Inne stany świadomości - ebook
Inne stany świadomości - ebook
Trzydziestoletnia Amelia Tudor swoje życie dzieli między pracę w agencji PR i związane z nią rozrywki a studia doktoranckie pod okiem ekscentrycznego Profesora, bo jak twierdzi, każdy powinien mieć w życiu kogoś starszego, mądrzejszego, lepiej wykształconego albo przynajmniej z większym bagażem doświadczeń. Obie te sfery są antidotum na samotność, bo choć wokół Amelii nie brak barwnych postaci, a codzienność często przybiera zawrotne tempo, wieczory w pustym mieszkaniu okazują się trudne do zniesienia.
Na jednej z imprez Amelia poznaje Teofila, bezczelnego i zarozumiałego biznesmena, konesera kobiet i używek. I choć dziewczyna wie, że to mężczyzna, na którym najprawdopodobniej się zawiedzie, świetnie bawi się w jego towarzystwie i nie umie zrezygnować z tej znajomości.
Czy szalona przygoda i skomplikowana relacja pozwolą Amelii odnaleźć własną drogę? Jaką tajemnicę skrywa Teofil? Czy warto podejmować ryzykowne "życiowe decyzje” i co z tego wynika? Jak, zupełnie niespodziewanie, kilka pozornie niepasujących do siebie elementów złoży się w całkiem sensowną całość, a na koniec będzie można powiedzieć z ulgą: no i kto by pomyślał?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2522-5 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie, nic nadzwyczajnego się dzisiaj nie wydarzyło. Po prostu postanowiłam w końcu to zrobić i czas wydawał się już na to najlepszy. O ile nie było za późno. Zwlekałam i prześlizgiwałam się długo. Tak długo, że stało się to już męczące i krępujące. Racja, można pójść na skróty i używać kalkulatora, a nie męczyć się z tabliczką mnożenia, ale tutaj chodzi o coś więcej. Myśl o tym, aby to zrobić, towarzyszyła mi zbyt często. Czasami myłam z nią zęby, kroiłam chleb, zamykałam drzwi mieszkania. Zawsze jednak brakowało trochę czasu, a czas jest dobrem ekskluzywnym i nie chcę się go pozbywać ot tak. Przy tak wielu zajęciach, jakie mam… Stop. Znowu szukam usprawiedliwienia. Na własne życzenie wpadam w pułapkę współczesnej cywilizacji. Kto dziś przyzna, że ma jakąkolwiek jednostkę wolnego czasu? Każdy jest zapracowany, ma mnóstwo projektów, nie wyrobi się, nie w tym roku, gdyby mógł się rozdwoić… Nie mamy czasu, bo nie wypada go mieć. Mieć czas? To oznacza, że coś jest z nami nie tak. Robimy mniej tego, co inni, którzy mogą powiedzieć: „Nie mam czasu”. Tak jakby wręcz nie wypadało go mieć, choć tak naprawdę jeśli chcemy, zawsze się znajdzie.
Gdyby ktokolwiek dowiedział się o mojej trosce, na pewno nie szczędziłby mi szyderstw. To mnie jeszcze trochę pocieszało. Ocena każdego preparatu zależy od soczewki, przez którą się na niego patrzy. Pod naszą prywatną lupą wszystko wydaje się zawsze większe, niż jest w rzeczywistości, wyolbrzymione. Sprawa była już dla mnie trochę wstydliwa, a ja nie chciałam należeć do tej gorszej części społeczeństwa, bo przecież ludzie dzielą się na takich, którzy przeczytali Wykład profesora Mmaa Stefana Themersona, i takich, którzy tego nie zrobili, prawda? A przynajmniej każde kolejne seminarium doktoranckie z Profesorem utwierdzało mnie w tym przekonaniu. On kochał tę książkę ponad wszystko. Faktycznie jest ona uznawana za jedno z największych dzieł XX wieku i trochę nie wypada być seminarzystą Profesora, nie przeczytawszy jej. Co więcej, im dłużej z nim przebywałam, tym częściej dochodziłam do wniosku, że ci, którzy jej nie otworzyli, powinni zostać wtrąceni do jakiegoś karceru i żyć w odosobnieniu, aby nie zarażać swoim brakiem intelektualnym reszty obywateli. Wyolbrzymienie… Oczywiście! Ale taki już jest Profesor.
Dlaczego tak ufnie łykam wszystko, co mówi? Jest moim Mistrzem. Zawsze wydawało mi się, że każdy powinien mieć taką osobę w swoim życiu. Kogoś starszego, mądrzejszego albo z większym bagażem doświadczeń. Tęgi umysł, któremu trudno dorównać, choć ciągle będziemy próbować. Kogoś, kogo trochę będziemy się bać i kogo raczej nie zaprosilibyśmy na parapetówkę, żeby nie wyszło na jaw, że jednak nie jesteśmy tak bystrzy, jak mu się wydawało.
Dlaczego zdecydowałam się na studia doktoranckie? Właśnie dlatego, aby mieć Mistrza. A także cotygodniowe obnażanie się ze swojej niewiedzy i pyszny trening intelektualny. Tak, myślałam sobie, to uczyni mnie bardzo wartościową osobą.
Tylko kto miałby to docenić? To bardzo dobre pytanie, ale odpowiedź na nie już trochę mniej. Jednak ciągle podejmowałam trud i wydawało mi się, że nie idzie on na marne. Po trzech latach seminarium zrozumiałam, że nikt nie musi tego doceniać. Najważniejsze, abym doceniła to ja sama. Może i jest to syzyfowa praca. Albert Camus stwierdził, że taka praca też ma sens i jeśli zdamy sobie sprawę z naszego losu, będziemy potrafili odnaleźć szczęście w trudzie. Według pisarza Syzyf też był szczęśliwy!
Profesor to mój przewodnik, który rozświetla mi mrok. Jedno zdanie i wszystko jasne:
– Mistrzu, czy białe jest białe, a czarne czarne?
– Nie, głuptasie, „białe to jest często czarne, które się ukrywa, a czarne to czasami białe, które się dało przyłapać”.PIĄTEK, 5 CZERWCA
21:30
Dzisiejszy obrót spraw mnie wykończył. To miał być cudowny piątkowy wieczór spędzony wyłącznie na relaksowaniu się po całym tygodniu.
Doktorat jest moją odskocznią od pracy w agencji PR, a odskocznią od doktoratu jest moje urozmaicone życie towarzyskie. Wszyscy moi koledzy i koleżanki, towarzysze naukowej doli, siedzieli zapewne w Bibliotece Narodowej i czułam, że ja też powinnam tam być. Jednak, jak przystało na typową dwudziestodziewięcioletnią doktorantkę, postanowiłam wybrać się na kotleta, czyli stołeczny event. Dziś wygrała zupełnie inna strona mojej osobowości.
Jeśli mam być szczera, to w ogóle mnie on nie interesował. Stanowił jedynie pretekst do wyjścia. Zawsze lepiej wyjść niż nie wyjść – trzymam się tej zasady. Nie wiem, dlaczego tak bardzo boję się siedzenia w domu i co próbuję sobie udowodnić. Zadaję sobie to pytanie, odkąd skończyłam siedemnaście lat i zaczęłam kompulsywnie wychodzić po zmroku oraz żyć w przekonaniu, że spędzanie weekendu w domu jest godne pożałowania.
Za czym tak usilnie gonię? Czasami jestem naprawdę zmęczona. Ciało i umysł mówią mi, że najchętniej odpoczęłyby w ciszy i spokoju, ale ja ciągle wychodzę. Najczęściej do głośnych miejsc. Gdzieś, gdzie nie słyszę samej siebie mówiącej, że jestem trochę samotna. Co prawda otoczona mnóstwem znajomych, ale jednak trochę samotna.
Psycholog miałby zapewne na ten temat coś do powiedzenia. No bo czemu nie czuję się dobrze jedynie w swoim towarzystwie? Szczęście należy zaczynać od siebie, nie można się ze sobą nudzić i tak dalej. Jednak w domu bym nie odpoczęła. Żeby oderwać się od codzienności, potrzebuję czegoś równie intensywnego jak ona sama. Cisza i spokój nie są rozwiązaniem.
Wcale nie czuję się źle sama ze sobą. Po prostu dochodzę do wniosku, że na mieście jestem lepszą wersją siebie. Mam potrzebę wyprowadzania się na dwór wraz z końcem tygodnia i nic na razie na to nie poradzę.
Moja wtyczka w Warszawce, Sebastian, co wieczór jest w posiadaniu przynajmniej tuzina zaproszeń na wszelkiego rodzaju otwarcia, zamknięcia, pokazy, projekcje, urodziny i inne roraty.
Tym razem zaprosił mnie na ekskluzywną prezentację najnowszej kapsułowej kolekcji światowej sławy projektanta Pereza Markeza. Perez zaplanował zbawić świat dzięki bluzom. Takim zwykłym, pomarańczowym dla normalnego śmiertelnika, ale niezwykłym dla znawców mody. Z przodu ozdobione są grafiką przedstawiającą ślady kół traktora, co ma być kwintesencją streetwearowego trendu i na nowo zdefiniować pojęcie luksusu. To opis organizatorów imprezy. Na tę okoliczność Perez przylatywał do naszej stolicy i miało to być nie lada wydarzenie towarzyskie.
Mnie już nic nie zdziwi, skoro sukienka francuskiego domu mody Vetements z koszulek kurierskich firmy DHL okazała się jakiś czas temu krzykiem mody.
Rozumiem i szanuję to, że takie rzeczy są potrzebne. Dla mnie również te bluzy były na swój sposób ważne. Gdyby nie one, nie miałabym okazji do picia darmowego alkoholu z Sebastianem.
Po co chodzi się na takie imprezy? Mam na ten temat swoją teorię. Śmiesznostki, trochę głupich rozmów o niczym. Nie można cały czas czytać Goethego w oryginale, trzeba czasem poluzować tam, gdzie nas ciśnie, i odetchnąć innym powietrzem. Dla sportu pozachwycać się choćby bluzami ze śladami kół od traktora. Zero trosk, tylko infantylna zabawa. Dla mnie to też ciekawe doświadczenie socjologiczne. Od zawsze lubiłam jeść chleb z różnych pieców.
Miło mieć przynajmniej jednego przyjaciela w show-biznesie. Sebastian zawsze był dla mnie idealnym towarzystwem na wyjścia: zabawny, błyskotliwy, atrakcyjny i nie bał się alkoholu, a jednocześnie nigdy go nie nadużywał.
Nie jest łatwo znaleźć takiego bezproblemowego kompana do tanga. Dziewczyny miewają humory, trzeba się nimi opiekować, na imprezach szukają męża, szybko się upijają. Picie to też sztuka. Ideałem jest ten, kto napije się elegancko, a faza spowoduje jedynie podkręcenie jego już i tak atrakcyjnych cech charakteru do maksimum. I wie, kiedy przestać. Sebastian sprawdzał się w tej roli kapitalnie, a ja w tej kwestii też nigdy go nie zawiodłam.
W ramach przedimprezowej ekscytacji zadzwonił do mnie, kiedy zażywałam kąpieli, aby pozytywnie nastroić się przed wyjściem:
– Królowo! Już widzę przez telefon, że wyglądasz fenomenalnie! Dzwonię, aby cię ostrzec – zaświergotał swoim lekko zmanierowanym tonem.
W poprzednim wcieleniu musiał być jakimś hrabią. Ujmująco czarujący jak zawsze, mój prawdziwy jednoosobowy fanklub.
– Taaak?
– Ja cię dzisiaj przedstawię swojemu potencjalnemu kandydatowi. Chyba mam nowego chłopaka.
– Co to za cudo?
– Poznałem go na sesji w ubiegłym miesiącu, jest czadowy, choć… nieco ekscentryczny, nie zraź się od razu, proszę cię. Jestem ciekawy, co powiesz.
– Ile ma lat?
– Troszkę starszy ode mnie, jest choreografem i stylistą, zjadł zęby na tej branży.
– Do kogo podobny?
– Hmm, myślę, że to solidny Michael Douglas.
– No to czekam na ślub.
– Nie zapeszaj, wiesz, że na rynku nie jest łatwo.
– Dobrze, nie będę w takim razie pytała, kiedy da pierścionek.
– Jak się ubierasz?
– Jak zawsze, kiedy nie wiem jak: na sekssukę.
Na miejsce dotarłam taksówką. Wielka bryła Reduty Banku Polskiego oświetlona była charakterystycznym kolorem biskupiej purpury. Od dwóch dekad każda impreza w Warszawie oświetlana jest z zewnątrz dokładnie w ten sam sposób. Czy ktoś ma pojęcie dlaczego?
– Jechałaś z Obwodu Kaliningradzkiego? Czekam tu na ciebie już trzy minuty. – Sebastian przywitał mnie kulturalnie, gdy tylko wysiadłam z taksówki. Zapomniałam, że na spotkania z nim nie można się spóźniać, jest wręcz nieprzystosowany do czekania.
– Przepraszam, to faktycznie wieczność.
– Dobrze już, ogarnij się, kobieto, zaczynajmy, samo nic się nie zrobi.
Sebastian usilnie szarpał mnie za rękaw, prowadząc pospiesznym krokiem do środka. Minęliśmy ochroniarzy i naszym oczom ukazało się purpurowe wnętrze reduty z tłumem ludzi. Choć dostaliśmy się już do środka, Sebastian nie przestawał prowadzić mnie dalej.
Nawet nie podejrzewałam, że spędzę w tym wnętrzu więcej niż może siedem minut.
– Chodź, zostało jeszcze trochę czasu do pokazu, przedstawię cię Michaelowi, on dzisiaj zawiaduje tym cyrkiem na zapleczu.
Dotarliśmy za kulisy i znaleźliśmy się w prawdziwym oku cyklonu.
Gdy tylko ujrzałam nowego wybranka Seby, wiedziałam, że zaraz zaczną się kłopoty. Nic dziwnego, że mnie ostrzegał. Facet nie mógł wywrzeć pozytywnego wrażenia raczej na nikim, nawet na własnej matce. Znudzona mina, lekceważący wzrok, nabotoksowane usta i opalenizna rodem z piekła. Sam widok bolał, a przecież jeszcze się nie odezwał…
Dlaczego mój przyjaciel wpadł w sidła kogoś… czegoś takiego? Czy był pod wpływem jakichś dziwnych środków odurzających? Owszem, eksperymentowaliśmy w ubiegłym miesiącu z szałwią, ale ja od tamtego czasu już zdecydowanie stanęłam na nogi, czy to możliwe, że on nie? – rozmyślałam w duchu.
– Witam cię, laluniu moja, miło cię poznać. – Douglas przywitał się, jakby chciał mi sprzedać zestaw rondli.
A więc poza paskudnym wyglądaniem robi coś jeszcze gorszego: mówi. Przeraziłam się. Jego głos przypominał głos prehistorycznej, potwornej żaby z zaświatów. Przepalony papierosami. Jak z horroru klasy B.
Na domiar złego cały czas wodził oczami na boki, jakby skrywał jakąś tajemnicę i zaraz miał ją wyjawić.
– Cześć – zaczęłam najbardziej rezolutnie, jak umiałam, choć czułam, że na mojej twarzy rysuje się strach pomieszany z odrazą.
Rozmowa nie trwała długo, bo Douglas postanowił nas zbyć. Słusznie zresztą, był w końcu w pracy, a my mu przeszkadzaliśmy.
– Dupciu – zwrócił się do Sebastiana. – Dupciu, ty uciekaj już z lalunią, bo ja tu mam urwanie głowy i jąder ha, ha, ha.
Złapał go za szczękę i wytarmosił jak małego psa, po czym odwrócił się na pięcie i krzyknął do grupy modeli czekającej do wyjścia na wybieg:
– No, to co ja wam mówiłem, panowie, kurwa? Zaraz wychodzicie na scenę, a więc kiełbasa do przodu i jedziemy frajerów!
Oniemiałam. Dawno nic mnie tak nie zszokowało, a trochę już w życiu widziałam. Chwyciłam Sebastiana za rękę i wyprowadziłam pospiesznie z zaplecza jak małe dziecko, które właśnie nabroiło. Byłam na niego wściekła. W co on się znowu ładuje? Ten jego facet to chodząca pomyłka, a ja już widziałam oczami wyobraźni, jak muszę ratować biednego Sebę, bo wpakował się w tarapaty.
– No i jak? – zagadnął niewinnie.
Zupełnie nie spodziewał się tego, co miał zaraz ode mnie usłyszeć. Głuchy i ślepy!
– Michael Douglas? – zapytałam.
– Jest super, prawda?
– Michael Douglas? Chyba w wersji z filmu Wielki Liberace! Czy ty żartujesz? Jest obrzydliwy.
– Jak to? Dlaczego aż tak ci się nie podoba?
– Błagam cię, wycofaj się z tego, jeśli ci życie miłe.
– Ale… ale dlaczego? – zaczął się jąkać.
– Jesteś pewien, że nie jest ścigany listem gończym za zoofilię? Bo tak wygląda, gotowy rysopis. Jest pomarszczony, zużyty, przepalony, ma małe świdrujące na boki oczka, które wróżą same oszustwa, głos jak wiedźma i w zasadzie mógłby grać wiedźmę w bajce dla dzieci, i to bez charakteryzacji. Zaufaj mi, ja bym mu dziesięciu złotych nie pożyczyła.
– Boże, nigdy się nie spodziewałem, że jesteś w stanie mówić o kimś tak źle po dwóch minutach rozmowy! Jesteś okropna… – skomentował zrozpaczony.
– Nie, jestem szczera. Widzę to, czego ty nie dostrzegasz. Zaufaj mi, mam rację jak nigdy dotąd. Tu nie ma nad czym się zastanawiać, nie ma co zbierać, nic z tego nie urzeźbisz.
– Wiesz co? Mam cię dosyć. Ty i te twoje osądy. Pani Wiem Wszystko I Jestem Idealna. Nikt nie jest dla ciebie wystarczająco dobry. Zresztą kogo ja pytam o zdanie… Osobę, która uważa, że Marilyn Monroe była za gruba!
– Sam do tej pory tak uważałeś!
– Nie mam ochoty spędzać z tobą tego wieczoru, zaprosiłem cię, chciałem dobrze, a ty rujnujesz mi życie, idź sobie stąd! – syknął złowrogo.
Poczułam się, jakby ukąsił mnie wąż.
W ten prosty sposób wieczór wyleciał w powietrze. Ot, w mgnieniu oka. Byłam tak wściekła na Sebastiana za jego bezmyślność i oburzona tym jego atakiem, że po prostu bez słowa odwróciłam się i wyszłam. Nie pozostało mi nic innego jak tylko się wycofać. Szkoda, że tak to się skończyło, i szkoda, że tak bardzo miałam rację.
Nie chciałam wracać do domu. Po co cały ten wysiłek w łazience dwie godziny temu? Uznałam, że trzeba jeszcze gdzieś poszukać szczęścia.
Wsiadłam do taksówki i poprosiłam kierowcę, żeby zawiózł mnie do 6 coctails. To trochę jakbym wróciła do domu. Lokal mieści się przecież w mieszkaniu w kamienicy. Nie wiedziałam, czy go lubię, czy nie. Nie miało to dla mnie nigdy znaczenia. Zawsze pojawiałam się tam z jednego powodu.
Igor jest tam barmanem od kilku lat. To człowiek wielu talentów. Do południa grafik freelancer, po południu trener na siłowni, a wieczorami barman. Można powiedzieć: Leonardo da Vinci pokolenia milenialsów. Nic mnie z nim nie łączy, ale mamy jakiś przelot. On zawsze się cieszy, kiedy mnie widzi, a ja lubię jego poczucie humoru. Tak, podobam mu się, ale staram się tym nie przejmować.
Kiedyś nawet zastanawiałam się, czy może, ale uznałam, że jednak nie. To zastanawianie się było wyłącznie krótkotrwałym skutkiem ubocznym wynikającym z długotrwałego bycia singielką. Trochę chciałoby się już z kimś być, więc z braku laku rozpoczyna się przegląd swoich znajomych, na których wcześniej by się nie spojrzało. Może Janek, może Darek? Bartek dobrze gotuje, a Filip lubi jazz i w sumie nie jest zły. Duży błąd. Z tego mogą być tylko przypadkowe problemy. Na szczęście ja o Igorze w taki sposób rozmyślałam tylko przez dwa wieczory.
Pod kamienicą, w której mieścił się bar, stało trzech zakapturzonych mężczyzn w dość niechlujnym odzieniu i palących papierosy. Przyspieszyłam kroku, w końcu byłam sama. Przeskakując co dwa stopnie, przebiegłam po schodach dwa piętra i oto byłam na miejscu.
Drzwi do mieszkania otworzył Czarek, rosły bramkarz, zanim zdążyłam zapukać. Dzięki temu, że znałam się z nim dobrze, nie musiałam nigdy bawić się w te śmieszne hasła na wejście, które zmieniały się co tydzień.
W środku panował przytulny czerwony półmrok i wszędzie ustawione były wysokie świece. Było całkiem sporo ludzi jak na taką wczesną porę. Dochodziła dopiero dwudziesta.
Przecisnęłam się do baru i znalazłam jedno wolne miejsce.
Igor zauważył mnie i zabrał się z ochotą do przygotowywania mojego ulubionego drinka, czyli wódki z wódką.
– Co cię tu sprowadza? Samą? – zapytał, podając mi kieliszek.
– Szkoda gadać. Pokłóciłam się z Sebastianem – odpowiedziałam.
– O lakier do paznokci?
Igor nie przepadał za Sebastianem. Zawsze z niego drwił, gdy mieli ze sobą do czynienia.
– Coś w tym stylu – przyznałam.
– To poważna sprawa. Kończę dzisiaj o pierwszej. Znasz kogoś, kto byłby tym zainteresowany? – zapytał, patrząc na mnie wzrokiem, który zapewne miał być uwodzicielski, ale zanim zdążyłam odpowiedzieć, ulotnił się na zaplecze.
Siedziałam nad swoim drinkiem, rozmyślając o tym i owym.
W lustrze po drugiej stronie baru zobaczyłam trzech mężczyzn, których minęłam na dole przy wejściu. Nie mieli już kapturów i mogłam im się przyjrzeć uważniej. Wcale nie wyglądali tak źle.
No tak, klasyczna pomyłka. Ich niechlujny ubiór mógł się taki wydawać tylko na pierwszy rzut oka. W rzeczywistości byli poubierani, jeśli nie poprzebierani, w te wszystkie kultowe, alternatywne marki dla wtajemniczonych. Zawsze mi się one mylą z odzieżą używaną, więc i ci trzej zdawali mi się obszarpańcami, natomiast okazali się prawdziwymi modowymi igłami. Nie w garderobie jednak rzecz. Jeden z nich miał nawet interesującą twarz i widziałam, że mi się przygląda.
Mężczyźni na łowach. Chyba nie mam na nich dzisiaj ochoty, pomyślałam, po czym wypiłam ostatni łyk drinka i skierowałam się w stronę wyjścia. Wybawiłam się jak nigdy i byłam gotowa na odwrót.
W 6 coctails się zagęściło i w drodze do drzwi musiałam przeciskać się w niemałym tłumie. Koszmarne naruszanie strefy intymnej, nienawidzę tego. Otarłam się też plecami o trójkę obszarpańców, którzy stali w kółku, zwróceni twarzami do siebie, i nagle, właśnie na ich wysokości, ku mojemu zdziwieniu usłyszałam stłumione:
– Amelia.
Jestem przekonana, że to słowo padło dokładnie ze środka ich kółka. Któryś z nich wypowiedział moje imię, naprawdę. Kiedy zdziwiona odwróciłam w ich stronę głowę, aby dociec, kto, co, dlaczego, ktoś popchnął mnie od tyłu i w ułamku sekundy znalazłam się kilka metrów dalej wiedziona przez tłum.
Bardzo dziwne, acz mało istotne zdarzenie, dlatego nie przerwałam procesu ewakuacji i po chwili byłam już za drzwiami.
Teraz siedzę sama i rozmyślam. Wróciłam do domu o dwudziestej drugiej. W piątek. A co, jeśli Seba już nigdy się do mnie nie odezwie i ucieknie za granicę z tą ropuchą? To możliwe. Stracę przyjaciela i ulubionego kompana do nocnych eskapad. Bez sensu.
Jest taki głos w mojej głowie, który towarzyszy mi od zawsze. Wydobywa się z ukrytego kawałka mnie widzącego wszystko w najczarniejszych barwach. W nim kotłują najbardziej futurystyczne wizje i beznadziejne scenariusze. Lubi uaktywniać się po zmroku, kiedy jestem sama, w warunkach sprzyjających niepokojom. Jak zarazek, który atakuje organizm w stanie osłabienia.
Gdyby w jakichś niesłychanych okolicznościach ten głos ożył, na pewno przypominałby kogoś o urodzie wiedźmy z bajek. Nieurodziwa z twarzy stara baba schowana pod śmierdzącym ciemnym kapturem, która złorzeczy, pluje jadem, ciska gromami i śmieje się bulgoczącym, parszywym, jadowitym śmiechem. Na pewno bez zębów.
Ten głos nazywam roboczo Krystyna. Nie mam nic do Krystyn. Po prostu dla mnie to imię jest skończone przez pewną nauczycielkę wuefu z podstawówki, Krystynę Katolską, która była dla mnie wyjątkowo niemiła. Każdy ma takie swoje przegrane imię, splamione przez jakiegoś wroga.
No więc mówię temu głosowi „cicho”, ale to jak uciszać wyjącą syrenę. Nic nie pomaga. Właśnie w tym momencie Krystyna usiłuje mnie wprawić w jeszcze większe przygnębienie i poczucie winy.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że na swój sposób dzisiejsza ucieczka była dla mnie dość łatwa. Byłam nieco przerażona wizją spędzenia reszty wieczoru w towarzystwie pomarańczowego pajaca, zwanego nowym chłopakiem Sebastiana. Kiedyś takie rzeczy mnie bawiły. Teraz po prostu szkoda mi czasu na spędzanie go z osobami, których obecność uczula mnie od samego początku.
Dzisiaj chciałam się tylko zabawić. Nie oczekiwałam przecież tak wiele od tego wieczoru, jedynie znieczulenia. Tym razem nie wyszło.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji