Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Inspektor Mruczek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 grudnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Inspektor Mruczek - ebook

Śliczna powieść dla starszych dzieci, napisana – jak można dowiedzieć się z treści – przez zabawnego, ale także mądrego i nadzwyczaj sympatycznego kota, noszącego dość pospolite, ale przecież oddające jego koci charakter imię – Mruczek. Opowieść zaczyna się tak „Otóż i ja zaczynam dziś swój pamiętnik…  Jak widzicie, po tym zdaniu narysowałem pazurkiem trzy kropki. Nie jest to przypadek, tylko głęboki namysł, albowiem takie trzy kropki mówią wiele. Słyszałem o tym od mojej kochanej pani przełożonej, a pani przełożona zawsze mówi prawdę, o czym zresztą wiecie.  Tak tedy zaczynam swój pamiętnik. Bo i proszę: jeżeli wszystkie panienki bądź to same piszą, bądź też każą innym pisać sobie coś do pamiętników, które później gubią, albo zapominają w klasie; jeżeli pamiętnik pisze sama pani przełożona, a także panna Jadzia, nasza nauczycielka, która mieszka w pokoiku na prawo obok sali fizyki, to dlaczegoż bym ja, inspektor Mruczuś, kochany inspektor Mruczuś… Ba!... Ale może wy nie wszyscy jeszcze wiecie, że właśnie wczoraj zamianowany zostałem inspektorem. Tak jest! – zostałem!... A jak to było – posłuchajcie...”
Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7950-980-5
Rozmiar pliku: 280 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I.

Otóż i ja zaczynam dziś swój pamiętnik...

Jak widzicie, po tem zdaniu narysowałem pazurkiem trzy kropki. Nie jest to przypadek, tylko głęboki namysł, albowiem takie trzy kropki mówią wiele. Słyszałem o tem od mojej kochanej pani przełożonej, a pani przełożona zawsze mówi prawdę, o czem zresztą wiecie.

Tak tedy zaczynam swój pamiętnik.

Bo i proszę: jeżeli wszystkie panienki bądźto same piszą, bądź też każą innym pisać sobie coś do pamiętników, które później gubią, albo zapominają w klasie; jeżeli pamiętnik pisze sama pani przełożona, a także panna Jadzia, nasza nauczycielka, która mieszka w pokoiku na prawo obok sali fizyki, to dlaczegożbym ja, inspektor Mruczuś, kochany inspektor Mruczuś...

Ba!... Ale może wy niewszyscy jeszcze wiecie, że właśnie wczoraj zamianowany zostałem inspektorem.

Tak jest! – zostałem!... A jak to było – posłuchajcie:

Wstawszy rano, pozdrowiłem swoją panią serdecznem podniesieniem ogonka do góry i wdzięcznem otarciem szyjki o jej czarną suknię. Rzekłem przytem: „Miau,” co po polsku znaczy: „dzieńdobry.” Potem szorstkim języczkiem wygarnąłem ze swego porcelanowego talerzyka o niebieskiej obwódce pół szklanki mleka, uporządkowałem wąsiki i pomyślałem:

– Rzecz godna zastanowienia, do której klasy pójść na pierwszą godzinę i uszczęśliwić swą obecnością nasze kochane dziewczątka.

Malców z wstępnej, pierwszej i drugiej klasy niebardzo lubię, bo to naród zbyt krzykliwy i jeszcze niezupełnie okrzesany. Gdy tylko wejdę do ich klasy, zaraz któraś porywa mnie na ręce i przesuwa mi sztywną dłonią raz wraz po grzbiecie tak prędko i niezgrabnie, jakby napamięć wydawała wiersze. Dotąd zresztą byłoby wszystko w porządku. Lecz zaraz przybiegają dwie inne i dobierają się do mnie bez ceremonji: jedna porywa za głowę, druga za tylne nogi albo za ogonek i ciągną ku sobie w dwie różne strony. Daremnie wołam, że takich żartów nie lubię; zwłaszcza nie znoszę, gdy mnie ktoś szarpie za ogonek – ale cóż – nic to nie pomaga! Dopiero muszę którąś porządnie drapnąć i wtedy mam spokój. Odskoczy, nachmurzy się, wydmie usta i wymyślając mi po drodze od niegrzecznych Mruczków, idzie do szatni wyciągać z kieszeni przeróżne drobiazgi: ołówki, pióra, cukierki, pudełeczka, bilety tramwajowe, szpilki, naparstki, zwierciadełka, notesiki... i coś tam jeszcze. Wyciąga to wszystko, gniewa się, a wciąż na rękę dmucha.

Myślicie jednak, że taka nauka pomaga cokolwiek? Gdzież tam! Ledwie jedna odejdzie z czerwoną pręgą, już zaraz jej miejsce zajmuje czwarta i dalejże ciągnie jaką część mego ciała w swoją stronę.

Dlatego wstępnej, pierwszej i drugiej klasy nie lubię. Dopiero od trzeciej począwszy, jestem jak u siebie w domu. W ciągu lat poprzednich już je cokolwiek okrzesałem i nauczyłem grzecznego obchodzenia się z kotkami.

Ale najmilszą moją klasą to piąta. Zauważyłem, że w piątej dziewczątka bawią się jeszcze kotkami, ale bardzo grzecznie, bardzo pieszczotliwie. Pociągnięcie ich rączek po grzbiecie jest miękkie i ciepłe, a takie miłe, że aż iskry skaczą. W siódmej i ósmej panienki za wiele myślą i patrzą gdzieś daleko, za mur, za parkan, hen w światy. Te już kotkami się nie bawią.

Piąta – to moja ukochana klasa.

To też, gdy się odezwał pierwszy dzwonek, postanowiłem iść do piątej i spędzić godzinę historji powszechnej na kolanach u Dady.

Moja niezrównana Dada! Najweselsze to dwunożne stworzenie z całego pensjonatu. Codziennie przynosi coś wesołego z domu, z czego się cała klasa śmieje, a zaczyna zawsze od słowa:

– Wiecie...

Dada biła się w niższych klasach z wszystkiemi koleżankami, jakby była chłopcem. Czasem nawet udrapała którą niegorzej ode mnie, a raz nawet Misię Zawiszankę ugryzła w palec, tę Misię, co ją nam przywiozła w podarku nasza staruszka...

Opowiem wam kiedyś, jak to było z ową Misią.

Narazie zaznaczam, że o ile wszelkie drapania u dziewczynek uważam za rzecz bardzo piękną i godną pochwały, gdyż w tym czynie przebija się zacna, kocia natura, o tyle chwytanie ząbkami za obce palce zupełnie mi się nie podoba, gdyż przypomina mi to mego głupiego sąsiada Cisa, który od trzech lat rozmyśla nad tem, aby mnie dostać w swoje szkaradne, białe zęby. Raz nawet, szczekając przeraźliwie, przyparł mnie tak do muru, że mi się aż ciemno zrobiło przed oczyma, ale parsknąłem mu z całej siły w oczy i tak go drapnąłem po nosie, że aż zaskowyczał i odskoczył.

O, drapanie, to piękna rzecz! To też sądzę, że zdobędę ogólny poklask swoich dziewczątek, gdy miauknę na cały głos: Niech żyją panienki, które pięknie drapią!... (Trzy kropki).

A że Dada należy do tych, które drapały zawsze najpiękniej, więc ją kocham najwięcej ze wszystkich dziewczątek naszego pensjonatu.

Wracam teraz do opowiadania, w jaki sposób zostałem inspektorem.

Wszedłszy do klasy, pozdrowiłem zacne towarzystwo przyjacielskiem wzniesieniem głowy do góry, wyprostowaniem ogonka i kilkakrotnem klipnięciem bursztynowych oczu. One wzamian rozkrzyczały się na dobre. Ale ja na to nie zważając, spokojnie, statecznie jak na prawdziwego przyjaciela pani przełożonej przystało, poszedłem prosto do Dady.

Rozmawiała właśnie z Elą Sobczyńską, najpilniejszą uczennicą w piątej, która zawsze się czegoś boi. Dada przeciwnie, ta się nigdy niczego i nikogo nie boi. Jeżeli Ela dostanie z jakiegoś przedmiotu trójkę, to gorzko płacze przez dwie godziny, Dada zaś, choćby dostała pięć pałek jednego dnia, jeszcze będzie się śmiała, wracając do domu. Ja tak samo. Mnie nigdy żadna cenzura nie martwi, a nawet gdy mi moja pani powie czasem wśród troskliwego zamyślenia:

– E, głupiś ty, mój Mruczku – klipnę jej w odwet kilka razy obojętnie oczyma i zabieram się do drzemki wśród hurkotania gardzielą.

Co mi tam! Ja ambicyj nie mam żadnych, byle tylko moja miseczka była zawsze pełna! – Bardzo mi z tem dobrze... (Trzy kropki).

Gdy zatem zbliżyłem się do Dady i Eli, posłyszałem koniec ich rozmowy:

Ela: Siedziałam do dwunastej w nocy i jeszcze nie skończyłam wszystkiego... Oj, co to będzie, co to dziś będzie... Najwięcej boję się historji...

Dada: Ja także siedziałam do dwunastej w nocy. Byli goście. Bawiłam się doskonale. Tańczyłam walca i mazura z ciotecznym bratem, jednorocznym ochotnikiem piątego pułku ułanów. Nawet nie zaglądałam do książek, bo i jakże?! – Mojaś ty, podpowiadaj, proszę cię, podpowiadaj ale dobrze i wyraźnie, żebym nie przekręcała...

W tej chwili zauważyła moją osobę:

– A! Mruczuś!... Dzieńdobry – zawołała radośnie – chodź tu, kotku, chodź!

Wskoczyłem na ławkę. Dada wydobyła puszysty zarękawek z przedziału:

– Pakuj się synu, do swojej loży i cicho siedź podczas modlitwy – rozkazała.

Wsunęła mnie potem w zarękawek, do którego często zaglądam i chętnie w nim spoczywam, bo jest miękki i ciepły. Głowę i łapki przednie wychyliłem jak zwykle z otworu, aby móc spokojnie i statecznie rozglądać się po klasie, hurkocąc gardzielą.

Dada twierdzi, że gdy siedzę w zarękawku, tak mi z tem do twarzy, że tylko fotografować. Być może. Zresztą nie wiem nawet, co to „fotografja.” Ot, zapewne jakieś ludzkie dziwactwo, jak wiele innych.

Ozwał się dzwonek. Dziewczątka rzuciły się do ławek jedna przez drugą, trzymając ręce przed sobą dla uniknięcia zbyt mocnego zderzenia. Wszedł profesor, ukłonił się i rzekł łagodnym głosem:

– Proszę mówić modlitwę.

Potem zapisywał coś w wielkiej księdze na katedrze. Zawsze zapisuje się coś w tej księdze, ale mnie to nie obchodzi i mało się temi sprawami zajmuję.

Następnie wydobył czarną książeczkę z kieszeni. Znam tylko dwie straszne rzeczy na świecie, to jest: tę książeczkę i miotłę naszego stróża szkolnego Stefana.

– Panna Babacka – zawołał.

Lola Babacka podnosi się powoli i jeszcze pochylona żegna się ukradkiem po drodze. Najpierw wyglądała jak biała ściana, potem zaczerwieniła się.

– Proszę mi coś powiedzieć o Fryderyku Wielkim.

Kilka razy słyszałem już o tym Fryderyku. Był to jakiś głupi król, który prowadził wiele głupich wojen. Zauważyłem jednak, że mądrzy historycy każdego głupiego króla, który prowadził wiele głupich wojen, nazywają „wielkim”... (Trzy kropki). Dlaczego się tak dzieje? – Nie wiem; jest to już ludzką tajemnicą.

Babacka trzepała przez dziesięć minut przeróżne awantury o tym wielkim człowieku, zerkając wciąż do książki, którą jej koleżanka Lola, siedząca w przedniej ławce, nieco pochyliła.

Dada twierdzi, że „Babcia” ma takie bystre oczy jak kochany Mruczuś, bo wszystko wyczyta z oddali, gdy tylko dobrze zerknie.

Co prawda, ja umiem zerkać, jak się należy, tylko nie do książek. Wolę kiełbasę, wiszącą u naszej kucharki w komórce na haku.

Po „Babci” opowiadała dalej o Fryderyku Miecia Drużbacka, potem Wandzia Stenówna, a potem – potem zaszło coś niezwykłego; oto rozwarły się drzwi i do klasy wszedł pan inspektor Barcikiewicz.

Okrąglutki to pan, w złotych okularach na czerwonym nosie, zawsze uśmiechnięty i wesoły, jakby wszystkie dziewczęta upewniał samem spojrzeniem, że się go bać nie potrzebują.

Ale to tylko pozory. Bo gdy po godzinie powie coś na ucho pani przełożonej, ta zaraz czerwienieje. Potem czerwienieje każdy nauczyciel lub każda nauczycielka, gdy im na ucho coś powie pani przełożona.

Dziwna rzecz, że na tym świecie zawsze ktoś kogoś musi się bać. Dziewczątka boją się nauczyciela, nauczyciel pani przełożonej, pani przełożona inspektora, a ja miotły i psich zębów.

Inspektor usiadł w ostatniej ławce, a nauczyciel odchrząknąwszy, wyszeptał:

– Panna Ela Sobczyńska.

Ela podniosła się, dygocąc.

– Proszę mi coś powiedzieć o Fryderyku Wielkim.

Rozgniewałem się; wszak już o tym Fryderyku była dziś mowa, więc poco jeszcze raz? Jedna tylko Ela była zadowolona. W ciągu pięciu minut terkotała bez zająknienia: trrrrrr... Tak się zasłuchałem, że mało co nie usnąłem w zarękawku, a byłoby to najlepszym dowodem mego uznania bo ja zwykle, słuchając pięknej muzyki albo pięknej odpowiedzi w klasie, zasypiam. Dada, bojąc się widocznie inspektora, schowała mnie za siebie i okryła mi głowę szalikiem. Początkowo nie sprzeciwiałem się tej pieczołowitości, ale potem, gdy dobrze nachuchałem w szalik, zrobiło mi się tak gorąco, że musiałem wyjść z loży na świeże powietrze, a stało się to w chwili, gdy nauczyciel wywołał nazwisko Dady.

Wyskoczyłem na ławeczkę i wyprostowawszy kości, ziewnąłem zlekka. Klasa zaszemrała przyciszonym śmiechem. Nauczyciel otworzył tak szeroko oczy, jakby był kotem i ujrzał myszkę w ciemnym pokoju.

Na szczęście ozwał się w tej chwili dzwonek.

Pan inspektor Barcikiewicz wstał i uśmiechnął się do mnie dobrotliwie.

– O, i kotek tu także? – rzekł, zbliżając się ku mnie.

Przyjąłem to powitanie z należytą powagą i zupełną obojętnością, on zaś, musnąwszy mnie przelotnie palcami po głowie, dorzucił wesoło:

– On także przyszedł na inspekcję, co?

Klasa na to:

– Ha, ha, ha...

Ja nic.

Gdy po chwili pan Barcikiewicz i nauczyciel wyszli z klasy, powstał nagle wielki śmiech i hałas. Dziewczątka przybiegły do mnie całą gromadą i chichotały tak, jakbym nie wiedzieć co zabawnego uczynił.

Na to Dada chwyta mnie pod pachy, unosi w górę i woła:

– Słuchajcie! Od dzisiaj nasz kochany Mruczuś będzie inspektorem! Co?... dobrze?! Kto głosuje za tem?

– Mruczuś, Mruczuś!... – ozwały się liczne głosy. A Dada, aby lepiej jeszcze upamiętnić ten piękny wybór, pochwyciła mnie za bródkę i potrzęsła zamaszyście moją głową, dorzucając:

– Tak jest: Mruczuś od dzisiaj będzie naszym inspektorem!... Zrozumiane?

– Ha, ha, ha...

Otóż widzicie, moi kochani, w ten sposób doczekałem się wreszcie zaszczytnej nominacji, która mi się już oddawna należała, wszak niemal codziennie bywam po różnych klasach! Ale ludzie zwykle są niesprawiedliwi i rzadko kiedy uznają ciche zasługi.

Poszedłem teraz do kancelarji, ale tu zamiast uznania, zaraz spotkała mnie przykra niespodzianka:

Nauczyciel roziskrzony żuł w gniewie papier i pomrukiwał, zwracając się do grupy pań i panów:

– Nie rozumiem, jak można trzymać kota w szkole.

Chciałem mu na to odpowiedzieć:

– Przepraszam, pan wielu rzeczy nie rozumiesz. Nie jestem zwykłym kotem, tylko inspektorem, a jeżeli pan nie wierzysz, to idź, zapytaj się Dady albo pana Barcikiewicza, przecież on pierwszy z tym wnioskiem wystąpił.

Nie powiedziałem jednak nic, bo właśnie spostrzegłem, że mnie zauważył i tak odchylił nogę wstecz, jakby mnie chciał kopnąć.

– O widzicie go! – zawołał. – Znowu tu jest... Idziesz, bestjo!

Odskoczyłem w bok, spojrzałem na złego człowieka z pogardą i wcisnąłem się przez uchylone drzwi do pokoju kochanej mojej pani przełożonej, gdzie mi nigdy nie groziło i nigdy grozić nie będzie żadne niebezpieczeństwo, zarówno od ludzkiej nogi, jak i miotły Stefana.

Taki jest początek mojego zawodu nauczycielskiego.

Czy wytrwam na tem trudnem i odpowiedzialnem stanowisku, które wymaga od kota zrozumienia naprzykład tak zawiłej rzeczy, jak ta: dlaczego Fryderyk był „wielkim” – doprawdy nie wiem. Jednak będę się starał wytrwać, bo to obowiązek obywatelski; gdyby atoli ludzie zbyt często odchylali nogi gwoli kopnięcia mnie w bok, za moją ciężką i odpowiedzialną pracę, to podniosę ogonek do góry i pójdę sobie dalej... (Trzy kropki).Rozdział II.

Najprzyjemniejszą rzeczą na świecie jest obiad. Jeżeli ktoś sądzi inaczej, to powiem otwarcie, że jest kiep i nie ma w sobie ani krzty prawdziwie kociego czucia.... a może i polskiego... (Dwa razy po trzy kropki).

Bywałem przecież na wykładach historji rzymskiej i pamiętam doskonale, jak jadali szlachetni Rzymianie. Bywałem także i na lekcjach „Historji Polski” i słyszałem wyraźnie, że dawniejsi Polacy nie byli gorsi od szlachetnych Rzymian, albowiem wymyślili nawet piękne przysłowie, jakiem niekażdy naród poszczycić się może:

„Za króla Sasa, jedz pij i popuszczaj pasa.”

Ja, co prawda, litego pasa słuckiego nie noszę, a wogóle znam tylko jeden pas, który czasami zastępuje naszemu Stefanowi miotłę, mimo to sądzę, że jako urodzony w Polsce kotek dużo mam we krwi przyrodzonych zalet tego szlachetnego narodu. Bądź co bądź żałuję mocno, że nie urodziłem się za błogich czasów Sasa Wielkiego!

Właściwie o obiedzie nie powinno się mówić grubo, pospolicie, odstręczająco: „obiad,” tylko ciepło, serdecznie: „obiadek.” Tak jest: obiadek, po którym z rozkoszą oblizuje się pazurki.

Moja pani, gdy tylko rozbiegną się dzieci do domów, wchodzi do saloniku, który zarazem jest jej jadalnym pokojem, i woła przez drzwi do kuchni:

– Franiu, dawaj!

Potem zwraca się ku mnie, zaciera ręce i mówi słodko, serdecznie:

– Mruczuś, jemy obiadek.

Ja na to odpowiadam „Miau,” co na polski przekłada się: „z całą przyjemnością,” i wskakuję na fotel, a potem z fotelu na obrus.

Taki to już oddawna mój przywilej.

Zup wogóle nie lubię i dziwię się ludziom, że tyle czasu niepotrzebnie tracą na noszenie łyżek do ust. Zupy, mojem zdaniem, są to potrawy dla kaczek.

Te wiedziałyby przynajmniej, co z tem robić: wsadziłyby płaski dziób w wodę i chlapałyby nim dopóty, pókiby nie wyłowiły wszystkich krupek, łazanek i jarzyn z talerza.

Ja nie do tego. Ja muszę mieć taką potrawę, którą mógłbym bocznemi ząbkami dobrą chwilę dławić, a potem odgryziony kawałek przełknąć smacznie z pewnym namysłem i rozglądnięciem się wokoło.

To też zwykle, usiadłszy obok talerza mojej pani, czekam cierpliwie na mięsko, klipiąc bursztynowemi oczyma.

Ale oto Frania przynosi jakąś prawdziwie kocią potrawę: mięsko rosołowe, pieczeń, kurczątko, kotleciki, sznycelki, bifsztyczki, ozorki, polędwiczki...

Na to się piszę i zaraz wstaję.

– Ależ zaczekaj, Mruczuś, zaczekaj. Zaraz dostaniesz – powiada zwykle pani, osłaniając półmisek ręką.

Ja jednak nie czekam, tylko ostro nacieram na półmisek, przekonałem się bowiem, że im to natarczywiej czynię, tem prędzej pani daje mi mój kawałek; inaczej musiałbym czekać, póki sobie samej nie wydzieli najpierw. Po sprawiedliwości mnie się pierwszeństwo należy, wszak odczekałem już cierpliwie całą zupę.

Dostaję tedy na swój talerzyk z niebieską obwódką spory kęs soczystego mięska, pokrajanego w plasterki lub kostki.

– Masz, Mruczuś, jedz!

Odpowiadam krótko: „Mrr,” co znaczy: „dziękuję” i zabieram się do dławienia przysmaku bocznemi ząbkami.

Słodkich legumin także nie jadam. To są potrawy dla małych dziewczątek, które potrzebują, jak powiada pani od przyrody, wiele cukru, aby ich wątłe kosteczki nabierały więcej spoistości. Moje kosteczki nie potrzebują cukru, więc też z zasady do słodkich potraw odwracam się ogonkiem.

Tak to zwykle u nas odbywa się „obiadek.”

Dziś posiliwszy się doskonale, zasnąłem zaraz na kanapie, aby spokojnie trawić, ale niedługo spałem, gdyż przyszedł do nas stary pan mecenas, przyjaciel mojej opiekunki, którego od dłuższego czasu nie widziałem. Nie lubię go z wielu przyczyn. Najpierw dlatego, że gdy tylko usiądzie obok mnie na kanapie, wydobywa zaraz jakiś szkaradny biały wałeczek, wtyka go w usta, zapala i kopci tak strasznie, że muszę uciekać w drugi kąt pokoju.

Dziwni ci ludzie: przychodzą do drugich w odwiedziny i na wstępie naczadzą w pokoju tak, że wytrzymać nie można. Potem żegnają się, odchodzą, potem jeszcze raz w przedpokoju coś opowiadają, śmieją się, i wreszcie odchodzą naprawdę, a ty, biedny kotku, zostajesz w pokoju i wąchasz przez kilka godzin to szkaradzieństwo, co tamci po sobie zostawili.

Żeby przynajmniej pomogli sami wywąchać co nabroili, możebym im jeszcze darował, ale tak... (Trzy kropki).

Nasza panna Henia, co uczy estetyki i logiki, czyli nauki o pięknie i o myśleniu, kopci także podczas każdej pauzy. Widocznie w ludzkiem pojęciu takie kopcenie ma swoją myśl i jest w ustach kobiet bardzo piękne.

Nie lubię starego pana mecenasa i z tego względu, że raz chwycił mnie za kołnierz, podniósł do góry, potrząsł jak zwykłym workiem i zamruczał:

– Ej, kocie, kocie! Ciebie trzeba bić, bo ci się za dobrze dzieje na świecie.

Proszę!... Co jego obchodzi, że mi się dobrze dzieje! Czy ja się wtrącam do jego kopcących wałeczków i wypominam mu, że zatruwa kotom powietrze?!

Moja pani lubi go jednak i nazywa kochanym przyjacielem, bo podobno opiekuje się naszym pensjonatem i czasami „pożycza” jakieś pstrokate papierki. Takie papierki przynoszą i dziewczątka co pierwszego. Jak zauważyłem, ludzie przywiązują wielką wartość do tych papierków i liczą je uważnie, śliniąc czasem palce lub maczając je w gąbce, napojonej wodą.

Dziś moja pani ucieszyła się ogromnie odwiedzinami pana mecenasa i rozmawiała z nim dłużej niż zwykle. Ja słuchałem dość obojętnie początku rozmowy, której zresztą nie rozumiałem.

Mecenas opowiadał długo o swojej podróży po Włoszech, o kąpielach morskich i innych ludzkich dziwactwach, które wpłynęły, jak twierdził, bardzo korzystnie na polepszenie jego nadwątlonego zdrowia.

Dopiero po dobrej chwili zaczęła się bardziej zajmująca rozmowa, która o tyle była mi przyjemna, że znałem osoby, będące tematem pogadanki. Mówiono o naszej staruszce, która niedawno umarła, a u której bawiłem trzy razy podczas wakacyj. Złowiłem tam sześć wróbelków i kilka innych ptaszków i nigdy tych przyjemnych polowań we wspaniałym parku nie zapomnę. Potem mówiono także o jej synu, o pannie Kloci i o Misi Zawiszance, wreszcie moja pani opowiadała o pewnym tajemniczym liście naszej staruszki, który znikł jej z biurka w niepojęty sposób.

Co prawda tylko dla niej niepojęty, bo ja mam własne pojęcie o tym tajemniczym liście i dziwię się tylko, że ludzie mają taką krótką pamięć.

Tę część rozmowy, która mnie żywiej zajęła, powtórzę wam wiernie, bom ją dobrze zapamiętał.

Mecenas: O śmierci naszej kochanej staruszki dowiedziałem się z gazet.

Pani: Nie uwierzy kochany mecenas, jak bardzo boleję nad tą przedwczesną śmiercią. A o jej synu nic się pan we Włoszech nie dowiedział?

Mecenas: Owszem; trafiłem na jego ślad, niestety, skończyło się tylko na tym śladzie. Pan Roman bywał we Florencji u kilku rodzin włoskich i polskich i zwierzał się ze swych zamiarów odbycia podróży na nowym samolocie z Florencji do Australji. Mówił także, że potem zapuści się w głąb Afryki, gdzie zamierza badać tamtejsze ziemne pokłady. Z kartek, które wysyłał z podróży, dowiedzieli się owi znajomi, iż szczęśliwie doleciał do Australji, lecz niedługo tam bawił, gdyż w miesiąc potem, odleciał zpowrotem na zachód, jak się zdaje do Afryki, i od tej chwili wszystkie kartki ustały. Jedni przypuszczają, że utonął w oceanie Indyjskim, inni natomiast sądzą, że zagrzebał się w górach Abisynji i tam puka górniczym czaganem w swoje ukochane kamyczki.

Pani: A tu tymczasem rozdrapują ludzie jego wielkie mienie, staruszka bowiem zostawiła olbrzymie dobra, zdając je na opiekę ciotecznego brata, Michała, który choć jest u siebie w domu skąpcem i człowiekiem nieużytym, niewiele dba o spuściznę Romana. Najgorzej na tem ja wyszłam...

Mecenas: O ile pamiętam, zacna staruszka nosiła się z myślą zapisania znaczniejszej sumy na rzecz pensjonatu pani. Czyżby się to nie stało?

Pani: Niestety, nie. O tym swoim zamiarze wspominała mi nieraz, cóż z tego – umarła bez testamentu i wszystkie jej obietnice są dziś bez wartości i znaczenia.

Podobno zostawiła jakiś gruby list do Romana, którego narazie nie wolno otworzyć. Mówiła mi o tem Jadzia, która była w Butkowie, podczas śmierci naszej kochanej staruszki i jakoby widziała na własne oczy z drugiego pokoju, iż ta na dwa dni przed skonem wręczyła Michałowi gruby list, mówiąc przytem: „Zatrzymajcie ten list zapieczętowany przez dwa lata i oddajcie go Romanowi, gdy wróci. Wierzę, że on wróci. Uczyniłam pewien ślub, który go ustrzeże od śmierci. Gdyby jednak Roman po dwu latach nie wrócił, list możecie otworzyć.”

Niewykluczona jest w tym liście jakaś wzmianka o moim pensjonacie, czyż jednak można na to liczyć? Przed śmiercią zacnej staruszki dwa razy do roku zajeżdżały wozy pełne przeróżnych jarzyn, owoców, wędlin, drobiu i mąki, oprócz tego poczciwa kobiecina wręczała mi ciepłą ręką po kilka razy w roku zwitki pieniężne, tak, aby nikt tego nie widział (westchnęła). Ej, dobre to były czasy! mogłam dawać dzieciom na drugie śniadanie białe bułeczki z masłem i wędlinami prawie za półdarmo, mogłam utrzymywać cztery biedne uczennice bez żadnego wynagrodzenia, nie licząc Misi Zawiszanki, którą mi staruszka oddała w opiekę. Mogłam wreszcie przed Bożem Narodzeniem i Wielkanocą wypłacić naszym nauczycielom i nauczycielkom większą pensję jako osobną zachętę i nagrodę za ich trudy. I pensjonat rozwijał się ślicznie. Dziś cała ta szlachetna pomoc poczciwej staruszki odpadła, a ja coraz więcej oszczędzam, coraz więcej nie sypiam po nocach i liczę się z każdym groszem, mimo to czuję, że w tym roku końca z końcem nie zwiążę i będę musiała albo sprzedać, albo zastawić rodzinne pamiątki, aby jako tako zaokrąglić rok szkolny. (Znowu ciężko westchnęła.)

Stary mecenas kopcił dalej i pocieszał ją, jak mógł, powtarzając kilkakrotnie:

– Odwagi, moja pani, odwagi, jakoś to będzie, jakoś to będzie.

Ludzie często powtarzają „jakoś to będzie” i mają słuszność, bo ostatecznie musi jakoś być.

Ale moja pani, niebardzo zdawała się uradowana owym frazesem i pilnie patrzyła, czy mecenas nie sięga do kieszeni i nie wydobywa pstrokatych papierków, które się „pożycza”.

On tymczasem sięgał często do innej kieszeni, w której miał kopcące wałeczki, i ćmił dalej bez przerwy.

Po chwili milczenia zaczęła znów moja pani:

– Ale najgorzej to z tym listem, który mi gdzieś znikł w tajemniczy sposób.

– Z jakim listem? – zapytał mecenas i błysnął zaciekawionemi oczyma.

Na to pani:

– Może w tydzień po owym burzliwym wieczorze, kiedy to przywiozła mi w powozie jakieś wynędzniałe dziecko w obdartych sukienkach... Opowiadałam przecież o tem mecenasowi, nieprawdaż?

– Tak, tak... tę Misię Zawiszankę – co?

– Właśnie. Owóż w tydzień po tym pamiętnym wieczorze otrzymałam od niej list, w którym zapewniała mnie, że będzie pamiętała o pensjonacie za życia i po śmierci, i prosiła gorąco, abym zajęła się jak najgorliwiej losem tego dziecka i dopomagała mu ukończyć szkołę. Już trzeci rok opiekuję się zatem tą dziwną dziewczynką, a chociaż należy ona do najtępszych i najbardziej upartych uczennic, to przecież sądzę, że sumiennie spełniam swoje przyrzeczenie...

– Dobrze – przerwał jej mecenas – ale co dalej z tym listem?...

– Otóż właśnie. List ów miałam schowany w szkatułce w biurku, gdzie trzymam najważniejsze swoje rodowe papiery. Oglądałam go może na dwa, a może na trzy miesiące przed śmiercią staruszki i cieszyłam się, że to jest przecież coś, co mi posłużyć może w razie potrzeby jako dokument, bo przecież od trzech lat utrzymuję Misię Zawiszankę. Nikt o tem nie wiedział prócz staruszki, mnie i pana mecenasa, bo nie chciałam się przed ludźmi tłumaczyć, że wychowywam jakieś dziecko, którego rodziców nie znam i o którem nic więcej powiedzieć nie umiem, jak tylko to, że mi je przywiozła pewnej burzliwej nocy zacna patronka naszej szkoły i oddała w opiekę, nie wyjawiając, kto ona...

– Dobrze – przerwał mojej pani znowu mecenas – ale co dalej z tym listem?...

– Otóż właśnie: dwa albo trzy miesiące temu miałam go w ręku i czytałam. Był pisany na grubym papierze w wodne paski fioletowym atramentem i zaczynał się od słów: „Kochana Pani Klaro!”...

– Dobrze, ale co się stało z tym listem?...

– Właśnie, że nie wiem, co się stało! – zawołała moja pani i z wyrazem wielkiej troski na twarzy załamała ręce. – Znikł, panie mecenasie, znikł jak kamień w wodzie. Przeszukałam całą kancelarję, przeszukałam całe biurko w domu, przeszukałam wszystkie kieszenie, wszystkie skrytki, wszystkie zakamarki!... i nic, nic, nic! już od kilku miesięcy szukam go bezustanku i zawsze daremnie. Niema w domu jednego papierka, którego nie trzymałabym przynajmniej dziesięć razy w ręku, mimo to listu jak niema, tak niema. Gdybym była zabobonna, myślałabym, że jakiś zły duch wyjął mi go w tajemniczy sposób z biurka.

Mecenas zaśmiał się i zapalił nowy wałeczek.

– Niema takich duchów – odrzekł – któreby ruszały papiery, natomiast znam takie trapiduchy w mojej kancelarji, co jak mi zapodzieją jaki papier, to go żadną siłą zdobyć napowrót nie mogę. Są to moje pomocnice.

– Przychodziło mi już na myśl, czy przypadkiem – tu moja pani zniżyła głos i spojrzała zukosa na drzwi – czy przypadkiem nie Jadzia albo Misia Zawiszanka...

– Co też pani mówi! – zaprzeczył mecenas. – Skąd, dlaczego, poco?!

– Czy ja wiem?!... Człowiek na różne wpada domysły. Jadzia była wychowanką starej pani Miłowiczowej, nim do mnie przyszła na nauczycielkę... a ta mała Misia, to jakaś zagadkowa dziewczynka, więc... Może właśnie któraś z nich stoi w porozumieniu ze starym Michałem. Wszystko na świecie możliwe. Nie jest wykluczone naprzykład, że stary, pragnąc zagarnąć cały majątek Romana dla siebie, nie chciałby mieć na dobrach Barzeckich żadnych ciężarów. Rozumie pan mecenas?...

– Tak. Tu byłby jakiś punkt zaczepienia. Czy jednak Jadzia albo Misia wiedziały co o tym liście?

– Nie! Nikomu o nim nie mówiłam ani słowa. Dziś dopiero pan mecenas dowiaduje się pierwszy...

– Czy pani kiedy zostawia niezamknięte biurko, albo klucze przy niem?

– Nie, nigdy! Zawsze wszystkie szafy i wysuwki zamykam, i chowam klucze do kieszeni.

– Czy Jadzia lub Misia widują się czasami ze starym Michałem?

– Nie. Wogóle od sześciu co najmniej miesięcy żadna z nich nie opuszczała pensjonatu.

– A on nie był tu kiedy?

– Nie.

– Więc jakże?... Przypuszczenie pani nie jest oparte na żadnych logicznych podstawach. Niech pani jeszcze szuka.

– Szukałam wszędzie.

– Nic nie szkodzi, niech pani jeszcze szuka. List znajdzie pani tam, gdzie się go najmniej spodziewa. Tak bywa najczęściej. A to ważny list! Gdyby mi go pani dała, jużbym umiał po adwokacku zrobić z niego właściwy użytek. Wytoczyłbym panu Michałowi proces i zmusiłbym do spełnienia przyrzeczeń pani Miłowiczowej.

– Sądzi pan mecenas, że ten list naprawdę taki doniosły?

– Bez wątpienia.

Moja pani zatroskała się jeszcze bardziej; oplotła głowę palcami i myślała długo, jakby chciała jeszcze raz odtworzyć w pamięci tę chwilę, w której po raz ostatni miała list w ręku.

Najwyższym wysiłkiem woli przypomniała sobie, że mając w tym dniu nieco więcej czasu porządkowała biurko, przeglądała w księgach szkolnych rachunki, a nawet odczytała jedno ze swych dawnych świadectw szkolnych.

Wszystkie te myśli powtórzyła głośno mecenasowi.

Ten na to odrzekł:

– Niechaj pani wszystkie swoje książki rachunkowe przejrzy kartka za kartką, a z pewnością w jednej z nich znajdzie pani list nieboszczki.

– Już to uczyniłam. Każdą książkę, każdy zeszyt przekartkowałam wiele razy. Ot, przypominam sobie jeszcze jeden szczegół z tego dnia osobliwego. Przeczytany list położyłam na otwartej księdze rachunkowej. Gdy przymknę oczy, widzę go doskonale, jak leży przede mną. Fioletowy atrament i żółtawy papier odbija wyraźnie od czarnego atramentu i białych kartek księgi. I widzę dalej, jak Mruczek wstaje, przechodzi przez biurko i siada na tym liście bez ceremonji. Krzyknęłam na niego i spędziłam go z listu...

– Aha! – zaśmiał się mecenas – to pewnie Mruczek schował gdzieś list i oddać go nie chce.

Potem zwrócił się do mnie i zapytał żartobliwie:

– No, Mruczek! nie udawaj! Powiedz pani, gdzieś schował list!...

Pani w śmiech. Mecenas jednak, zwracając się do mnie z zapytaniem, tak dmuchnął mi w nos dymem, że zeskoczyłem zagniewany z kanapy i przeniosłem się daleko na fotel.

A teraz ja wam coś powiem, dzieci kochane, powiem wam coś bardzo ciekawego i bardzo zabawnego.

Otóż ja wiem, gdzie ten list się podział. Tak jest, wiem. Pamiętam go przecież dobrze: był żółtawy i miał wodne znaki. Doskonale przypominam sobie jego wielkie litery, trzęsącą się ręką kobiecą kreślone, i pamiętam wybornie, co się z nim stało. Ale narazie nie powiem, bo mi się nie chce. Niech się moja pani jeszcze trochę pomartwi, aby się nauczyła, że wszystkie ważne papiery należy zawsze trzymać w wielkim porządku i nie zapominać, co się z niemi robi.

Otóż, choć wiem, gdzie jest list – na złość nie powiem, i już!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: