Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Inseminarium duchowne - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 maja 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Inseminarium duchowne - ebook

Proza, którą chciałoby sie nazwać zbiorem opowiadań (i jednego tekstu do rymu), bardzo przy tym zróżnicowanych stylistycznie, gdyby nie fakt, że opatrzona została, niczym tradycyjna powieść, prologiem i epilogiem. Klasyczne tematy literatury: początek i koniec, erotyzm, przemijanie, starość, dusza i ciało, pytania o istnienie/nieistnienie Boga, tu ujęte w sposób zdecydowanie nie klasyczny. Bez mała wszystko to podane kpiąco, gorzko-ironicznie albo z opartym na paradoksie przewrotnym sarkazmem.
Nie jest to lektura dla tych, którzy wierzą, że „człowiek” brzmi dumnie.

Gasł w tempie ekspresowym. Już po tygodniu przestał opowiadać dowcipy, w drugim miesiącu pobytu zaniedbał się pod względem higieny osobistej, zaprzestając nawet wyrywania sobie palcami włosów z nosa, którym to zajęciem wcześniej parał się każdego ranka (…), w trzecim całkiem zamilkł, a w czwartym, zrezygnowany i umysłowo zdegradowany do poziomu zeschłego i śmierdzącego kalafiora – zapadł się w siebie totalnie, poddając się ogólnie tam panującemu stoickiemu podejściu do życia, i odleciawszy w mentalny niebyt, ostatecznie znormalniał.

Zbigniew Sawicki
Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Pracował głównie w urzędach państwowych – z czego sześć lat spędził w dyplomacji – zaliczając wcześniej prawie roczny epizod w postaci pływania na kutrze pełnomorskim. Zwiedził niejeden kraj – w celu umocnienia swego sentymentu do jego własnego.
Opublikował dotąd dwa zbiory opowiadań: „Opowiadania bałkańskie i inne” (2008) oraz „Afrykańskie i inne zmyślenia” (2010).

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8147-381-1
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog (W KTÓRYM UJRZAŁ, JAK MU SIĘ PRZEZ CHWILĘ WYDAŁO, ŚWIATŁO BOŻE)

Jak się długo wpatrywać w jaskrawe światło,

to można oślepnąć.

Paulo C.?

Z balkonu przyglądał się owym 1078 atomom nieuchronnie pogrążającym się niemal z prędkością światła w rozlicznych czarnych dziurach rozsianych po tym lokalnym wszechświecie, który podobno poistnieć ma 10 duodecybilionów20 lat, chociaż mało kto wie, ile to jest duodecybilion. Zastanawiał się, kiedy to czarne dobierze się i do jego własnych 1027, a może i nawet, jak utrzymują co bardziej wytrwali w liczeniu, 1028 atomów, z którymi czuł się całkiem zżyty, więc wolałby, żeby wchłonięte zostało w ostatniej kolejności, chyba że wyleciałby z drugiej strony, w którymś z sąsiednich wszechświatów, w nowym wcieleniu, z ewentualnie lekko tylko poprawioną urodą, tudzież z siejącą popłoch nawet u nimfomanek – których bezliku by tam oczekiwał – erekcją. No i żeby nie musiał już co rano wstawać do roboty.

Wsłuchiwał się w ciężkie i ogłuszające grzmoty, wpatrywał w oślepiające błyskawice nie mrużąc oczu – czekał na nie. Ze stopami opartymi o balustradę chłonął stumultowaną przyrodę, próbując ustalić, co mu zwiastuje ta burza. Bo ona rozpętała się dla niego, z jego zapotrzebowań metafizycznych. Starał się odgadnąć przesłanie tych grzmotów, niedalekich uderzeń piorunów, znaczenie błyskawic, szukał w nich analogii z własnymi myślami. I spodziewał się znaków. Bez lęku o nabawienie się moczopląsu obserwował rewoltujący się nieboskłon i – słuchając gwałtownych jego odgłosów oraz wwąchując się w rozrzucane przez tę burzę skwarki elementarne – zadawał sobie pytanie: co było na początku, Słowo czy Chaos?

Wraz z narastaniem nawałnicy zwiększało się w nim – jak to ma zawistnie wyżydzany przez cierpiących na SVS (Small Vatzek Syndrome) i mających mniej szczęścia do pięknych kobiet ów nowojorski Notoryczny Geniusz vel Chudy Alan, przez przyjaciół z filmowego planu, zapewne dla jego obżydliwego nosa, nikczemnej postury oraz grubych okularów, z respektem Sztorcfujarą zwany – poczucie fałszywości jego istnienia, obarczone niepewnością własnego Ja (jaa…?), którego posiadanie i autonomię usiłowali wmówić mu znawcy duchowości, osobliwie bankierzy lękający się o spłacalność zaciągniętych przezeń kredytów, z czym zalegał w dwóch bankach już od ponad pół roku (ale z tego w jednym spółdzielczym, więc tym się nie przejmował, bo tam tylko niezaradni spłacają), w przypadku gdyby skwapliwie uwierzył, iż jego ja (Jaa…?), to wcale nie on.

Niby wyalienowany, jednak odbierał fizyczne bodźce z otoczenia, a do tego jeszcze właśnie robił pranie, gdyż białego się uzbierało. A i kolorowego całkiem sporo. Miał obowiązek dociekania sensu zdarzeń dobijających się do jego rozumu. Wiał wiatr, a on uszy miał wrażliwe – od dziecka. Przylegające. Drzewa się chwiały, psy tchórzliwie wyły podkulając ogony, krople wody bębniły o balustradę – świat walczył o przetrwanie. Wszystko to musiało mieć jakieś znaczenie skłaniające do samopostrzegania jego Ja (?) jako immanentnej części, jeśli nie
zaraz Transcendencji, to przynajmniej transcendencji. Otrzymywał sygnały, których nie wolno było lekceważyć.

W błyskawicach jasno ukazywała mu się miałkość wyobrażeń o pięknie innym niźli pozazmysłowe. W grzmotach słyszał zapowiedź kary za pospolitość sięgania pod kobiece majtki, dla których to intelektualnie degradujących czynów nader ochotnie zdradzał postulat ukochania tego, czego nie można dotknąć. Deszcz gasił jego palące pragnienie niskich upojeń w niehigienicznych splotach spoconych ciał wyniszczających mistyczne pierwiastki Egzystencji, którym należy się wyłączność na definiowanie ludzkiej natury. Uderzenia piorunów zwiastowały coś jak cięcie katowskiego topora uwalniającego nieczyste ciało od grzesznych chuci. Majacząca pośród chmur, wesoło turlająca się po wodzowskim namiocie, nareszcie odłączona od genitaliów, ociekająca krwią i uszczęśliwiona głowa Holofernesa z miłością, pojaśnionym umysłem i wdzięcznym wytrzeszczeniem oczu, jeszcze przed wrzuceniem do wiadra nieocynkowanego, spoglądała na uwzniośloną od patriotycznie dokonanej dekapitacji Judytę, która spod dziewczyńskiego naczółka, dyrygując sobie jego własnym mieczem, a drugą ręką poprawiając makijaż (z użyciem bladoróżowego pudru do policzków oraz opalizującego cienia do powiek firmy !vivA leT, linia N.Y. Beauty, przysłanych przez Chudego w podzięce za udane spotkanie poprzedzające casting do jego filmu), kojąco nuciła tejże, po skończonym makijażu za włosy trzymając ją w wysoko uniesionej ręce, w przekładzie na od prawej do lewej:

…no kool syawlA

Olśnienie: prosto z nieba rozdzieranego przez wyglądający jak narodziny tej części Wieloświata, rozpalony do białości zygzak, który ułożył się w czytelny napis…

Grzmoty pomału cichły, błyskawice robiły się coraz mniej oślepiające, pioruny słabły. Ulewa zamieniała się w ciepły i życiodajny deszczyk. Księżyc z uśmiechem, nieśmiało jak zalotnik w pończochach, acz jurny – jął przebijać się przez chmury. Wszystko stawało się lepsze. Z wyjątkiem sksypkowego rzępolenia sepleniącego Goralenvolku uowieckom fest, a pobożnie w nagrodę za uległość rżniętego. Od którego nawet zęby sztuczne rwą, a hemoroidy w rzyci skwierczą.

Szczęśliwie dla finansjery burza ustała, a jego Ja! dzięki temu zygzakowi nareszcie poznało Prawdę: „Na początku było Słowo Chaos”.

Z uradowania tą iluminacją (…the bright side of life) – podobną tej, która w mediolańskim ogrodzie dopadła Rozpustnika i wyniosła na ołtarze, czyniąc zeń świętego (meine liebe…!) i Doktora instytucji zwanej Jedynym Zasługującym na Niewzruszalne Istnienie Zakładem Darmowego Świadczenia Dobra i Miłości Bliźniego po Przymusowym Wykupieniu i Ochrzczeniu Polisy Ubezpieczeniowej na Zbawienie Wieczne za Co Łaska Sp. z o.o. (JZnaNIZDŚDiMBpoPWiOPUnaZWzaCŁ Sp. z o.o., podajemy numer konta: † † †…) – dziękczynnie odbiło mu się ponurym jak zapowiedź złożenia do grobu basem przepastnym jak u prawosławnego mnicha z gregoriańskiego chóru. Po doznaniu tej iście Augustiańskiej epistemologiczno-ontologicznej ulgi zdjął nogi z balustrady, zgasił papierosa (marki Harlboro gold 100’s z niepodaną zawartością nikotyny), niedopałek triumfalnie pstryknął na taras sąsiadowi z dołu i puentująco puściwszy jeszcze pożyteczne dla otoczenia – bo już oświecone oraz ekstrawertyczne, gdyż mające na celu zadzierzgnięcie dobrosąsiedzkich stosunków – wiatry, raźno poszedł do kuchni (ślepej, za to o powierzchni grubo ponad 3 m2, bliżej czterech nawet) zaparzyć kawę, by wywróżyć z fusów, co wie wiórka.

Ale właściwie to ta burza do niczego nie była mu potrzebna – w końcu to tylko zwykła burza. Będąc genetycznym optymistą, już jako embrion i tak przeczuwał: najgorsze jeszcze przed nim.Maluczkich w Panu uduchowienie: demencja jako wyższy stan umysłu (IDĄC, RUSZAŁA NOGAMI1)

Jak się człowiek przewróci,

to powinien jak najszybciej stanąć na nogi.

Paulo C.?

W eksperymencie dopuszczono możliwość dostawiania nogi z tyłu (zakrocznej) do tej z przodu (wykrocznej) wyłącznie po wykonaniu za każdym razem przez nogę wykroczną liczby kroków równej następnej liczbie pierwszej z przedziału od 0 do 100, a ściślej: w zakresie od 2 do 97. Doświadczenie postanowiono jednak rozpocząć od 0, choć 0 liczbą pierwszą nie jest – przy okazji mimo obchodząc dylemat, jak niby można ruszyć z miejsca, mając do wykonania 0 kroków – dla ominięcia nieścisłości w zadaniu nakazującym dostawianie nogi zakrocznej wyłącznie po wykonaniu przez nogę wykroczną liczby kroków równej następnej liczbie pierwszej z tego przedziału. W takim przypadku dostawienie nogi zakrocznej możliwe byłoby dopiero po wykonaniu przez nogę wykroczną 2+3 liczby kroków, a tego na początek chciano jej oszczędzić. Ustalono, iż po wykonaniu kolejnej zadanej liczby kroków, nogi wykroczna i zakroczna zamieniać się będą rolami i każda z nich naprzemiennie wykona przypadającą na nią liczbę kroków, zgodną z odpowiadającą jej w danej fazie chodu wartością liczby pierwszej.

W trosce o zachowanie wysokich standardów etycznych zdecydowano się nie informować osoby poddanej doświadczeniu o możliwości wystąpienia krótkotrwałych zakłóceń w płynności jej chodu wskutek niekontrolowalnych, lecz prawdopodobnych reakcji jej błędnika na rosnące wartości kolejnych liczb pierwszych oraz wynikającego stąd ewentualnego zmęczenia. Zgodzono się na roboczą nazwę jej chodu jako „ruchu podskoko-posuwisto-zawrotnego” i uzgodniono posługiwać się tym właśnie terminem w zamierzonej publikacji o eksperymencie w będących chlubą jednego z miejscowych DOS-ów2 „Zeszytach Medyczno-Fizycznych”, ręcznie prowadzonych pod auspicjami osiedlowego Uniwersytetu Trzeciego Wieku (UTW) a pod wezwaniem wiadomo jakiego patrona dwojga imion z rzymskim liczebnikiem, i – podobnie jak inne prace naukowe pensjonariuszy, również te w formie malowanek – z dumą rozdawanych odwiedzającym ich rodzinom.

Na niezależnych obserwatorów eksperymentu postanowiono powołać analityków bankowych (anali), pod warunkiem wszakże legitymowania się przez nich dyplomami ukończenia wyższych kursów wróżbiarstwa ekonomicznego (Advanced Economic Gypsy Fortune-Telling Course), jeśli już nie na którejś z naszych prestiżowych uczelni diecezjalnych, to chociaż na Chicago University, LSE lub HBS. Ich zapewnieniem zajęła się świeżo zatrudniona w DOS kucharka, sama wprawdzie po wzbudzającej szmer uznania i niekłamaną zazdrość brazylianistyce (ciepłe kraje, te rzeczy…), ale której mąż, z powołania i zawodu filozof pracujący jako ochroniarz w jednym z dużych banków, miał w tym środowisku poszukiwaczy sensu obiecujące kontakty towarzyskie.

Początkowo chciano, by marsz odbywał się po okręgu na placu wokół najwyższej w mieście i obarczonej haniebną genezą budowli, która już dawno powinna była zostać wysadzona przez wojsko w powietrze, a na jej miejscu należało postawić pomnik Największego Poległego w dziejach państwa – czego cyklicznie domaga się Suweren, nie mogąc się nadziwić trudnej dlań do zrozumienia opieszałości władz w realizacji tego patriotycznego postulatu – o wysokości choćby o jeden symboliczny metr przewyższającej dotychczasową budowlę i otoczony poświęconym Jemu mauzoleum. Miejsce to winno stać się obowiązkowym celem dorocznych pielgrzymek młodzieży szkolnej, a od jego odwiedzenia i złożenia hołdu pod Monumentem zależałoby otrzymanie promocji do następnej klasy. Każdy zaś dorosły obywatel państwa miałby obowiązek przynajmniej raz przed emeryturą albo przejściem na rentę na własny koszt odwiedzić to sanktuarium i uzyskać od proboszcza swej parafii potwierdzenie wywiązania się z tej oczywistej powinności pod rygorem obłożenia ekskomuniką, pozbawienia obywatelstwa, konfiskaty majątku i natychmiastowego wydalenia z kraju na zawsze, nie mówiąc już o odebraniu prawa do emerytury lub renty. Gdzieś w kącie placu otaczającego Pomnik i za Mauzoleum należałoby umieścić spławiony Wisłą z „prawdziwej stolicy” – a następnie przeciągnięty lądem przy wtórze religijnych pieśni pokutnych w wykonaniu specjalnie sprowadzonych do tej katorgi rosyjskich burłaków – Wawel, który służyłby za kasę biletową dla pielgrzymujących.

Zaniechano jednak wymogu marszu po okręgu, gdyż trudno było w warunkach miejskich o jego precyzyjne wytyczenie, z konieczności więc ustalono trasę zbliżoną do „okręgu nieregularnego”, czyli po ulicach okalających ten urągliwy dar znanego nie tylko nielicznemu gronu językoznawców wąsatego miłośnika fajki.

Dano sygnał do rozpoczęcia chodu. Zaraz jednak trzeba go było ponowić, ponieważ za pierwszym razem popełniła falstart, gdyż niedokładnie zrozumiała, na czym polega różnica pomiędzy nogami wykroczną i zakroczną, toteż próbowała wystartować obiema nogami naraz, licząc na to, że nikt się w jej chytrości nie połapie. Po krótkiej, acz gderliwej reprymendzie i zagrożeniu dyskwalifikacją wystartowała po raz drugi, już udanie.

Zatem 1060 podskoków przed nią, do realizacji w 25 etapach, jako że zadany przedział zawiera 25 liczb pierwszych. Najpierw jednak musiała pokonać etap od 0 do 2. Z tego względu ów początkowy etap, niejako rozgrzewkowy, polegał na wykonaniu dwóch podskoków na nodze prawej w miejscu, bez ruchu naprzód, po czym dopiero mogła dostawić nogę lewą, zgodnie z wcześniejszym warunkiem określającym zasady dostawiania nogi zakrocznej do wykrocznej, i od trzech na niej podskoków, już do przodu, rozpocząć właściwy marsz, mając do przebycia jeszcze 24 odcinki. Każdy nowy etap oznajmiany był pianiem na specjalnie na tę okoliczność zakupionych przez DOS odpustowych kogucikach przez wyznaczonego dla danego odcinka sędziego etapowego oraz przez jadącego obok niej na wózku inwalidzkim i wspomagającego się tubą Inżyniera, jedynego spośród sędziów, który jeszcze się nie jąkał ani nie bełkotał, kierownika eksperymentu i zarazem sędziego głównego, zobowiązanego podawać jej liczbę kroków do wykonania odpowiednio do każdej następnej liczby pierwszej.

Rolę królika doświadczalnego powierzono jej nie przez przypadek. Po pierwsze była najmłodszą pensjonariuszką zakładu, a po drugie jako niegdysiejsza gimnastyczka dysponowała najwyższą spośród nich sprawnością fizyczną, potrafiła bowiem sama się ubrać i samodzielnie zejść, a nawet zbiec z drugiego piętra do świetlicy na parterze. Po trzecie nie była wcale aż taka głupia, umiała być przebiegła, trochę nie pasowała do reszty zmagazynowanych tam osobników, sprawiając wrażenie, jak gdyby znalazła się wśród nich omyłkowo lub jakby chciała przed czymś ze swego życia albo przed kimś uciec, symulując deficyty fizyczne i umysłowe. No i przede wszystkim te jej żylaki: nikt w całej tej dogorywalni nie mógł się pochwalić równie okazałymi. Pamiętała też tabliczkę mnożenia, choć o tym, czym są liczby pierwsze i co jej z ich strony grozi, nie miała zielonego pojęcia. Na tym to przeczuciu bazował kierownik eksperymentu, namawiając ją do udziału w doświadczeniu i nie zdradzając, co ją czeka. I dobrze. A liczb pierwszych znać nie musiała, ponieważ wśród pensjonariuszy spory odsetek stanowili jakoś w razie czego być może pomocni jeszcze w tej sprawie, chociaż kłótliwi inżynierowie, a i mógł się przytułek pochwalić nawet magazynowaniem jednego profesora matematyki z polibudy (anale spodziewali się, że najwyżej docenta, a i to tylko z jakiejś wyższej szkoły zarządzania ochroną supermarketów), z tym że akurat on w tej materii do niczego się nie nadawał, gdyż od lat przez całe dnie zajmował się wyłącznie dmuchaniem w trąbkę, którą podczas dawnych odwiedzin zostawił mu w prezencie jego najmłodszy wnuczek. Dzięki temu dmuchaniu jako jedyny w zakładzie dodatkowo dysponował wygłuszoną izolatką – choć formalnie i na co dzień dzielił pokój z Inżynierem – w której doprowadzany na skraj wytrzymałości nerwowej personel zamykał go niekiedy na prawie całą dobę, wypuszczając jedynie na posiłki i na copiątkową kąpiel. Pozwolono mu jednak w drodze wyjątku – głównie po to, żeby się go przynajmniej na chwilę pozbyć z ośrodka – na uczestnictwo w eksperymencie w roli sędziego pomocniczego, aby dwa razy zapiał na koguciku: na starcie i na mecie, podczas gdy inni sędziowie mogli piać tylko po jednym razie: każdy wyłącznie na swoim odcinku, po czym natychmiast ładowani byli na ciężarówkę czekającą na pozostałych, by ich na powrót zwieźć do zakładu. Profesor zaś otrzymał przywilej bycia doładowanym dopiero po zakończeniu całego doświadczenia.

Więc pierwsze 2+3 kroki za nią. Czuła się dobrze, animusz jej dopisywał. Da radę, pomyślała, kompletnie nie mając świadomości, ile jeszcze kroków ma do zrobienia. Teraz prawa 5, lewa 7 i znów prawa 11. Zaczęła odczuwać lekki niepokój, lecz jeszcze nie panikę. Lewa 13, prawa 17. To już nie przelewki, a co będzie dalej? Nogi ma wciąż zasadnicze: krótkie, muskularne, żylaki jeszcze tak na co dzień za bardzo nie dokuczają, ale… Lewa 19, prawa 23. Razem na tych etapach 100 kroków (anale spodziewali się jakichś 101-102). Jeszcze tylko raz lewa (29), raz prawa (31), i musi odpocząć. Nie bacząc na histeryczne okrzyki i gesty sędziego głównego, przysiadła na chodniku i oddała się wspominkom.

Gimnastyka…

Jej trener… Jak on się nią opiekował! Szkolił ją od dziecka. Gdy była jeszcze małą filigranową dziewczynką, to bawił się z nią w podrzucanie jej niemal pod sufit sali treningowej i łapanie. Taki był silny! Obmacywał ją od samego początku i dołu, ale pilnował się, żeby w „trenowaniu” nie zrobić literówki, i wytrzymał aż do jej piętnastych urodzin (anale spodziewaliby się, że do czternastych). Dopiero wtedy pokazał jej, na czym naprawdę polega gimnastyka. Pamięta ten dzień, jakby to było wczoraj. Zakochała się w nim od tego pierwszego – i jak się miało okazać, jedynego w jej życiu – (bi-turbo)tłoczenia. To miała być miłość3 na zawsze. Byli z sobą tak blisko, łączyło ich jakieś 15-16 centymetrów. To był prawdziwy i romantyczny samiec AlfaRomeo w jednym, z popędnikiem jak cała stadnina koni muzułmańskich (anale spodziewaliby się, że z wtryskiem bezpośrednim), rocznik: vintage. A ona Julia. Niestety, nie wyszło… Ten dzień miał bowiem dwie ponadprogramowe odsłony, jedną gorszą od drugiej. W pierwszej – po tym jak już ją wyturlał na macie i wyhuśtał na drążku – wciągnął ją jeszcze na konia z łękami i już wolny od obawy o popełnienie kodeksowej literówki tak ją tam drenował, że zapamiętani w ćwiczeniu spadli z niego. Ona doznała poważnego urazu kręgosłupa, który definitywnie zakończył jej i tak niezbyt błyskotliwą karierę zawodniczą, a on – w drugiej – po interwencji pogotowia ratunkowego i nagłośnieniu incydentu przez prezesa klubu, pod groźbą dochodzenia prokuratorskiego wybrał powrót do swojego kraju bez wielce prawdopodobnych konsekwencji karnych na miejscu, w czym dopomogła mu jego ambasada. I tyle go widziała.

Został po nim jedynie ślad w jej namiętniku4, który prowadziła – wówczas jeszcze mocno niezbornie – już jako dziecko, od pierwszego dnia treningu. A który odebrano jej w dniu przyjęcia do ośrodka i nie wiadomo co się z nim później stało.

Z zadumy wyrwało ją przeraźliwe zapianie kogucika, prosto w ucho. Zerwała się na równe nogi i ruszyła.

Lewa 37, prawa 41 i lewa 43. Chryste, kto by tyle wytrzymał! Miała wrażenie, że pękają jej żylaki. Ale szczęśliwie minęła już półmetek, tak sądziła. Niedoczekanie! Półmetek to co prawda był, lecz tylko pod względem liczby etapów, ale nie kroków. Odcinków pokonała już 13, lecz kroków dopiero 281 (anale oczekiwali 282). Znów, ku niezadowoleniu kierownika eksperymentu, musiała odsapnąć. Poczuła się głodna i pomyślała sobie, że dla wzmocnienia przydałaby jej się kiszona kapusta5, koniecznie z Krakowa, gdzie jak wiadomo, robią najlepszą z racji samego już powietrza umysłowego, które z natury rzeczy nieubłaganie i nieodwracalnie zdolne jest skisić nawet najbardziej opornych.

Prawa 47, lewa 53. Chyba nie da rady. Po tych etapach rezygnuje, toż to istna męka panieńska6! Ile można! Ale na razie jeszcze spróbuje, tylko że teraz już bez oglądania się na sędziego głównego sama będzie sobie dyktowała, kiedy robić przystanki. Gdzieś tak „w połowie lewej nogi” humor jej się poprawił, gdyż przypadkowi przechodnie na owej jak zwykle o tej porze zatłoczonej ulicy, widząc ją, myśleli, iż są oto świadkami treningu paraolimpijki, toteż gromkimi brawami zagrzewali ją do bardziej energicznych podskoków. Niektórzy wręcz wiwatowali na jej cześć, ktoś nawet zaintonował hymn, ale szybko został uciszony przez jakiegoś zażenowanego widza, który tylko popukał się w głowę i – dobrze wiedząc, czym to grozi – niezwłocznie się stamtąd oddalił.

------------------------------------------------------------------------

1 w celu obalenia hipotezy, jakoby żylaki stanowiły przyczynę zakrzywienia czasoprzestrzeni.

2 DOS (Dom Opieki Społecznej) – ośrodek dla nieestetycznie dogorywających, tworzony dla robienia sobie beki przez niskopłatny personel kuchenno-quasi-medyczny ze składowanych tam „alzheimerów”; przedpogrzebowy zakład dowodzący specjalnej troski organów państwowych i samorządowych o profesjonalną realizację polityki senioralnej i na rzecz osób niepełnosprawnych, mający eliminować po amatorsku pełzające utylizowanie przez rodziny (metodą cichego odstawiania przepisywanych leków) ich drogich (finansowo) i nazbyt już egoistycznie oraz jakoś tak bez klasy, uporczywie trzymających się życia najbliższych.

3 Miłość – według naukowców skupionych w tzw. Szkole Ostatniej Przepowiedni: ewolucyjnie nieuzasadniona przypadłość gatunkowa, sporadycznie występująca u pewnych ssaków dwunożnych; w zielonym kolorze nadziei, właściwym dla muchy trupnicy.

4 Namiętnik – prowadzony przez gimnazjalistki o dużych przebiegach kolorowy i w ciapki oraz czerwone serduszka notesik rachunkowy do podliczania ich osiągnięć pozalekcyjnych w ramach wolontariatów, pielgrzymek oraz programów edukacji ekonomicznej objętych patronatem władz kościelno-oświatowych; regularna lektura panów od wuefu i szkolnych katechetów, z wypiekami oburzenia pochłaniana w szatniach przy salach gimnastycznych po przetrząśnięciu uczniowskich plecaków, skutkująca niecierpiącym zwłoki przeprowadzaniem in situ, czyli w trybie ubikacyjnym i poglądowo, dyscyplinująco-naprawczych działań pedagogicznych i misyjnych w stosunku do Bóg wie co sobie wyobrażających smarkul (opcjonalnie podczas karnego bezmajtkowego demonstrowania mostka lub na kolanach).

5 Kiszona kapusta (z Krakowa) – 1. podstawa pożywienia pobożnych Słowian, dla szybkobiegaczy – dwubiegowa; bierzmowana z wiadomego okna, po okadzeniu stymulująca metabolizm; udeptywana bezskarpetnie w hołdzie poległym w walce o prawo do wieszania beretów w dobrze widocznych punktach lokali do odbioru zasiłków socjalnych; skuteczna w osmradzaniu heretyków z kiszki stolcowej w celu ich nawrócenia; dobra na odciski i grzybicę stóp; ceniona jako naturalny preparat kosmetyczny na wygładzanie cery oraz łatwa w użyciu maseczka inhalacyjna na udrożnienie górnych dróg oddechowych; 2. beczkowana i przechowywana w sieniach domostw, stanowiąca najbardziej popularny na obszarach niezurbanizowanych środek aromatyzujący izby zamieszkiwane przez inwentarz ludzki; Krakowo – osada ulepiona w wiekach ciemnych na obrzeżach cywilizacji, której mieszkańcy nie dali pogrześć guseł pradziadygów w c.k. klechdach sławionych i kultywują swą odrębność poprzez plemienne obyczaje modowe, zachowane m.in. w bogobojnym uczesaniu damskim (Plica polonica).

6 Męka panieńska – wyrażana w orgazmodecybelach, uchu proszę księdza miła; cierpiana w uniesieniu przedspowiednim, rozgrzeszana pospowiednio.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: