Inna opowieść wigilijna - ebook
Inna opowieść wigilijna - ebook
Ponadczasowa klasyka – Dickensowska Opowieść wigilijna – w erze komputerów
Monica Banks, dyrektor naczelna międzynarodowej firmy komputerowej, to pracoholiczka, w
której życiu nie ma miejsca na dom, rodzinę czy miłość. Nieczuła i sarkastyczna, w Wigilię
odmawia swoim pracownikom urlopu. Tego samego wieczoru w swoim biurowym komputerze
odkrywa ducha. Duch to nie kto inny, jak Ebenezer Scrooge. Tak, ten sam.
Przebudzony przez pewną bystrą dziewczynkę o imieniu Tina, Scrooge jest gotów i pełen chęci,
by odegrać rolę ducha Bożego Narodzenia. Odkrywa, że świat bardzo się zmienił od jego czasów,
i chociaż wie, że duch miłości, hojności i przebaczenia jest wieczny, będzie potrzebował więcej niż
odrobiny wsparcia technicznego, by przekonać Monicę do przemiany, jeszcze zanim nadejdzie
świt.
Piękna opowieść.
„Midwest Book Review”
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-831-7 |
Rozmiar pliku: | 681 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ebenezera Scrooge’a znów ktoś nawiedzał, co wydawało się niezwykłe, ponieważ, jak już się zorientował, nie żył.
Wszyscy to potwierdzili. Jego duch błąkał się jeszcze, gdy pod dokumentami dotyczącymi jego pochówku, podobnie jak wcześniej jego wspólnika Marleya, składali podpisy duchowny, urzędnik, przedsiębiorca pogrzebowy oraz główny żałobnik. Podpisał je jego zapłakany siostrzeniec. Gdy Scrooge patrzył na jego łzy, miał mieszane uczucia, co całkowicie zrozumiałe, bo choć nieszczególnie radowało go, że zakończył życie, którym dopiero niedawno zaczął się cieszyć, to odczuwał zadowolenie, iż jego odejście było przez kogoś opłakiwane.
Przez pięć lat, które minęły od wizyty duchów minionych, obecnych i przyszłych świąt Bożego Narodzenia, stał się innym człowiekiem, człowiekiem szczodrym i — czy odważy się to powiedzieć? — darzonym miłością. Wszyscy zapomnieli o przeszłości, kiedy to był skąpym i niesympatycznym zrzędą. Przynajmniej do teraz, gdyż nagle jego przeszłość powróciła, by sobie z niego zakpić.
„Bzdura!” — to właśnie słowo go obudziło. „Bzdura!” — zwykł mawiać, gdy proszono go o datek dobroczynny lub gdy życzono mu wesołych Świąt, a w zasadzie mówił to zawsze, gdy bardziej stosownie byłoby okazać odrobinę życzliwości, odrobinę radości. On jednak odpowiadał wtedy: „Bzdura!”, a nawet: „Co za bzdury!”, i właśnie to słowo wróciło teraz, by go dręczyć.
Przeszyła go błyskawica, a później pojedyncze słowo: „Tak!”, rozbrzmiało triumfalnie nad echem poprzedniego: „Bzdura!”.
1
Przedświąteczny poranek był szary i ponury, czyli jak zazwyczaj zimą w Seattle. Kierowcy zjeżdżający z dróg międzystanowych numer 5 i 90 byli wdzięczni, że zapowiadane na ten dzień opady śniegu nie przypadły akurat na czas ich jazdy. W centrum migotały białe bajkowe światełka, a liczne jaskrawo ozdobione choinki ustawione w mieście pachniały jodłą i sosną. Z latarni zwisały świąteczne bannery. W późniejszych godzinach konne powozy z woźnicami w cylindrach i wiktoriańskich aksamitnych strojach miały przejechać przy akompaniamencie stuku kopyt po miejskich ulicach, wioząc zabieganych zakupowiczów i podekscytowane dzieci. Witryny sklepowe kusiły rozmaitymi luksusowymi podarunkami i stertami przepięknie opakowanych prezentów.
W kubkach biedaków brzęczało więcej monet niż zwykle i wielu z nich mówiło w podziękowaniu „Wesołych Świąt”, gdy szykowali się na śnieżną noc. Wiatr szarpał za włosy i szaliki, wywracał parasolki na drugą stronę. Ekspedienci sprzedawali parującą kawę klientom noszącym przypinki ze Świętym Mikołajem i choinkami. Uliczni muzycy bez końca wyśpiewywali kolędy i wygrywali je na gitarach, bandżo, akordeonach, cymbałach oraz organkach.
Jednak w pewnym zakątku miasta żadne jaskrawe światełka nie rozjarzały betonowych budynków i napotkać tam można było jedynie blade, prostokątne plamy księżycowego blasku padające z biurowych okien rozjaśnianych jarzeniówkami. W obrębie tego mauzoleum ciszę przerywało tylko monotonne postukiwanie palców w plastik, gdy maleńkie czerwone, zielone i żółte światełka błyszczały niczym oczy dzikich drapieżników. Niebieskie i zielone ekrany pełne tajemniczych symboli i liter niewoliły pracowników biur.
Czar prysł nagle, gdy rozległ się dzwonek windy, później zaś do labiryntu gabinetów wdarł się stukot kroków wytłumionych wykładziną. Dłoń, która równie dobrze mogła być niebezpieczną łapą, wystrzeliła w przód, paznokcie zazgrzytały na szkle, rozległ się odgłos rozrywanego papieru. Przez chwilę osoba zajmująca biuro siedziała jak sparaliżowana groźnym spojrzeniem podkreślonym przez czarnogranatowy tusz Lancôme kupiony w domu towarowym Nordstrom, lecz została uwolniona, kiedy postać przemknęła do kolejnego gabinetu.
Ponad klawiaturami otwierały się maleńkie okienka e-maili i po korytarzu bezgłośnie niosła się wieść: „Smoczyca krąży, strzeżcie się!”.
Kroki się zatrzymały, drzwi zaskrzypiały i pisnął fotel ugięty pod ciężarem. Powoli, niechętnie pracownicy odchodzili od monitorów jaśniejących księżycowym blaskiem i powłócząc nogami, kierowali się do sali konferencyjnej.
Kobieta, której bujne krągłości mogłyby świadczyć o wesołości i szczodrości, gdyby tylko nie ułożyły się w kałużę falującego niezadowolenia, siedziała we władczej pozycji za wielkim biurkiem. Białe pasemka w jej włosach mogłyby oznaczać, że jest mądra, ale wiły się we wszystkich kierunkach niczym torturowane węże. Twarz pokrywał dobrze zrobiony makijaż, co mogłoby wskazywać, że kobieta troszczy się o swój wizerunek w oczach innych, jednak wyglądała niczym zwodniczo rumiana maska o wielkich oczach. A jej czarny garnitur i sztywna bluzka ze sztucznej tkaniny mogłyby wydawać się skromne i bezpretensjonalne, gdyby nie sprawiały wrażenia pełnej zbroi płytowej.
— A teraz — powiedziała słodko, gdy jej pracownicy, niczym chłopi pańszczyźniani, wlali się do sali, by stanąć wokół jej biurka — czy ktoś mógłby mi powiedzieć, jaki dziś mamy dzień?
— Wigilię — mruknął ktoś.
— Dobrze. — Uśmiechnęła się, co nie przemieniło jej twarzy w żaden znaczący sposób. — Jest Wigilia. Wspaniale. Zaczynam wierzyć, że to, co mówiono mi o waszej wysokiej inteligencji, jest prawdą. A teraz coś trudniejszego. Jeśli dziś jest Wigilia, to co jest jutro?
— Boże Narodzenie, pani Banks — odrzekli chórem pracownicy niczym posłuszni przedszkolacy. Pani Banks zmrużyła lekko powieki, przyglądając się ich twarzom w poszukiwaniu jakichkolwiek jawnych oznak kpiny. Dostrzegała jedynie czubki pochylonych głów, beznamiętne oblicza oraz celowo niewinny wyraz oczu. Muszą ćwiczyć, gdy mnie nie ma, pomyślała. W godzinach pracy.
— Źle — oznajmiła łagodnie. — Mylicie się. Jeśli chodzi o was, to jutro nie ma Bożego Narodzenia. Jutro będzie po prostu osiem dni do daty prezentacji. Chyba że już teraz zademonstrujecie mi efekt waszej pracy. Jeżeli tak, to jutro wszyscy możecie wziąć dzień wolny. A zatem czy nasz produkt jest gotowy do zaprezentowania?
— Pojawiły się pewne poważne problemy, pani Banks — zaczął powoli i ostrożnie jeden z odważniejszych menedżerów, jakby wyjaśniał coś dziecku. Banks zabębniła paznokciami o blat biurka. Wprawdzie nie miała pojęcia o programowaniu czy o tajemnicach towarzyszących procesowi produkcji, ale nie oznaczało to, że jest głupia. Ci ludzie nie powinni sobie myśleć, że cokolwiek może jej umknąć. — Z jednej strony produkt powinien być dostępny dla rządowych sieci obserwacyjnych, lecz z drugiej powinien być atrakcyjny dla konsumenta i sprawiać, by ten w zasadzie zechciał powierzyć mu swoje życie, jeśli pragnie uzyskać bardziej zaawansowany dostęp… Istnieje wiele niespójności w kwestii bezpieczeństwa.
— Tak wygląda koncepcja — powiedziała kobieta. — Którą opracowujecie pod kątem praktycznym. Waszym zadaniem jest doprowadzić do tego, by działała.
Ciemnoskóra pracowniczka nieco starsza od pozostałych odchrząknęła i rzekła:
— Mamy naprawdę poważny problem, pani Banks. To nie chce działać. Nie rusza. Nie czytała pani naszych notatek służbowych?
— Oczywiście, że czytałam. Ale przecież na pewno nie jest to coś, czego nie potrafiłaby naprawić ekipa takich geniuszy jak wy? Wy oraz setki ludzi na mojej liście płac, którzy, zgodnie z waszymi słowami, są potrzebni, by to działało. A tak w ogóle to dlaczego oni również nie zostali postawieni w tryb całodobowy? W pozostałych budynkach jest ciemno…
— Zostali postawieni w tryb całodobowy, pani Banks — rzekł młody Azjata. — Podobnie jak my i jak pani. A jednak to wciąż nie działa. Zatem — rozejrzał się po pomieszczeniu — poleciliśmy wszystkim, żeby udali się do domów na święta, my zaś planowaliśmy poinformować panią, że będziemy musieli całkowicie przemyśleć pomysł…
— Powiem wam, co będziecie musieli: wezwać wszystkich tych ludzi z powrotem! — wycedziła te słowa jedno po drugim. — I pracować, bo do tego zostaliście zatrudnieni! Produkt został sprzedany. Jeśli nie będzie gotowy do daty prezentacji w pierwszy dzień nowego roku, firma straci ważny kontrakt, a także wsparcie kongresmenów, których życzliwości zawdzięczamy naszą pozycję w branży. Poza tym niewątpliwie możemy się spodziewać pozwu ze strony rządu. Stanowczo mówię wam, że jeśli rozdrażnicie Stany Zjednoczone Ameryki, nie będzie wam do śmiechu.
— Oczywiście że nie, pani Banks — odezwała się ładna blondynka. — Ale nie sprawi to, że nasz program ruszy, poza tym nie możemy wezwać tych ludzi z powrotem, bo większość z nich opuściła miasto, w ciągu dnia sytuacja na drogach będzie się pogarszać, a lotniska już odwołują loty z powodu warunków pogodowych. Zanim zbierzemy zespoły i tak będzie już za późno, żeby skończyć do Nowego Roku.
— Ponadto — dodał rudowłosy mężczyzna — nawet gdyby każdy komputerowiec w kraju trenował tego świątecznego indyka, on i tak nie wzniósłby się w powietrze.
— Czyżby? Databanks ma kontrakt na jednego latającego indyka, a wy macie kontrakt, by zapewnić mu lot. Zatem jako kadra menedżerska poświęcicie każdą godzinę każdego dnia od teraz do wyznaczonego czasu, żeby wykonać zadanie. Lepiej, żeby produkt był w tej czy innej formie gotowy do prezentacji. Jeśli nie będzie, porozmawiam z naszymi adwokatami o pozwach za naruszenie warunków kontraktów. Wyrażam się jasno? To dobrze — dokończyła, po czym wyszła, nie czekając na odpowiedź.
David, menedżer do spraw marketingu, ruszył za nią, jakby wiedział, co robi, ale musiał biec, żeby dogonić ją przed windą.
— Pani Banks, nasza prezentacja jest w zasadzie skończona i zastanawiałem się, nie żeby to było dla mnie ważniejsze od pracy, ale moja córka ma przyjechać do mnie w odwiedziny i, cóż, nie widziałem jej, odkąd jej matka i ja się rozstaliśmy, i będzie miała usuwane migdałki w Nowy Rok…
— A kto zapłaci rachunki w szpitalu, jeśli tatuś wyleci z pracy? — spytała Monika, atakując go niczym ciężkostrawna przekąska zjedzona tuż przed snem. — Nie skończy pan, dopóki nie powiem, że jest skończone, i chcę, żeby cały zespół pracował razem. Czy wyrażam się jasno?
— Tak, proszę pani.
— O kurczę — skomentował Curtis Lu, koordynator projektu, gdy Monika Banks opuściła pomieszczenie. — Założę się, że aby się tego nauczyć, brała od boa dusicieli lekcje na temat hipnotyzowania myszy.
— Przy jej stylu zarządzania podejście jej brata Douga wydaje się niemal wyluzowane — dodała Sheryl, menedżerka do spraw rozwoju projektu. — Zastanawiam się, czy uczyli ich tego, gdy pracowała w urzędzie skarbowym, czy może to jakiś wrodzony dar.
— W grę wchodzą raczej doświadczenia z poprzedniego życia w Trzeciej Rzeszy — podsunął Curtis.
— Uważajcze, towarzyszu. Szczany mają uszy — rzekł John Beardesley, menedżer do spraw testów.
— I dobrze. Przydadzą im się teraz, gdy jej wysokość zdjęła i sprzedała wszystkie obrazy — powiedziała Sheryl. — Nie umiem już odróżnić budynków od siebie. Kiedyś mogłam się dostać z budynku ósmego do mojego gabinetu, zaczynając od malowidła z nagim śmieciarzem w atrium, później skręcałam w lewo przy tamtym czymś z koralików, co wyglądało jak mech, po czym schodziłam po schodach obok rzeźby wielkiego bakłażana z plecakiem zamiast kapelusza.
— A teraz pozrywała też nasze komiksy — pożalił się projektant Harald. — Dlaczego nie założyliśmy związku zawodowego, gdy mieliśmy okazję?
— Bo za życia Douga mieliśmy opcje na akcje i teraz jesteśmy tym, co członkowie naszych zespołów czule nazywają „obrzydliwie bogatym zarządem” — podsumował Curtis. — Choć ostatnio zdegradowała nas do bezkomiksowych wyrobników.
— Do tego musimy pracować dla Złej Cesarzowej Moniki przy tworzeniu oprogramowania, które pozwoli na szpiegowanie wszystkich użytkowników z tej wspaniałej krainy wolności, by zyskiwało na tym jej Imperium Okrucieństwa.
— Na szczęście po prostu nie będzie działać… nie będzie działać… nie będzie działać — oznajmił Harald, potrząsając głową niczym igła na podrapanej płycie winylowej.
— Niesztety mamy kontrakty, a ona ma szposzoby, którymi może zmuszycz nasz do kodowania — powiedział John w stylu filmowego nazisty. — Waszy krewni wczonsz pracują dla IBM?
— Ta kobieta wyraźnie ma paranoję — rzekła Sheryl. — Mój psychoanalityk dostałby załamania nerwowego, gdyby próbował rozeznać się we wszystkim, co w niej siedzi.
— Może to po prostu jej sposób na przeżywanie żałoby? — zasugerowała Melody. Wyglądała jak lalka Barbie w okularach i mówiła, jakby jej mózg miał kolor blond, ale jej iloraz inteligencji wynosił przynajmniej 180.
Wszyscy milczeli przez chwilę, rozważając tę możliwość, po czym Curtis powiedział to, o czym wszyscy myśleli:
— Nieee. Ona po prostu nie lubi geeków. Wracamy do kopalni.
Rozeszli się, żeby spędzić resztę Wigilii w swoich ponurych, bezkomiksowych gabinetach na próbach stworzenia czegoś, czego nie chcieli stworzyć.
2
Ośmioletnia Tina Timmons siedziała w ciemnym biurze, podczas gdy jej dziadek prowadził w korytarzu maszynę do czyszczenia podłóg. Nie zachowywała się cicho jak myszka, tylko znacznie ciszej. Myszy były tak naprawdę całkiem hałaśliwe. Sporo o nich wiedziała. Czasami budziła się, gdy po niej chodziły. Musiała być ciszej niż te szybkie potworki, bo jeśli nie, wtedy dziadek straci pracę i zabraknie im na jedzenie, a ona nigdy nie przejdzie operacji, po której, jak mówił jej wujek Jamie, stanie się Bionicznym Dzieckiem.
Właśnie dlatego zachowywała się cicho, ale w ogóle zazwyczaj była dość cicha, bo choć od pasa w górę wyglądała w porządku, miała coś, co jej dziadek nazywał „kilkoma drobnymi problemami”. Jej mocnymi stronami były kręcone rude włosy, według wszystkich bardzo ładne, oraz raczej kiepskie, lecz bardzo uważnie spoglądające brązowe oczy, którymi wprawdzie nie widziała zbyt daleko, ale uwielbiała czytać wszystko, na co się natknęła, od książek z biblioteki po etykietki na butelkach z szamponem. Ręce miała silne od dodatkowej pracy potrzebnej do tego, by pomagać nogom, które po urodzeniu okazały się wykoślawione do wewnątrz w biodrach, kolanach i kostkach. Potrafiła za to rysować i wycinać papierowe laleczki, składać origami w postaci pudełek, pand, żurawi, robotów, smoków i wszystkiego innego, jeśli tylko znalazła kawałek papieru. Gdyby nogi stanowiły jej jedyny problem, można byłoby ją zostawiać w domu, ale miała też wadliwą zastawkę serca, wskutek czego nie pompowało ono dość tlenu do płuc, by dziewczynka mogła złapać oddech, gdy poruszała się zbyt szybko. Właśnie z powodu serca dziadek musiał ją teraz zabierać do pracy. Do pracy mamy dzieci w ogóle nie mogły przychodzić, a młodsi brat i siostra mamy, czyli wujek Jamie i ciocia Brianna, mieli tylko po trzynaście i dwanaście lat, a więc byli zbyt mali, żeby się nią zaopiekować, w razie gdyby doszło do ataku serca. Kiedy Tina była mała, miała też babcię, która im pomagała, ale później babcia odeszła. Być może, myślała sobie dziewczynka, trafiła do tego samego miejsca co tatuś, ale nie miała pewności. Dorośli nie rozmawiali o takich rzeczach, gdy ich podsłuchiwała.
Zresztą i tak nie sprawiała dziadkowi żadnych problemów, bo przez większość czasu umiała siedzieć nieruchomo, chyba że przypadkiem z czegoś spadła albo o coś się uderzyła.
Jednak tego wieczoru zachowywała się wyjątkowo cicho, bo od północy, kiedy przyszli do pracy, była już Wigilia, a Tina czekała, zastanawiając się, co się wydarzy.
Nie czekała na prezenty świąteczne ani się nie zastanawiała, co mogłaby dostać. Chciałaby kotka, ale wiedziała, że w ich mieszkaniu nie wolno było trzymać kotów, psów ani kucyków — grasowały tam za to szczury, myszy i karaluchy. Może trafi jej się jakiś drobiazg, na przykład czekoladowy batonik w skarpetce, którą zawiesiła na parapecie obok tych należących do cioci i wujka — to pod warunkiem, że mama dostanie duży napiwek od któregoś z klientów, a myszy nie dobiorą się pierwsze do batona.
Była podekscytowana, ponieważ czekała, aż wróci jej niewidzialny przyjaciel i pomoże jej dokończyć projekt, nad którym z nim pracowała. Zajmowali się nim od Halloween, kiedy przyjaciel ukazał jej się po raz pierwszy, i planowali skończyć właśnie w Wigilię. Tego wieczoru mieli wraz z dziadkiem zostać w domu, zamiast pracować od północy do ósmej rano, ponieważ dziś o północy, w porze, kiedy dziadek zwykle wyciągał odkurzacz i ściereczki do kurzu, rozpocznie się Boże Narodzenie. Jeśli jej przyjaciel miał rację i zrobiła wszystko poprawnie, stanie się coś wspaniałego. Cały pomysł wydawał się dość tajemniczy i skomplikowany. Dziewczynka chciałaby zobaczyć efekt na własne oczy, ale przyjaciel mówił, że zorientuje się, gdy projekt już ruszy, nawet jeśli jej przy tym nie będzie.
Jeszcze w październiku, gdy mama dostała nocną pracę, a Tina zaczęła przychodzić do biura z dziadkiem, wydawało jej się, że będzie tam okropnie nudno. Jej obecność tutaj miała pozostawać sekretem, więc dziadek zrobił jej małe gniazdko pod biurkiem, gdzie kładł śpiwór i dużą poduszkę. Było to jedno z tych dużych biurek, na którego jednej połowie trzyma się komputer, a na drugiej książki i inne rzeczy. Miała spać pod tą częścią z książkami. Na biurku leżało ich mnóstwo, a ich tytuły nie miały żadnego sensu. Dziadek podczas sprzątania musiał chodzić po budynku, a Tina miała siedzieć w swoim gniazdku i nawet nie pisnąć, by nikt jej nie znalazł i by dziadek nie miał kłopotów. Nie miała pojęcia, do kogo należy biurko.
Leżała tam w halloweenową noc, wpatrując się w komputer, dziadek zaś chodził od pokoju do pokoju i odkurzał, opróżniał kosze na śmieci, czyścił szyby. Żałowała, że nie ma z kim porozmawiać. Nie chciało jej się zbytnio spać i czuła się samotna. Bardzo samotna. Mama i dziadek musieli odsypiać w ciągu dnia, więc wtedy również musiała być cicho. Wujek Jamie i ciocia Brianna przez większość czasu byli w szkole, bawili się gdzieś z kolegami albo odrabiali lekcje, „pilnując” jej. Ich szkoła nie miała pieniędzy, by opiekować się niepełnosprawnymi dziećmi takimi jak Tina, mówiła mama. Mama i dziadek musieli uczyć ją w domu. Dziadek opowiadał, że to senator Johansen zabrał szkole pieniądze na niepełnosprawne dzieci, ale Tina go nie znała. Nie wiedziała zbyt wiele o ludziach spoza rodziny.
Jednak z tego, co mówili członkowie rodziny, wiedziała, że mnóstwo ludzi można poznać przez komputer. Że można rozmawiać z osobami z całego świata. Podniosła się i stanęła przy komputerze. Tak naprawdę przesuwała tylko dłonią po klawiszach, rozmyślając o wszystkich tych ludziach, gdy palcem przypadkowo trafiła na przycisk zasilania.
Cóż, komputer bipnął i kliknął, a później nagle rozbrzmiało coś przypominającego muzykę kościelną, a u góry pojawiły się słowa: „Menedżer Programów”.
— Oto twój cud, Banks. Postaraj się. Jesteś włączona. Tym razem cię nie zawiodę. — A później: — Cześć. Kto tam?
— Tina. — Dziewczynka wpisała po kolei litery.
— Musisz wprowadzać dane szybciej, Tino. Mamy mnóstwo pracy przed sobą.
— Mam tylko osiem lat — zaprotestowała.
— Osiem? Idealnie. Gdy ja miałem osiem lat, jeszcze nie programowałem, bo takie rzeczy nie były wtedy dostępne, ale gdybym dzisiaj miał tyle, robiłbym to. A teraz słuchaj: ty i ja musimy razem zaprojektować grę. Lubisz gry, Tino?
— Tak — wpisała ostrożnie. — Jaka to gra? Nie będę musiała robić nic głupiego, jeśli przegram, prawda?
Po drugiej stronie długo panowała cisza, po czym pojawiły się słowa:
— To nie taka gra. Naszą grę sami stworzymy. To tajemnica. Jeśli zrobimy to dobrze, mam nadzieję, że zwycięzcą zostanie ktoś, komu gra pomoże.
— Okej. Jak będziemy grać?
— Będziemy wymyślać. Pokażę ci jak, tylko… Słuchaj, to dobrze, że jesteś dzieckiem. Ten Menedżer Programów naprawdę sprytnie zrobił, że połączył mnie z tobą. Gdy byłem dzieckiem, nigdy nie czytałem bajek. Zawsze lubiłem książki z poradami. Czy możesz mi powiedzieć, z kim powinniśmy się skontaktować, żeby pomóc komuś stać się lepszą osobą?
— Hmm… Mama lubi doktor Ruth.
— Mama lubi doktor Ruth z telewizji. Ona raczej na nic się nie zda w tym przypadku.
— Oprah?
— Byłoby lepiej, gdyby to nie był ktoś, kto wciąż… żyje.
— Wiem! Scrooge!
— Nie. Żadnych kaczek.
— Nie Sknerus McKwacz! To ktoś inny. Chodzi mi o Scrooge’a z opowieści. No wiesz, tej, gdzie w Wigilię mówią: „Bzdura!”, a następnego ranka już: „Wesołych Świąt”.
— Jesteś bardzo mądrym dzieciakiem. Zatem Scrooge. Użyjemy starego Scrooge’a. Pasuje ci to?
Tina zaczęła odpowiadać, gdy przycisk Menedżera Programów, dotąd czarny, nagle zaświecił się na czerwono, a na ekranie pojawił się symbol przypominający Tinie tricorder ze Star Treka, który kilka tygodni wcześniej Brianna wyciągnęła z pudełka z płatkami śniadaniowymi. Na tricorderze eleganckimi złotymi literami nakreślił się napis: „Niech tak będzie”.
Pracowali już trochę nad projektem, gdy Tina, zmęczona słowami i symbolami, których nie rozumiała mimo jeszcze mniej zrozumiałych wyjaśnień człowieka z komputera, spytała:
— Gdzie jesteś? Pracujesz tutaj?
— Kiedyś byłem właścicielem tego miejsca. Chyba można powiedzieć, że zrobiłem sobie przerwę. Tyle że na stałe.
Gdy już zdradził jej, że dawniej należały do niego wszystkie budynki oraz komputery i że był tu szefem, doszła do wniosku, że może zostać przy komputerze, jeśli tylko on będzie z nią. Nie była w stanie zrobić wiele na stojąco, ułożyła więc książki na fotelu, by dosięgnąć do klawiatury na siedząco, drugą stertę ustawiła na podłodze jako podpórkę dla stóp i wróciła do rozmowy.
Człowiek z komputera nie zawsze był przyjazny i miły. Denerwował się, kiedy nie potrafiła dotrzymać mu kroku, ale gdy dziadek miał wolne dni i nie przychodziła, chyba naprawdę za nią tęsknił, a gdy wracała, był znacznie sympatyczniejszy, bardziej cierpliwy i wyjaśniał jej więcej rzeczy. Opowiedział jej, że to, co robią, to taki trochę prezent, i dla kogo on jest, i o tym, jak był małym chłopcem. Na niektóre z jej pytań udzielał nawet takich odpowiedzi, po których nie czuła się głupia.
Po jakimś czasie naprawdę się zaprzyjaźnili.
Każdej nocy, gdy przychodziła do pracy z dziadkiem, jej nowy przyjaciel miał dla nich mnóstwo zadań do wykonania. Aż tyle, że ona również zaczęła odsypiać w ciągu dnia i nie czuła się już taka samotna.
Tuż przed Wigilią pracowali całą noc. Rozpoznawała niektóre słowa, ale nie układały się one w żadnym sensownym porządku. Gdy spytała, przyjaciel powiedział jej, że są one w czymś nazywanym kodem, w czym pisze się programy komputerowe.
— A więc to jest właśnie program? — spytała.
— Nie do końca. Jeśli program, to raczej taki nadrzędny.
— Dlaczego?
— Bo to najważniejsza rzecz, jaka kiedykolwiek zostanie uruchomiona na tych maszynach.
— Wow! A tak naprawdę co to jest?
— Tino, czy wiesz, co to jest medium?
— Chodzi ci o osobę, która widzi duchy?
— Zgadza się, ale ta osoba nie widzi duchów, tylko duchy objawiają się przez nią. Nasz program zbudowany jest trochę podobnie.
— Brzmi to trochę strasznie — odparła i ucieszyła się, że choć siedzi sama w ciemnym pokoju i ma przed sobą jedynie rozjarzone zielone litery pisane na ekranie przez jej przyjaciela, to z sąsiedniego biura dobiegają odgłosy odkurzacza dziadka.
— Nie wygłupiaj się, Tino. Duchy wysyłane przez Menedżera Programów mają pomagać ludziom, a nie ich straszyć.
— Pomagać im? Czy ten Menedżer Programów jest jak… Te duchy są tak naprawdę aniołami? — Czy nie byłyby to wspaniałe święta, gdyby w komputerze udało się stworzyć anioła? Może rozłożyłby swoje wielkie, białe, puchate, pierzaste skrzydła tuż przed nią na ekranie, wyleciał z niego i przy okazji wręczył jej kotka oraz naprawił serce i nogi. Nie sądzę, powiedziała do siebie, lecz jej przyjaciel znów pisał.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki