Informatyk – klik kłamstwa, klik grozy. Część 2. Konrad - ebook
Informatyk – klik kłamstwa, klik grozy. Część 2. Konrad - ebook
Nawet wytrawni agenci wywiadu gubią tropy.
Dyrektor Agencji Techniki Operacyjnej i Wywiadu major Konrad Maj poszukuje zaginionej agentki, co nie przeszkadza mu w wytężonej służbie i w zdobywaniu kolejnych awansów. W wyniku intensywnego śledztwa demaskuje spisek przeciw Gabrieli i odkrywa jej tajemnice. Giną ludzie. Lecz to wszystko nie prowadzi go do celu. Mijają lata…
Iwe Hulkon w drugiej część swej powieści ukazuje sensacyjne wydarzenia wewnątrz służb specjalnych w trudnych czasach transformacji ustrojowej lat dziewięćdziesiątych i usilnych starań polskich służb o członkostwo w NATO.
Ten tom powieści nie kończy całej historii – czytelnik znajdzie jej zakończenie w książce "Informatyk – klik kłamstwa, klik grozy", część III.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8308-961-4 |
| Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nad dachami domostw zalegała aksamitna ciemność, nawet liczne gwiazdy na wypogodzonym niebie nie oświetlały asfaltowej drogi przez wieś; brakowało blasku ukrytego w nowiu księżyca, a ulicznych lamp nigdy tu nie było.
Norbert Maślak wracał z drugiej zmiany z fabryczki plastikowych doniczek i aby dotrzeć do swojego mieszkania, musiał pokonać całą długość wioski. Nie śpieszył się, nigdy się nie śpieszył do gderliwej żony i dwójki rozwrzeszczanych dzieciaków, po drodze zahaczył o przydrożny bar, czynny dopóki goście zasiadali, i w towarzystwie miejscowych smakoszy wypił dwa piwa, zaprawiane setką wódki. W rozchełstanej kurtce, z rękami w kieszeniach wlókł się wzdłuż jezdni, potykając się o przydrożne kamienie, nie czując nawet zimnej aury – pogodna noc zapowiadała jesienny przymrozek.
Zbliżała się północ, gdy dotarł do wiejskiego osiedla mieszkaniowego, na które składały się raptem dwa kilkupiętrowe bloki, oddzielone boiskiem sportowym od reszty wsi i tylko na parkingu przed nimi ustawiono dwie latarnie uliczne, oświetlające różnej marki motory i kilka samochodów.
Przechodząc obok nich, zauważył otwarte drzwiczki fiata 126p swojego sąsiada, ucieszył się, bo czasem wspólnie wypijali piwko. Podszedł tam, lecz samochód był pusty. Przymknął drzwi i rozejrzał się, wokół nie było żywego ducha. Wtem „maluch” zagrał ostrym dźwiękiem uruchomionego silnika – Norbertem targnęło, teraz zauważył otwartą tylną klapę auta, zrobił krok w tym kierunku, gdy nagle jak spod ziemi wyrosła przed nim niewielka postać. Nie zdążył o nic zapytać, dostał kopniaka w okolicę żołądka, zwinął się, cofnął o krok, jednocześnie nagła złość wypełniła jego trzewia. Prostując sylwetkę, sięgnął do ramienia osobnika, lecz zanim go dotknął, dostał cios w przedramię tak silny, że odwróciło go bokiem do napastnika, a rękę odrzuciło gdzieś poza plecy. Następne kopnięcie powaliło go na ziemię, cudem uniknął uderzenia głową o beton. Upadł na prawą rękę, pozostawiając ją pod plecami, poczuł ból w barku, a mimo to chciał się zerwać, i w tym momencie ciemna postać wskoczyła na niego niczym zwinny kot – stopa w czarnym bucie stanęła na przegubie jego lewej dłoni, przyszpilając rękę do podłoża, czubek zaś drugiego buta kopnął go leciutko w brodę, przytrzaskując język pomiędzy zębami. A za sekundę stało się to najgorsze – but zsunął się na jego szyję i lekko przycisnął krtań.
– To twoje auto?
Głos był miękki, łagodny, nie należał do dorosłego mężczyzny, a cała postać nad nim tkwiła wyprostowana, z lekko ugiętymi rękami w łokciach. Spod czarnego kaptura patrzyły w niego ciemne, błyszczące w półmroku oczy.
– Nie… – wychrypiał przerażony.
– To leż tu cicho, dopóki nie odjadę, a nawet pięć minut dłużej, wtedy nic złego ci się nie stanie.
Nie odpowiedział, patrzył w górę w jasną twarz z nadzieją, że osobnik nie zechce tupnąć i zmiażdżyć mu krtani.
– Zrozumiałeś? – Odwrócił stopę i noskiem buta trącił podbródek Norberta.
– Tak…
Drobna postać w dziwaczny sposób uwolniła go od ciężaru, zeskakując jednocześnie obiema nogami i zaraz usłyszał trzaśnięcie drzwiczek, po czym maluch zwiększył obroty silnika, ale nie zawył przy starcie. Jeszcze przez chwilę słyszał pomruk oddalającego się auta. Podniósł się z ziemi, usiadł, pomasował przyciśniętą wcześniej rękę, a później szyję. Był oszołomiony. Nie należał do mięczaków, o czym nieraz przekonała się jego żona, a jednak to zdarzenie zaskoczyło go, wytrąciło z równowagi.
Wstał, otrzepał spodnie i pobiegł do sąsiada na pierwsze piętro budynku.
– Ukradli ci samochód! – oświadczył zaspanemu mężczyźnie.
Komisariat we Wrzecinie zamykano na noc na wszystkie spusty, jednak gdy kilka pięści waliło w jego drzwi, oficer dyżurny wyszedł ospale zza wysokiego kontuaru i otworzył podwoje. Wewnątrz było jeszcze dwóch policjantów, jeden z nich przyjął zgłoszenie o kradzieży fiata 126p.
– Jak wyglądał złodziej? – dopytywali na przemian Norberta Maślaka, który sprawiał wrażenie nieobecnego duchem.
– No… wyższy ode mnie, potężniejszy, miał niesamowitego kopa… – Znowu pomasował sobie grdykę.
– Jak wyglądał?! Miał wąsy, brodę?
– Nie wiem, było ciemno, a on skrywał twarz pod kapturem – kłamał. Wstydził się przyznać, że w ułamku sekundy pokonała go drobna postać o twarzy anioła.
Nad miasteczkiem Kiercz, leżącym o sto kilometrów na południe od Wrzecina, wstawał blady jesienny świt. Kapitan Mirosław Zygiel spojrzał na zegarek. Był kwadrans po szóstej, gdy na parking przed blokiem numer 2 przy ulicy Kasztanowej wtoczyła się wolno laweta. Kapitan wysiadł ze służbowego volkswagena golfa i ręką wskazał całkowicie spalone cinquecento pod czarnymi kikutami kasztanowca. Na pierwszy rzut oka było widać, że drzewo spłonęło wraz z samochodem.
Kierowca ustawił lawetę tyłem do wraku, a z szoferki wyskoczył porucznik Arkadiusz Potempa i ze zwojem lin w dłoni podszedł zamaszystym krokiem do auta. Wciągnięcie wraku nie było proste – strawiony ogniem samochód nie miał ogumienia i gubił części karoserii. W końcu opasano je linami i zapięto do wciągarki.
Kapitan Zygiel zbierał z bruku lusterka wsteczne, wycieraczki szyb, tablice rejestracyjne, i w tym momencie spod jednej z nich wypadła metalowa pinezka. Pochylił się, wziął ją w palce i ułożył na dłoni. Nie miał wątpliwości, co to jest. Przez moment ważył krążek, spoglądając na osmalone cegły nad wybitymi szybami w oknach na parterze budynku, po czym schował go do kieszeni. Nie miał pojęcia, w co wmieszała się Lalka, wszak była na etapie pobierania nauk w Agencji Techniki Operacyjnej i Wywiadu, i nikt nie wiedział, co szefostwo zamierzało z nią uczynić w przyszłości, więc, do cholery, cóż mogło się stać?! Dlaczego spłonęło jej mieszkanie i samochód, a ona zniknęła bez śladu?
Laweta odjechała, uwożąc smętną stertę złomu, a kapitan wraz z porucznikiem nadal przyglądali się scenerii, gdzie przed dwoma dniami rozegrała się tragedia.
– Rozumiesz coś z tego? – Pierwszy odezwał się Arkadiusz Potempa. Był w dwójnasób wstrząśnięty, gdyż Lalka od początku poruszyła jego zmysły. – Bo ja nic…
– Powiedz, Arek, śledziliście ją?
– Nie, nic o tym nie wiem.
– Latem pytała mnie, czy ją podsłuchujemy, jakby miała jakieś podejrzenia.
– I?
– Co „i”?! – obruszył się. – Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że nie, a jednak ktoś podłożył lokalizator pod tablicę rejestracyjną w jej samochodzie. – Wydobył pinezkę i pokazał ją porucznikowi.
Arkadiusz zmarszczył brwi.
– Hm… należałoby docisnąć tego psa z komendy policji, który dopytywał ją o agenta.
– On siedzi na tymczasówce i nie sądzę, aby informacja o jej mobilności była mu do czegokolwiek potrzebna. Myślę o kimś innym. – Spojrzał badawczo w twarz porucznika.
– Szef? – zapytał Arkadiusz z nutą niepewności w głosie.
– Uhm, on jeden nie był dla niej sympatyczny i nikt nie wie, o co ją ciągle podejrzewał. Myślę, że to on ją śledził.
– Schowaj to i nikomu o tym nie mów, jeszcze pomyślą, że to major zlecił cały ten bajzel.
– A jesteś pewny, że nie on? Jest mistrzem mistyfikacji!
– Wiesz, czego jestem pewien? Zaczęła się sobota, a od środy nie ma śladu po Gabrysi. I wbrew opinii kapitana Koska, powinniśmy powiadomić majora o tym, co się tutaj stało!
– Dzwoń do niego, jeśli chcesz, ja tego nie zrobię. – Podrzucił krążek, złapał go w powietrzu i schował do kieszeni. Nie lubił się wychylać, czasem to mogło być jak sikanie pod wiatr.