przecież nie będę pisać podania z wnioskiem o urlop! — zaśmiała się. — Takie są uroki prowadzenia własnej firmy. Chcesz jechać na urlop, to pytasz tylko, czy masz ciuchy i pogodę — a reszta cię nie obchodzi. — podsumowała z dumą.
— Pewnie, jedź, na ile chcesz. Ja też zrobię sobie pauzę do końca tygodnia. Mam zamiar się lenić i spać przez cały ten czas — zaśmiałam się, zerkając na siebie. Wciąż miałam na sobie wygniecione ubrania, w których spędziłam cały wczorajszy dzień i noc.
Anka poszła pakować walizkę, a ja weszłam pod prysznic. Wychodząc z łazienki, usłyszałam tylko jej okrzyk:
— Ciao! — i trzask zamykanych drzwi.
— Pa, pa… — odpowiedziałam cicho pod nosem i wróciłam w stronę łóżka.
Zastanawiałam się, ile tym razem Anka wytrzyma z moim kuzynem. Zawsze, kiedy próbowali być razem, kończyło się burzliwym rozstaniem. Ale może tym razem będzie inaczej? Może się ułoży — tak jak z naszą firmą? Ostatnio wszystko zaczęło iść po naszej myśli, niemal jakby wszechświat wreszcie postanowił nam sprzyjać.
Leżałam w łóżku i gapiłam się w sufit. Po kilku minutach stwierdziłam, że nie mogę spędzić tak całego dnia. Ani, tym bardziej, całego urlopu. Poza tym — mój żołądek też miał coś do powiedzenia w tej sprawie. Burczał tak głośno, że nie sposób było go zignorować.
Wstałam i ruszyłam do kuchni, przeszukując lodówkę. Niestety — pusta. Absolutnie pusta. Jedzenie było ostatnią rzeczą, o której myślałyśmy przez ostatni tydzień. Za dużo się działo — emocji, pracy, wrażeń…
Ubrałam się i chwyciłam torbę na zakupy. Założyłam czapkę z daszkiem i sięgnęłam po kluczyki do auta. Wychodząc z domu, nagle sobie przypomniałam — przecież samochód stoi pod Halą Targową… Westchnęłam głośno i przez chwilę stałam bezradnie na schodach.
— Cóż… — mruknęłam do siebie. — Nie pozostaje nic innego, jak długi spacer na skacowany poranek.
Słońce świeciło tak intensywnie, że mimo czapki niemal mnie oślepiało. Naciągnęłam okulary przeciwsłoneczne na nos i ruszyłam przed siebie, mijając równo ustawione, nowoczesne domki naszego osiedla.
Nuciłam coś pod nosem, nie zwracając uwagi ani na mijany krajobraz, ani na dystans, jaki pokonywałam. Moje myśli odpłynęły gdzieś daleko — tak daleko, że zatarły nawet odgłosy ulicy i szum nieba. Świat przycichł. Nawet słońce przestało mnie razić. Weszłam w stan kompletnego zawieszenia, niemal jak medytacja w ruchu.
Kiedy wreszcie stanęłam przed swoim autem, miałam wrażenie, że cała trasa zajęła zaledwie kilka minut. Przynajmniej dzięki temu spacerowi naprawdę się zrelaksowałam. Głowa przestała pulsować, a żołądek — jakby zapomniał, że jest głodny.
Uśmiechnęłam się sama do siebie, widząc manekiny siedzące w samochodzie. Ten widok był tak absurdalny, że aż rozbawił mnie do łez. Serio. Jakby ktoś specjalnie je tam zostawił, żeby rozśmieszyć mnie w tym właśnie momencie.
Spojrzenie na halę przywołało wspomnienie wczorajszego dnia, zakończonego sukcesem. Uniosłam głowę i spojrzałam w niebo, cicho dziękując wszechświatowi za ostatnie miesiące. Wystawiłam twarz do słońca, łapiąc każdy ciepły promień jak dar.
Zamknęłam oczy, pozwalając sobie na krótką chwilę oddechu.
I wtedy poczułam cień.
Delikatny, ale wyraźny — przesuwający się po mojej twarzy. Otworzyłam powieki i zobaczyłam go znowu. Tę samą twarz. I te same ciemnoniebieskie, roziskrzone oczy.
Nie poruszyłam się ani o milimetr. Patrzyłam. A on patrzył na mnie.
W przeciwieństwie do tego, co czułam w kawiarni — zawstydzenie. I w przeciwieństwie do wczoraj w klubie — strach. Teraz było inaczej. Teraz czułam spokój. Cichy, wewnętrzny, niewzruszony.
Po prostu patrzyłam.
Stał przede mną w milczeniu, z rękami w kieszeniach spodni. Miał na sobie bluzę z kapturem, który zakrywał część jego twarzy, ale nie te oczy. Patrzył z góry, spokojnie, bez uśmiechu, ale też bez napięcia. Był mniej więcej w moim wieku.
Mój umysł, chcąc nie chcąc, zaczął go oceniać. Profilował rysy, analizował sylwetkę, zatrzymywał się na spojrzeniu. Tak. Był przystojny.
I wtedy odezwał się ten wewnętrzny głos. Ten bezczelny, który pojawia się tylko wtedy, kiedy człowiek zaczyna się naprawdę interesować. Sprawił, że lekko się zawstydziłam i poczułam znajome ciepło na policzkach.
Źrenice mimowolnie się rozszerzyły, a serce zaczęło bić odrobinę szybciej. Poczułam wzrost ciśnienia w skroniach, jakby ciało samo reagowało na obecność tej postaci
— Cześć, Mirka — powiedział spokojnie.
— Cześć? — powtórzyłam, a sama słyszałam w swoim głosie niepewność.
— Mam nadzieję, że się mnie nie boisz? — zapytał cicho, z lekkim wahaniem.
Zawahałam się, zanim odpowiedziałam, ale prawda była taka, że w tej chwili nie czułam strachu. Nie wiedzieć czemu, postanowiłam być z nim szczera.
— Nie, nie boję się. Ale… ja cię nie pamiętam. Skąd znasz moje imię? Kim jesteś? Czego ode mnie chcesz? I dlaczego mnie śledzisz? — wyrzuciłam z siebie całą serię pytań.
Mężczyzna westchnął głęboko i spojrzał mi prosto w oczy.
— Bo bardzo za tobą tęsknię — powiedział.
Zatrzymałam oddech. Zaskoczenie było tak silne, że aż przez chwilę nie mogłam mówić. Przecież go nie znałam… prawda?
— Przykro mi, ale… my się przecież nie znamy. Nie pamiętam cię. To nie ma sensu — pokręciłam głową, próbując uporządkować myśli.
— Znamy się bardzo dobrze. Uwierz mi na słowo — powiedział z naciskiem.
Cofnęłam się o krok, skrzyżowałam ramiona i przyglądałam mu się uważnie. Czy to wariat? Stalker? A może… to ja mam z głową coś nie tak?
— Naprawdę cię nie pamiętam. Nie wiem, kim jesteś — powtórzyłam spokojnie, ale w środku już czułam, że zaczynam panikować.
Rozejrzałam się dookoła. Nikogo. Ani jednego człowieka. Nawet auta zniknęły z parkingu. Cisza zaczęła dzwonić mi w uszach.
Sięgnęłam do kieszeni, żeby wyjąć kluczyki do auta. W razie czego — ucieknę.
— Przecież mówiłaś, że się mnie nie boisz — zauważył, patrząc mi prosto w oczy.
— Nie boję się. Po prostu chcę już wrócić do domu. Proszę… zostaw mnie w spokoju — powiedziałam zdecydowanym tonem.
— Poczekaj, porozmawiajmy chwilę — powiedział, wyciągając ręce i chwytając mnie za ramiona.
Zamarłam. Moje ciało przestało reagować. Gardło się ścisnęło, a cały świat na moment stanął w miejscu. Patrzyłam w jego oczy — wielkie, spokojne, magnetyczne.
— Dobrze, porozmawiajmy… tylko puść mnie, proszę — wyszeptałam, próbując opanować drżenie głosu.
Nie puścił.
Zamiast tego objął mnie ramionami. Silnymi, zdecydowanymi. Moje ciało wciąż było bezwładne, jakby ktoś odciął zasilanie. Nie mogłam się ruszyć. Nie byłam w stanie niczego zrobić. Czułam się jak sparaliżowana — bez szans na ucieczkę.
Zatrzymałam oddech.
Słowa, które wypowiedział, rozbrzmiały w mojej głowie echem, jakby ktoś uderzył w strunę wewnątrz mnie — cicho, ale dotkliwie.
„Bo bardzo za tobą tęsknię.”
Zrobiło mi się słabo. Na sekundę straciłam grunt pod nogami, jakbym stanęła na szklanym moście, który nagle zniknął. Przez głowę przetoczyła mi się fala zdziwienia, niedowierzania i… coś jeszcze. Coś dziwnie znajomego, co próbowało wydostać się spod warstwy zapomnienia.
Zaskoczenie objęło mnie całkowicie, jakby ktoś narzucił mi na ramiona mokrą pelerynę. Zimną i ciężką.
— Co… co powiedziałeś? — zapytałam cicho, z trudem formując słowa. Mój język jakby przestał współpracować, a gardło ściągnął skurcz.
Nie odsunął się. Stał tuż przede mną, a ja miałam wrażenie, że cała przestrzeń wokół nas się zatrzymała. Jakby świat przestał istnieć, a została tylko ta chwila, to jedno spojrzenie.
Próbowałam znaleźć logiczne wytłumaczenie. Może to żart? Może pomylił mnie z kimś innym? Może miałam kiedyś wypadek i go znałam, tylko… nie pamiętam?
Ale coś w jego oczach mówiło mi, że się nie myli. Że mówi prawdę. Że ta tęsknota, o której mówił, nie była pustym frazesem.
I to było najbardziej przerażające.
Zaskoczenie zamieniło się w chaos. Serce waliło mi jak oszalałe, skronie pulsowały. Usta miałam wyschnięte, dłonie lekko drżały. Próbowałam zebrać myśli, ale każda z nich rozbiegała się w inną stronę.
Patrzyłam na niego jak na ducha — na coś nierealnego, co nie powinno istnieć. A jednak stał przede mną. Oddychał. Czułam jego ciepło. Czułam jego obecność tak intensywnie, że aż zakręciło mi się w głowie
— Przepraszam — wypowiedział nagle i cofnął się o krok. Ręce opadły mu wzdłuż ciała. — Naprawdę nie chciałem cię przestraszyć. Wiem, że to wszystko musi być dla ciebie dziwne… Ale proszę, nie bój się i… nie uciekaj.
Stałam nieruchomo, z sercem bijącym w rytmie, którego nie potrafiłam uspokoić. Patrzyłam na niego, na jego oczy — nadal pełne spokoju, może odrobinę smutku. Nie wyglądał jak ktoś niebezpieczny. A jednak cała ta sytuacja była co najmniej… nierealna.
— Nie rozumiem twojego zachowania — powiedziałam w końcu. Głos miałam pewniejszy, niż się spodziewałam. — Nie znam cię. Pojawiasz się nagle, chodzisz za mną od dwóch dni… Nie wiem, jakie są twoje intencje. Ale…
Zawahałam się na ułamek sekundy, nie dowierzając własnym słowom.
— …ale wiem, że się ciebie nie boję. I sama się temu dziwię.
Spojrzał na mnie intensywnie, jakby czekał na to jedno zdanie. Nie uśmiechnął się, nie zrobił żadnego gestu. Ale w jego oczach pojawił się błysk — krótki, cichy znak, że coś dla niego właśnie się wydarzyło.
Zrobiło się między nami cicho. Cisza nie była niezręczna. Była… gęsta. Jakby wszystko czekało — powietrze, światło, nawet moje myśli — na kolejne słowo, które on wypowie.
Nie wiedziałam, co mam myśleć. Ani jak się zachować. Nie poznawałam samej siebie.
Dlaczego jeszcze nie uciekłam? Dlaczego wciąż tu stoję… i chcę wyjaśnień?
Kim on jest? I po co za mną chodzi?
Powinnam być ostrożna. A jednak coś mnie tu zatrzymywało. I to nie była zwykła ciekawość. To było… coś więcej.
Nie spuszczałam wzroku z jego roziskrzonych, ciemnoniebieskich oczu.
Były jak magnes. Głębokie i spokojne.
I wtedy znów mnie objął. Bez gwałtowności. Bez presji. Po prostu otulił mnie swoimi ramionami.
Poczułam się krucha. Ale też… bezpieczna. Jakby ten uścisk znał mnie lepiej niż ja sama.
Usłyszałam własne serce. Dudniło w piersi głośniej niż kiedykolwiek wcześniej. Szum krwi pulsował mi w uszach.
I nagle wszystko się zatrzymało.
Nie czas. Nie przestrzeń. Ja.
Byłam jak kamienny posąg. Nieruchoma.
Zasnęłam wewnętrznie. Głęboko. Ale nie ze strachu. Z jakiegoś niezrozumiałego spokoju, który przyszedł znikąd.
Nigdy wcześniej nie doświadczyłam czegoś tak irracjonalnego… jak w tej właśnie chwili.Rozdział 5
Ciepłe powietrze. Śpiew ptaków. Szum drzew.
Delikatne kołysanie. Hamak. Mój bezpieczny sen. Znajomy, ukochany sen…
Tym razem nie pozwolę mu uciec. Nie tak łatwo.
I nie… tylko nie te hałasy. Nie teraz.
Zacisnęłam mocno powieki, próbując utrzymać ten stan. To wspaniałe uczucie ciepła, lekkości…
Ale dobijanie do drzwi było coraz głośniejsze. Telefon zaczął dzwonić. Na oślep sięgnęłam po niego i nacisnęłam cokolwiek, byleby tylko zamilkł.
Cisza. Ulgowa chwila.
A jednak… coś zaczęło mnie tarmosić.
— Czego chcesz, potworze? — wymamrotałam zaspana.
— Wstawaj! — głos Anki. Energiczny, jak zwykle.
Przekręciłam się do niej plecami.
— Miałyśmy mieć urlop… Nie pojechałaś na Mazury? Czegoś zapomniałaś?
— Co ty gadasz za głupoty? Wstawaj! Idziemy do pracy!
— Co, pali się?! — burknęłam poirytowana. — Umawiałyśmy się na urlop… Nie zrywaj mnie z łóżka. Mam plany.
— Jaki urlop?! Zaraz zaśpisz na nockę!
Zdezorientowanie.
Otworzyłam oczy.
I… poczułam się, jakby poraził mnie prąd.
Spojrzałam dookoła. Nie wierzyłam własnym oczom.
To było moje stare mieszkanie. Po rodzicach.
Ściany, meble, wszystko… dokładnie tak, jak zostawiłam to lata temu.
Spojrzałam na swoje ręce — trzymałam w nich stary telefon, ten rozsuwany Samsung, który dawno temu oddałam bratu.
Zamarłam.
Odwróciłam głowę. Anka…
Wyglądała młodziej. Jakby ktoś cofnął jej czas. Jak sprzed kilku lat.
— Co jest, kurwa?! — wyrwało mi się.
— Mirka, ćpałaś coś? — Anka spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami. — Jesteś blada jak ściana. Co się z tobą dzieje? Matko… może ty masz koronawirusa?
— Co mam?! — sapnęłam. — Skąd ten pomysł?!
W tej jednej chwili poczułam się jak trup. Albo gorzej — jakby mnie pochowano żywcem. Dwa metry pod ziemią, we własnej trumnie.
Spadałam. W czarną otchłań bez dna.
— Mirka! Nie strasz mnie! — Anka potrząsnęła mnie za ramiona, przerażona.
— Co my tu, do cholery, robimy?! — zapytałam, nadal kompletnie zdezorientowana.
— No jak to co? Przyjechałam po ciebie, żeby razem jechać do pracy.
— Do jakiej pracy?
— Do sortowni, na nockę! A niby gdzie?
— Nie… nie, nie… Ja nigdzie nie idę.
Wracam do domu. Natychmiast
— Ale ty jesteś w swoim domu… — Anka patrzyła na mnie z troską, ale i rosnącym niepokojem. — Ocknij się. Chyba muszę zadzwonić po pogotowie!
Rozejrzałam się ponownie. Wszystko było znajome, aż do bólu. Miałam wrażenie, jakbym cofnęła się w czasie. Tylko… to nie był sen? Próbowałam sobie to racjonalnie wytłumaczyć. Może bardzo realny sen. Halucynacja. Cokolwiek.
Ale Anka już wybierała numer.
Do Marcina.
Mój mąż. Wtedy jeszcze nim był. Pracował na karetkach.
— Nie! Nie dzwoń, proszę! Wszystko jest dobrze! — zareagowałam gwałtownie, próbując jej wyrwać telefon. Skłamałam, byle tylko się rozłączyła.
— Zadzwonię tylko do pracy, żeby zgłosić, że dziś nas nie będzie — mruknęła, patrząc na mnie z podejrzliwością. Zamieniła z kierownikiem kilka słów, rozłączyła się.
— Załatwione. Na dziś mamy urlop. Zostanę z tobą.
Co się, do cholery, z tobą dzieje?
— Nie wiem. Naprawdę… nie wiem — wymamrotałam.
Skłamałam znowu. Nie miałam pojęcia, jak wytłumaczyć to, co czułam.
Głupio było mi zapytać Anki: „Jaki dziś dzień?”
Spojrzałam więc na telefon.
11 grudnia 2019 roku.
Niemożliwe.
Ja pierdolę — syknęłam bezgłośnie.
Anka przyglądała mi się uważnie.
— Spokojnie. Powiedz chociaż, co robiłaś wczoraj?
Wczoraj?
— Rano poszłam po auto… Zostawiłam je pod Halą Targową. Było gorąco. Może… mam udar? — próbowałam się ratować. Może to tylko udar. Może zaraz się obudzę.
— W grudniu?! Gorąco ci było w grudniu?! — Jej brwi uniosły się wysoko. — Może jednak zadzwonię po Marcina…
— Ale… wczoraj było lato — powiedziałam cicho. Sama nie wierzyłam, że to wypowiedziałam na głos. — Nie wiem… Nie pamiętam już. Nie wiem, co się stało. Nie wiem, dlaczego tu jest tam.
Przecież to mieszkanie było sprzedane…
Anka naprawdę się przeraziła. Widziałam to w jej oczach.
— Dobra, ja jednak muszę zadzwonić po Marcina — powiedziała stanowczo i znów sięgnęła po telefon.
— Nie, tylko nie to! Proszę! Ja chcę zostać teraz sama. Muszę sobie to wszystko poukładać w głowie. Idź do domu.
— Wykluczone! — Anka pokręciła głową. — Nie możesz zostać w takim stanie sama! Jak nie chcesz karetki, to jedziemy na SOR. Nie mogę cię tak zostawić.
Uległam. Dla świętego spokoju.
Niechętnie chwyciłam torebkę i wciągnęłam na siebie ciepły płaszcz.
Wyszłyśmy z mieszkania.
I wtedy…
uderzyły mnie znajome dźwięki starej windy.
Ten metaliczny zgrzyt, to świszczenie linek, charakterystyczne klapnięcie drzwi.
Przez lata słyszałam je codziennie.
Zaczęły wracać wspomnienia, jakby wszystko wydarzyło się wczoraj.
Winda zjechała. Weszłyśmy.
Zeszłyśmy na parter i wyszłyśmy na zewnątrz.
Mróz uderzył mnie w twarz jak policzek.
Siarczysty, prawdziwy. A pod stopami skrzypiał śnieg.
Na tle latarni wirujące drobinki wyglądały jak białe gwiazdy w czarnej otchłani.
Część z nich spadała na moją twarz i topniała od razu, zostawiając zimne, mokre ślady na skórze.
To nie był sen.
To nie był sen.
W tej jednej chwili wszystko do mnie dotarło.
To się działo naprawdę.
I to było jak cios.
Łzy napłynęły mi do oczu. Nie chciałam tego widzieć.
Nie chciałam być w tym czasie, w tym miejscu.
To był koszmar, który powinien zostać wymazany z pamięci
— Mirka! Chodź już, odśnieżyłam samochód! — zawołała Anka z parkingu.
Ruszyłam w jej stronę, choć nogi miałam jak z waty.
Miękkie, niepewne. Jakbym uczyła się chodzić od nowa.
I wtedy go zobaczyłam.
Stare auto Anki.
To samo, które dawno temu się rozsypało.
A teraz znów tu stoi — jak gdyby nigdy nic — warczy cicho i paruje zimowym oddechem.
Wsiadłam do środka.
I od razu poczułam ten znajomy, ciepły zapach…
Cynamon.
Drewienko, które kiedyś jej kupiłam na Mikołajki.
Chyba z cztery, może pięć lat temu…
Wyciągnęłam dłonie z kieszeni płaszcza.
Przyjrzałam się im uważnie.
Palce… były jakby inne.
Młodsze?
I wtedy zobaczyłam ją.
Złotą obrączkę.
Na swoim miejscu.
A na nadgarstku — bransoletka od mojego męża.
Poczułam, jak coś zaciska się we mnie.
Jakbym znów zanurzała się w lepkim bagnie, z którego jeszcze niedawno się wydostałam.
I które obiecałam sobie zostawić za sobą na zawsze.
Za oknem przesuwało się miasto.
Zaśnieżone.
Puste.
Ulice wyglądały jak martwe. Jak po końcu świata.
Wróciłam…
do czasów pandemii.
Gdzie wszystko było zawieszone, zamrożone, bez życia.
Jeszcze przed chwilą było tak ciepło. Tak jasno.
Tak świetliście.
Westchnęłam głęboko, mimowolnie.
Zauważyłam, że właśnie podjeżdżamy pod szpital.
Anka z trudem zaparkowała między brudnymi hałdami śniegu.
Śniegu było dużo, jak dawniej.
Już dawno nie widziałam takiej zimy.
Co tu się, do cholery, dzieje?
Przecież to niemożliwe.
To się nie mogło wydarzyć.
Nie w ten sposób. Nie tak nagle.
Jeszcze przed chwilą…
Byłam gdzie indziej.
Inny czas. Inne miejsce. Inne ja.
A teraz siedzę w samochodzie Anki, który dawno przestał istnieć.
Mam na palcu obrączkę, której już dawno się pozbyłam.
Na ręce — bransoletkę, która miała dla mnie wtedy… jeszcze jakieś znaczenie.
Nie rozumiem tego.
To nie ma sensu.
Albo ja tracę rozum,
albo świat się rozpadł i poskładał w zupełnie innej kolejności.
Może śnię?
Może to sen we śnie?
Może umarłam?
A może… może cofnęłam się w czasie?
Ale jak?
Dlaczego?!
Przecież nie jestem w żadnym filmie science fiction.
To moje życie.
Nie powinno się dziać nic… nienormalnego.
A jednak.
Jest zimno.
Czuję ten mróz na policzkach.
Czuję to wszystko aż za bardzo.
Zbyt realnie, żeby to był sen.
Zbyt absurdalnie, żeby to była prawda.
Patrzę na Ankę — młodszą, jakby świeższą wersję jej samej.
Patrzę na własne dłonie — znajome i nieznajome zarazem.
Patrzę na świat, który powinien już dawno przeminąć.
I jestem w nim.
Zamknięta.
Jak w pudełku.
Jak w zapętlonym wspomnieniu, które ożyło i zyskało ciało.
Nie wiem, co się wydarzyło.
Nie wiem, co mam zrobić.
Nie wiem, kim jestem teraz.
Czy to ja sprzed lat?
Czy ta, którą dopiero zaczęłam być?
I najgorsze…
Nie wiem, czy chcę wracać.
Skierowałyśmy się w stronę wejścia do szpitala.
Z oddali rozlegały się syreny karetek.
Ten dźwięk…
Przez moment coś mnie ścisnęło w żołądku.
Lęk.
Ten stary, dobrze znany, zapomniany odruch — strach przed jego obecnością.
Nie chciałam go widzieć. Nie chciałam go tu.
Nie w tym czasie.
Nie w tym życiu.
Weszłyśmy do środka i moim oczom ukazał się widok, który powinien być już tylko wspomnieniem.
Poczekalnia pełna ludzi w maseczkach.
Każdy wpatrzony w punkt. Każdy milczący.
Zamarłam.
To było jak cofnięcie taśmy.
Pandemia.
Ten dziwny czas, kiedy wszystko przestawało być normalne.
Ja już dawno o tym zapomniałam.
Jakie maseczki?
Jakie testy?
Miałam ochotę podejść do nich i potrząsnąć — „Opamiętajcie się! Przecież to już dawno minęło!”
Ale nie mogłam.
To ja byłam tą, która się nie zgadzała z czasem.
To ja byłam… nie na miejscu.
Zarejestrowałam się, jakby odruchowo.
Pojawiła się pielęgniarka — biała, zamaskowana postać jak z filmu katastroficznego.
Zrobiła mi test na COVID. Nawet nie zaprotestowałam.
Czterdziesta w kolejce.
Pilny przypadek.
A jednak — godziny czekania.
Czas płynął powoli, niemal jakby się cofał.
Jakby każdy dźwięk, każde szuranie krzeseł, każdy kaszel… przypominał mi, że nie mam wpływu na nic.
Nic.
Anka siedziała obok i udawała spokój.
Ale czułam, że obserwuje mnie ukradkiem.
Widziała, że coś jest nie tak.
A ja nie potrafiłam jej tego wyjaśnić.
W głowie — tysiące myśli.
Obrazy z przeszłości, które dopiero co zostawiłam za sobą…
wracały z nową intensywnością.
Spojrzałam na ludzi w poczekalni.
Byli dla mnie jak widma.
Jak aktorzy w spektaklu, który już raz widziałam.
A ja?
Czułam się jak duch.
Jakbym była w cudzym wspomnieniu.
Jakbym wróciła nie do miejsca, ale do roli, której nie chciałam już grać.Rozdział 9
Mijałam kamienice, które nie przeszły jeszcze rewitalizacji. Przez ostatnie lata miasto zmieniało się na moich oczach — odnowione elewacje, nowe latarnie, równiutkie chodniki. Łatwo było przyzwyczaić się do pięknych widoków. Teraz, idąc przez tę starszą część dzielnicy, z przykrością patrzyłam na dziurawe chodniki, obdrapane ściany i zniszczone drzwi, jakby czas zatrzymał się tu na dobre.
Dopiero teraz, z taką ostrością, dotarło do mnie, jak wiele zmieniło się w moim życiu w przeciągu ostatnich pięciu lat. A może… nic się tak naprawdę nie zmieniło? Może to wszystko był tylko obraz — symulacja tego, jak mogłoby wyglądać moje życie, gdybym wtedy poszła inną drogą?
więcej..