- promocja
Inna dusza - ebook
Inna dusza - ebook
Łukasz Orbitowski powraca z Inną duszą! Powieścią, za którą zdobył Paszport Polityki, nominacje do Nagrody Literackiej ,,Nike” oraz do Nagrody Literackiej Gdynia.
Bydgoszcz, lata dziewięćdziesiąte. Trzej nastoletni przyjaciele spędzają razem czas. Jeżdżą na rowerach, włóczą się po pustostanach i marzą o lepszym życiu: o PlayStation albo o domu wolnym od wódki i przemocy. Jeden z chłopców zaczyna się dziwnie zachowywać, ma natarczywe myśli, nieznane pragnienia. Zawłada nim mroczna dusza I w końcu sięgnie po nóż…
Oparta na prawdziwych wydarzeniach powieść jest czymś więcej niż historią przemocy. Orbitowski z niesamowitą pieczołowitością uchwycił Polskę czasu transformacji, dokonując wiwisekcji zachowań i mechanizmów, które kierowały ludźmi w nowej rzeczywistości. Lata dziewięćdziesiąte odarto tutaj z sentymentu. To czasy brudu, upadku, niespełnionych marzeń, ale i wielkich nadziei.
Wydana prawie dekadę temu Inna dusza okazała się wielkim wydarzeniem literackim i ugruntowała pozycję Łukasza Orbitowskiego jako jednego z najlepszych pisarzy jego pokolenia. Od dawna niedostępna wreszcie trafia do rąk czytelników.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-085-3 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wejście
2013
– Przy pierwszym ciosie tak, potem już nie. Pewno po temu dziabałem ich tyle razy – mówi Jędrek. – Pewno myślałem, że znów coś poczuję, a tu nie. Tylko za pierwszym ciosem – powtarza, zwieszając ciężką głowę. Niebieska bluza opina się na szerokich barkach. Zawsze ubierał się na niebiesko. Mówił, że to kolor wojownika.
Siedzimy naprzeciw siebie przy brązowym stole, na prostych szarych krzesłach. Dwa okna na przeciwległym końcu sali widzeń kojarzyłyby mi się ze sklepikiem na stołówce zakładowej, gdyby nie kraty i strażnik pod bronią. Więźniowie rozmawiają z żonami, rodzicami, kochankami, dziećmi. Ktoś płacze. Jakiś berbeć lgnie do wytatuowanej dłoni, mówi, że pani w sądzie nie chciała, żeby przyszedł. Mówi, że popełni jakieś straszne przestępstwo, aby być razem z tatusiem.
Jestem zdziwiony, bo Jędrka odwiedzam od lat i opowiedział mi o tym, co zrobił, i dużo więcej, ale nigdy się nie zająknął, jak mu z tym było tam, w środku.
– Dobrze, że przyszedłeś – mruczy Jędrek i zaraz pyta: – Jak ojciec? – Nie wiem, o kogo mu chodzi, więc dopowiada: – Jak mój kochany stary?
Mówię, że nic się nie zmieniło. Pan Ryszard siedzi w Toruniu z nową rodziną. Ma dwoje dzieci, jedno już chodzi do szkoły. Zniknął z radaru i ludzie o nim nie rozmawiają. Jędrek znów kiwa głową: szare policzki zjeżdżają ostro do pełnych ust i cofniętego podbródka z nastroszoną szczeciną. Gdy tutaj trafił, ledwo zarastał.
– A matka? – dopytuje.
Teraz przynajmniej wiem, kogo ma na myśli. Przedwczesna emerytura pchnęła panią Hanię w trzecią już pustkę. Pani Hania jeździ na działkę. W samotnym mieszkaniu w Fordonie przyjmuje psy, nieraz głuche i ślepe, próbując znaleźć dla nich nowy dom. Jest sucha i blada jak trup znaleziony w zamieci. Niedługo zapisze się na uniwersytet trzeciego wieku i powybija okna w piwnicach, żeby koty miały się gdzie schronić. Zostawiam tę myśl dla siebie i mówię Jędrkowi, że z jego matką wszystko w porządku. Nie wierzy mi.
– A reszta? Co z resztą? – chce wiedzieć.
Jego ciemne oczy przypominają jamy oblepione błotem, w jego głosie próżno szukać żalu, a jednak te imiona nie przejdą mu przez gardło. Nigdy nie przeszły. Mógłbym opowiedzieć mu o cierpieniu i obojętności, o człowieku, który runął na pysk i leży od osiemnastu lat w gównie rozcieńczonym przez łzy, i o kobiecie, która nim się opiekuje, bo tak trzeba, bo opieka przynosi ulgę i zapomnienie. Osiemnaście lat, dłużej, niż żył ich syn. Opowiedziałbym o Beatce zakotwiczonej w Warszawie, jej dzieciach, o prywatnym przedszkolu i dwupoziomowym mieszkaniu na starym Mokotowie. O matce, która straciła jedyną córkę. Dodałbym: niektórym się udaje, chciała, to ma. Lecz wolę inaczej. Odpowiadam po prostu, że oni akurat jakoś się poskładali. Mówię też, że niedługo przestanę jeździć na Jasną. Jędrek wzrusza ramionami.
– Twój tatko, jak się ma? – zagaduje.
Nie odpowiem. Jędrek zawsze zadaje te same pytania, zawsze odpowiadam tak samo, to jedno puszczając mimo uszu.
– Dobrze, żeś do mnie znów zajrzał, no. Tyś to nigdy na Jasną nie pasował. – Prostuje się na krześle, opuszcza dłonie na stół, splata palce i trze kciukiem o kciuk. Blizna jest niemal niewidoczna. – U ciebie w porządku, co nie?
Tak, u mnie w porządku. Widzenie zaraz dobiegnie końca. Opowiadam Jędrkowi o rzeczach, które nigdy nie będą do niego należały. Na Dworcowej, blisko Gdańskiej, machnęli apartamentowiec jak ta lala i będę tam mieszkał, na drugim piętrze, a strażnik przegoni nieproszonych gości. Strażnik ma niebieski mundur i wąsy zażółcone od papierosów. Zamówiłem meble na wymiar, chcę mieszkać jak człowiek, ale stolarz ociąga się z wykonaniem. Jeżdżę do niego do Raciniewa i poganiam. Gdy wracam, parkuję na prywatnym parkingu w podziemiach budynku. Mój volkswagen jetta ma już sześć lat i chciałbym kupić coś nowego, tylko czasu brakuje – wciąż te wyjazdy. Nie wybrałem nawet telewizora. Chciałbym usiąść i być sobą u siebie.
– To dobrze – mówi Jędrek. – Dobrze, że się poukładało.
Podnosi się ociężale, jakby wielkim wysiłkiem odrywał się od krzesła. Z pierwszym krokiem odzyskuje dawną sprężystość, a gdy staje przed zakratowanymi drzwiami, czekając, aż go wpuszczą, przyjmuje tę pozę, którą dobrze pamiętam z czasów, gdy bujaliśmy się razem. Nogi w lekkim rozkroku, łopatki ściągnięte, pofałdowany kark, ramiona ugięte w łokciach i powolny ruch palców, jakby miętoszących coś niewidzialnego.POCAŁUJ NOC. LISTOPAD 1995
Pocałuj noc
listopad 1995
1.
Jeszcze nikt nie strzelał z procy tak pięknie.
Siedzimy we trzech w zardzewiałym zaporożcu bez kół, jakieś pięć metrów od śmietnika z pustaków. To ten najfajniejszy model zaporożca, z kieszeniami, które ktoś chciał urwać, ale tylko wypatroszył. Darek wychyla się przez przednie okno z siedzenia kierowcy. Przycupnąłem z przodu i mam Jędrka za plecami. Na cegłówkach pod śmietnikiem stoi rząd butelek z grubego szkła. Mamy też procę z drewna i pasma gumy wyciętego z rękawiczki. W kubełku leżą nazbierane kamienie. To pierwszy słoneczny dzień w listopadzie.
Zaczyna Darek. Wciąż wychyla się przez okno i chyba udaje bandytę ostrzeliwującego się przed radiowozem lub na odwrót. Trzęsie się, jakby nasz samochód pędził po wybojach. Porywa kamień, naciąga i pudłuje. Tak raz za razem. Kamyki dzwonią o blaszany dach śmietnika, a gdy trafiają w pustak, wzbijają chmurkę gruzu, jak w filmowej strzelaninie. Butelki stoją, jak stały. Nadchodzi moja kolej. Napinam najmocniej, jak umiem, mrużę oko. Dwa pierwsze kamienie idą za wysoko, trzeci przelatuje bokiem, czwarty trąca szyjkę. Butelka chwieje się i roztrzaskuje pod śmietnikiem. Piąty, ostatni pocisk znów nie sięga celu.
– Wierzysz w duchy? – pyta Jędrek i przejmuje procę. Starannie wybiera pięć kamieni. Napina gumę. Żyły pulsują mu na przedramieniu. Mruży oko, nos ociera się o wierzch dłoni. Zwalnia palce. Kamień śmiga nad butelką. Jędrek, nie spuszczając wzroku z celu, sięga po kolejny kamień. Gumkę ustawia nieco niżej, biedzi się z tym, przygryza wargę. Tym razem kamień niemal muska butelkę. Jędrek rozmasowuje palce od nasady po paznokcie, a dalej wypadki przebiegają błyskawicznie. Proca wyrasta z dłoni jak złamana kość. Jędrek bierze głęboki oddech. Dwie butelki pękają, trzecia ledwo się chwieje, ale w jej środku widnieje dziura na wylot. Jędrek wypuszcza powietrze, oddaje procę Darkowi i pyta:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki