Intencja - ebook
„W świecie zbudowanym na kłamstwach, prawda jest najgroźniejszą herezją.” Gdy tragedia niszczy jego rodzinę, Kael Ardain porzuca wiarę w dogmaty Kościoła Światła. Jego misja odnalezienia siostry staje się pogonią za zakazaną wiedzą. By przetrwać, musi wejść w układy z ludźmi, którzy widzą w nim tylko narzędzie. W jego głowie budzi się obcy głos — sojusznik czy wróg? To mroczne fantasy o cenie władzy i walce o prawdę w świecie, który zbudowano na popiołach dawnej magii.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8431-313-8 |
| Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mgła nad Ghardal nie poruszała się jak zwykła mgła. Sunęła po wybrzeżu z celowością drapieżnika — powolna, metodyczna, badająca każdą szczelinę w mokrych deskach pomostu. Oraena Tirranel obserwowała ją, stojąc na pokładzie statku, który zbliżał się do brzegu w niemal absolutnej ciszy. Morze było nienaturalnie spokojne.
„Z tym miejscem jest coś fundamentalnie nie tak,” pomyślała, zaciskając palce w skórzanej rękawicy tak mocno, że usłyszała cichy skrzyp materiału. Jako Wielka Rzemieślniczka Artever znała setki wysp i portów, ale nigdzie wcześniej nie czuła takiej mieszaniny zapachów: soli, pleśni i czegoś przypominającego zapach grobowca zapieczętowanego przez stulecia.
Statek przybił do brzegu z cichym westchnieniem drewna i wody. Żaden z członków delegacji nie odważył się przerwać ciszy. Oraena pierwsza postawiła stopę na pomoście, który ugiął się nieznacznie pod jej ciężarem. Za nią podążył Kirian, wysłannik Kościoła Daru Nowej Magii. Jego pomarszczona twarz pozostawała nieprzenikniona, ale dłonie, zawsze ukryte w obszernych rękawach, drżały lekko. Mruknął cichą modlitwę do Elary Niewypowiedzianej, bogini Słowa i Ciszy, zanim dołączył do Oraeny na brzegu. Wreszcie cała delegacja, licząca w sumie pół tuzina osób, opuściła zacumowany statek.
Rhun Volbrecht, obecny nadzorca kopalni, chudy mężczyzna o napiętych rysach, spojrzał na nich z niecierpliwością i niepokojem. Gwardziści za nim trzymali ręce na rękojeściach mieczy, choć Oraena nie dostrzegała żadnego oczywistego zagrożenia.
— Spóźniliście się — odezwał się Rhun, a w jego głosie zabrzmiała nuta nerwowości. — Trzeba coś z tym zrobić natychmiast. Ludzie odmawiają pracy. Boją się tego… czegoś.
Oraena zmrużyła oczy. Już po pierwszych krokach na tej wyspie wiedziała, że coś jest nie tak. Ghardal, choć ponura i niegościnna, nie była znana jako miejsce, w którym górnicy drżeli ze strachu z byle powodu.
— Czegoś? — powtórzyła, a jej głos był chłodny i precyzyjny jak ostrze chirurga. — Potrzebujemy konkretów, nie niejasnych aluzji.
Nadzorca nerwowo oblizał wargi.
— Nie wiem, czym to coś jest — przyznał, spuszczając wzrok, jakby sam był zawstydzony swoim strachem. — Ale ludzie plotkują i odmawiają zejścia na dół, przez co od kilku dni wydobycie spadło niemal do zera.
Spojrzała na Kiriana, którego oczy wyrażały ten sam niepokój, który czuła ona sama. Przybyli tu, aby rozwiązać problem, nie zagadkę. Oboje mieli wrócić do Artever przed następną pełnią.
— Prowadź — poleciła w końcu.
Rhun kiwnął głową i poprowadził ich przez kamienne korytarze kopalni w głąb ziemi i coraz większej ciemności.
Im niżej schodzili, tym bardziej powietrze gęstniało, a dźwięki otoczenia cichły. Było w tej ciszy, co sprawiało, że zwykły odgłos kroków brzmiał jak bluźnierstwo, a płomienie pochodni kurczyły się, jakby same obawiały się oświetlać to miejsce. Wilgoć ściekająca po kamiennych ścianach miała metaliczny zapach, przywołujący skojarzenie ze świeżo przelaną krwią.
Oraena znała różne rodzaje strachu. Widziała go w oczach żołnierzy przed bitwą, w twarzach adeptów magii, którzy przekroczyli zakazane granice, w spojrzeniu męża podczas trudnych narodzin ich córki. Jednak ten tutaj był inny — bardziej pierwotny. Miało się wrażenie, jakby otaczał ich ze wszystkich stron niczym niewidzialna sieć.
Wreszcie dotarli do tunelu — nowo odkrytego przejścia, o którym donieśli górnicy. Było tu inaczej niż w pozostałej części kopalni: ściany lśniły osobliwym blaskiem, a żyły rudy pulsowały delikatnym światłem.
Chwilę później zobaczyli źródło całego tego zamieszania. Powód, dla którego zostali wezwani w tak pilnym trybie.
Kamień. Kryształ?
Nie przypominał żadnego minerału, jaki Oraena widziała w ciągu swoich czterdziestu sześciu lat życia. Jego powierzchnia zdawała się nie mieć stałej formy — zmieniała się, przepływając między kolorami, które nie należały do naturalnego spektrum — głęboki kobalt płonął tuż obok zieleni tak intensywnej, że raniła oczy, a między nimi pulsowały odcienie, dla których w ludzkim języku nie istniały nazwy. Bardziej niepokojący był jednak sposób, w jaki kamień reagował na światło — nie odbijał go, ale zdawał się je pochłaniać, jakby żywił się jego esencją.
Morvil, młody adept magii o kruczoczarnych włosach i oczach błyszczących żądzą wiedzy, stał z boku, nieśmiało obserwując obelisk. Morvil był najmłodszym członkiem ekspedycji, zaledwie dwudziestoletnim studentem Akademii w Artever, prymusem „Kuźni”, dołączonym do grupy w ostatniej chwili dzięki rekomendacji swojego mistrza. W jego szczupłej sylwetce kryła się nieokiełznana ciekawość, która często wyprzedzała ostrożność.
— To… cudowne — wyszeptał.
Zanim Oraena zdążyła go powstrzymać, Morvil wyciągnął dłoń w stronę kamienia. Był to gest niemal odruchowy dla każdego maga — delikatna strużka Intencji wysłana w stronę nieznanego obiektu, chęć poznania jego kształtu i struktury. Zwykle niegroźna, jak dotknięcie powierzchni wody czubkiem palca, tym razem stała się początkiem katastrofy.
Z głębi kryształu rozległ się trzask, głęboki i nienaturalny. Powietrze wokół osób obecnych w jaskini zawibrowało. Kamień nie rozpadł się na kawałki, jak spodziewała się Oraena, lecz przekształcił się w coś, czemu jej umysł nie potrafił nadać kształtu — w czerń tak absolutną, że pochłaniała nie tylko światło, ale samą istotę rzeczywistości.
Morvil odskoczył instynktownie, ale ciemność była szybsza. Wpełzła na jego dłoń, a potem rozprzestrzeniła się wyżej niczym rozlany na tkaninie atrament, przesączając się przez skórę i rozchodząc w żyłach.
Morvil wrzasnął, a dźwięk ten uderzył w ściany jaskini jak fizyczna fala, odbijając się i potęgując. Nie był to krzyk młodego człowieka — ten głos był zbyt stary, zbyt potężny, jakby przez gardło adepta próbowała przemówić istota starsza niż sama ludzka rasa.
Oraena cofnęła się o krok, jednak podświadomie wiedziała, że jest już za późno na ucieczkę.
Czerń rozlewała się teraz po podłodze, tworząc hipnotyzujące wzory, które zdawały się mieć własną wolę i cel. Powietrze wokół nich zgęstniało nagle tak bardzo, że Oraena czuła się, jakby próbowała oddychać pod wodą.
Morvil chwycił się za ramię, a jego twarz siniała teraz w zastraszającym tempie. Czarne żyły rozprzestrzeniały się pod jego skórą jak pajęcza sieć, a tam gdzie się pojawiały, ciało zaczynało puchnąć i deformować się, jakby coś obcego przejmowało kontrolę nad każdą komórką. Gdy jego nogi się ugięły, z ust wyrwał mu się przeciągły jęk cierpienia.
— Cofnąć się! — krzyknęła Oraena, odruchowo sięgając do pasa, gdzie na skórzanym uchwycie wisiała rodzinna pamiątka — przedmiot, po który zawsze sięgała w największej trwodze.
Kirian zareagował błyskawicznie — z rękawa wydobył mały, srebrzysty dysk, który w kontakcie z powietrzem rozbłysnął oślepiającym blaskiem. Był to potężny artefakt obronny, który generował barierę czystej energii. Przez ułamek sekundy światło walczyło z ciemnością, tworząc wokół Morvila migotliwą kopułę.
Potem światło zgasło, jakby nigdy go nie było.
Kamień mocy zasilający artefakt eksplodował w dłoni Kiriana z siłą, która rozrzuciła tysiące ostrych jak brzytwa odłamków we wszystkie strony. Fragmenty kryształu wbiły się w skórę wszystkich obecnych, rozcinając ich dłonie i twarze. Magia z kamienia przez moment zawisła w powietrzu, po czym, niczym spragniona deszczu ziemia, została wchłonięta przez chmurę ciemności.
Po chwili dopadła też samego Kiriana, otulając go niczym całun.
— Oraena… — wycharczał Morvil, a jego oczy, jeszcze przed chwilą lśniące ekscytacją, stały się teraz puste i czarne jak bezgwiezdna noc.
Kirian wydał z siebie zduszony okrzyk, gdy cień owinął się wokół jego ciała. Jego ręce, niegdyś pewne i godne kapłana, teraz drapały bezradnie powietrze, jakby próbował złapać coś, co mogłoby go uratować.
— To… to jest niemożliwe… — wymamrotał, a jego palce zacisnęły się rozpaczliwie na symbolu Kościoła Daru Nowej Magii, który nosił na piersi jak tarczę.
Oraena popatrzyła na Morvila, który zaczynał się zmieniać — jego ciało zdawało się jednocześnie tracić i zyskiwać masę, jakby coś przepisywało samą istotę jego fizyczności. Jego sylwetka drgała, rozmywając się i ponownie materializując w nieprawidłowy sposób, jak odbicie w falującej wodzie.
I wtedy Morvil przestał być Morvilem.
To, co kiedyś było młodym adeptem, wyprostowało się teraz w sposób, który łamał naturalne ograniczenia ludzkiego ciała. Jego kończyny wydłużyły się, stawy wygięły pod niemożliwymi kątami, a skóra przybrała odcień popiołu zmieszanego z ołowiem.
— Nie… — sapnął Kirian. — To nie może być…
— UCIEKAJCIE! — wrzasnęła Oraena, a jej krzyk wreszcie wyrwał pozostałych z paraliżującego szoku.
Po chwili Kirian przeszedł taką samą przemianę jak Morvil, a obie bestie jednocześnie rzuciły się na ludzi w komnacie. Stwór, który jeszcze przed momentem był uzdolnionym adeptem sztuki magicznej, teraz poruszył się z nieludzką szybkością i wbił długie pazury w gardło najbliższego gwardzisty.
Halmar — bo tak nazywał się gwardzista — nie zdążył nawet krzyknąć. Z jego gardła wydobył się tylko wilgotny, bulgoczący dźwięk, gdy jego ciało bezwładnie osunęło się na zimne kamienie. Krew trysnęła na kamienne ściany, tworząc makabryczny wzór, który w migotliwym świetle pochodni wydawał się pulsować własnym życiem.
Druga bestia — stworzenie, które zaledwie minutę wcześniej było szanowanym kapłanem — zwróciła się teraz w stronę Oraeny. Oczy, w których kiedyś widniała ludzka duma i pobożność, były teraz dwoma czarnymi otworami, przez które wyzierała sama pustka. W ich głębi pulsowała jednak inteligencja — okrutna, nieludzka, ale niepodważalnie świadoma. Usta stworzenia, wciąż zachowujące resztki podobieństwa do twarzy Kiriana, wykrzywiły się w parodii uśmiechu.
Oraena zareagowała instynktownie. Widząc szarżującą na nią bestię, nie myślała — po prostu działała, kierowana wieloletnim treningiem, a jej umysł skoncentrował potężną Intencję. Niewidzialna siła wystrzeliła z jej palców, uderzając w monstrum z mocą, która odrzuciła je na przeciwległą ścianę z dźwiękiem łamanych kości.
Natychmiast poczuła przeszywający ją ból. Coś szarpnęło jej ciałem, jakby chciało rozerwać ją od środka. Upadła na kolana, a jej dłonie zacisnęły się na tunice. Serce waliło jej jak młotem. Spojrzała na swoje nadgarstki, teraz pełne czarnych żył.
Była na granicy. Jeszcze chwila, a dołączy do zmienionych towarzyszy. W tym momencie zrozumiała też, z przeszywającą jasnością, że to jej własna magia spowodowała to wszystko. Ten dar, który przez lata szanowała i pielęgnowała, teraz zdradziecko obracał się przeciwko niej, przemieniając ją w coś obcego. Złego. Niemal jakby dekady choroby skażenia magicznego postępowały w ciągu sekund.
Czuła, jak ciemność zbiera się w jej wnętrzu, gotowa pochłonąć ją w całości. Obok niej, w kałużach krwi, leżała reszta delegacji. Ludzie, z którymi jeszcze przed chwilą dzieliła nadzieję i strach. Wiedziała, że wkrótce podzieli ich los lub gorzej — stanie się kolejną bestią, pozbawioną własnej woli, narzędziem w rękach mrocznej siły, której natury nawet nie rozumiała. Myśl o tym paraliżowała ją bardziej niż fizyczny ból. Dobrze wiedziała, że od takiego progu skażenia nie ma już odwrotu.
Jednakże, zamiast poddać się ogarniającej ją ciemności, zebrała w sobie resztki sił i determinacji. Z jej gardła wydobył się cichy, melodyjny szept. Było to coś zupełnie innego niż Intencja, której użyła wcześniej. Było bardziej pierwotne i zdecydowanie groźniejsze. Melodia, która popłynęła z jej ust, zdawała się wydobywać z samej głębi jej duszy, niosąc ze sobą wspomnienia, emocje i determinację.
— Przepraszam, mistrzu… — wyszeptała. — Zawiodłam.
Chwyciła kurczowo rodzinną pamiątkę przy pasie. Zebrała resztki sił i, drżąc na całym ciele, wyszeptała kolejne słowa, brzmiące jak przedwieczna modlitwa.
Było to jednak coś jeszcze starszego, mroczniejszego i wręcz bluźnierczego w swojej formie — robiąc to, łamała wszelkie zakazy wpajane jej przez całe życie, jednak czuła, że nie ma już wyboru. Gdy ukończyła inkantację, poczuła, że wreszcie odzyskuje trochę kontroli. Powoli podniosła się z kolan, oparła o ścianę i zebrała siły na ostatni akt. Kilka razy nabrała głęboko oddechu,
„Jestem sobą” — powtarzała. „Jeszcze”.
Wiedziała jednak, że tylko odwlekła nieuniknione. I że jeśli ktokolwiek ma przeżyć i przekazać na czas ostrzeżenie, musi działać natychmiast.
Rozglądnęła się i próbowała oszacować sytuację. Górnicy i strażnicy, ogarnięci panicznym strachem, pędzili do wyjścia jak spłoszone zwierzęta, tratując się nawzajem, popychając i szarpiąc w instynktownej walce o przetrwanie.
Oraena dostrzegała jednak niewielkie iskierki nadziei. Kilku osobom udało się zachować zimną krew — ich ruchy były metodyczne i celowe, kontrastujące z szaleństwem tłumu. Wśród nich wyróżniał się Rhun, zarządca kopalni. Choć jego twarz była blada jak u topielca, a oczy rozszerzone ze strachu, poruszał się z determinacją człowieka, który ma plan. Oraena uznała, że to właśnie on ma największe szanse na ucieczkę i przekazanie ostrzeżenia na główny ląd.
Nie miała wątpliwości, że czymkolwiek było to, co uwolnili, pragnęło magii. A w Ithar’Saer nie było bardziej magicznych miejsc niż Sanktuaria. Żeby tam dotrzeć, chmura musiała przebyć niemal cały kontynent. Odpowiednio szybka interwencja Magów i Rzemieślników — to była ich jedyna nadzieja. Nadzieja, którą pokładała teraz w rękach tego jednego człowieka.
Zbliżyła się do niego, chwytając go za ramię z siłą, która zaskoczyła ich oboje.
— Wydostań się stąd. Ratuj kogo zdołasz, ale nie zatrzymuj się bez względu na wszystko. Powiedz magom z kontynentu, żeby nie używali ani Intencji, ani artefaktów przy tym czymś, to przyspiesza skażenie. Niech poproszą o pomoc Zakon, to nie czas na bycie dumnym. — Zawahała się i po chwili wyciągnęła z kieszeni niewielki przedmiot. Rzuciła mu go. — I przekaż to mojej córce.
Mężczyzna odruchowo złapał przedmiot, ale patrzył na nią całkiem zdezorientowany.
— Co to…?
— Studiuje w Vharun. Znajdź ją i przekaż jej to. Obiecaj mi!
Zdezorientowany, ale przyparty do muru przez intensywność jej spojrzenia, Rhun skinął głową.
— Powiedz jej… powiedz, że ją kocham. I że gdy nadejdzie czas, on… rozwieje ciemność.
Zanim zdążył zareagować na jej słowa, Oraena ruszyła w stronę przeciwną do wyjścia, kierując się ku pomieszczeniu z obeliskiem. Nie używała Intencji ani artefaktów, czego spodziewał się Rhun, nie wyglądało też, żeby próbowała walczyć z tym, co ją opanowywało. Już nie. Zamiast tego zaczęła… śpiewać.
Nie była to jednak zwykła pieśń. Dźwięki, które wydobywały się z jej gardła, zdawały się istnieć jednocześnie w powietrzu i poza nim, w fizycznym świecie i gdzieś głębiej. Melodia była pradawna, jakby pierwsi ludzie śpiewali ją, gdy nadawali nazwy gwiazdom. Głos Oraeny, choć osłabiony, niósł w sobie echo potęgi, która istniała jeszcze zanim narodziła się magia.
Biegnąc w stronę wyjścia, Rhun obejrzał się po raz ostatni. To, co zobaczył, wyryło mu się jego pamięci do końca życia, niczym pieczęć wypalona rozżarzonym żelazem — Oraena stojąca w centrum ciemności, jej ciało napięte w walce z przemianą, a wokół niej ściany tunelu zaczynające drżeć w rytm jej pieśni.
Wstrząs, który nastąpił chwilę później, był tak silny, że echo eksplozji rozniosło się po całej kopalni. Kurz i odłamki skał zasypały przejście do komnaty, odcinając ją od reszty kompleksu.
Tylko że to, co kryło się wewnątrz, nie zostało pokonane. Nie zostało nawet spowolnione. W ciągu kilku chwil czarna, pulsująca mgła zaczęła sączyć się przez najmniejsze szczeliny w zawalonej ścianie — cienkie strużki cienia, które poruszały się z inteligencją drapieżnika wyczuwającego ofiarę.
Ocaleli górnicy i strażnicy kopalni biegli teraz przez ciemne korytarze, a każdy ich krok odbijał się echem jak uderzenia serca skazańca idącego na szafot. Każdy oddech palił ich w płucach. Nie śmieli spojrzeć za siebie, jakby sam widok tego, co pozostało w komnacie, mógł skazić ich duszę. W ich przerażonych umysłach kiełkowało przekonanie, że właśnie stali się świadkami przebudzenia czegoś, co nigdy nie powinno było powrócić do tego świata.
Rhun wybiegł na plac przed kopalnią, potykając się o własne nogi. Kaszel wstrząsał jego ciałem, gdy unoszący się wszędzie pył wdzierał się do jego płuc. Z trudem łapiąc oddech, spojrzał na przedmiot, który ściskał w dłoni tak mocno, że jego kanty wbiły mu się w skórę. Medalion. Był zimny i ciężki. Nie rozumiał, dlaczego Oraena oddała mu go przed śmiercią. Jednak ostatnie życzenie umierającej… Nie miał zamiaru jej zawieść. Dostarczy to jej córce.
Otrząsnął się i spojrzał na swoje otoczenie.
— Zamknąć wszystkie wejścia! Natychmiast! — wrzasnął, a jego głos przeciął powietrze jak bat. — Opuścić kraty! Zablokować szyby!
Towarzyszący mu mężczyźni rzucili się do wykonywania rozkazów. Ich ruchy były gorączkowe, ale celowe — zdesperowana próba powstrzymania czegoś, czego natury nie rozumieli, ale co instynktownie uznali za śmiertelne zagrożenie.
Na powierzchni, w starej fortecy nad kopalnią Ghardal, nikt jeszcze nie rozumiał, co się stało. Słyszeli wybuchy i krzyki, ale docierały do nich stłumione. Poczuli jednak, że powietrze wokół nich zaczyna się zmieniać — nabierać konsystencji gęstej smoły, która przylegała do skóry i wypełniała płuca. Wiatr, który jeszcze przed chwilą był tylko lekkim powiewem, teraz dźwigał niewidzialny ciężar.
Wśród cieni, które wydłużały się nienaturalnie, poruszając się wbrew prawom fizyki, dało się wyczuć obecność — obcą i złowrogą.
Strażnicy stojący na murach cytadeli patrzyli w stronę wejścia do kopalni. Byli zaprawionymi w boju weteranami, którzy widzieli śmierć w jej najokrutniejszych formach, a jednak teraz stali sparaliżowani jak jelenie przed myśliwym. Pierwotna groza ściskała ich trzewia, szeptała im do uszu, że powinni porzucić posterunki i uciekać, ale ich ciała odmawiały posłuszeństwa.
Ten nienaturalny bezruch skończył się, gdy usłyszeli pierwszy krzyk dochodzący z wnętrza fortu, przeraźliwy i nieludzki, przesiąknięty szaleństwem i wściekłością. W mgnieniu oka wszyscy władający magią mieszkańcy cytadeli zaczęli się zmieniać. Ich ciała wyginały się i deformowały, przeistaczając w potwory o mrocznych sylwetkach.
Z wrzaskiem, który nie był już ludzki, rzucili się na najbliższe ofiary, rozrywając je gołymi rękami, rozpruwając trzewia i rozrzucając fragmenty ciał dookoła w dzikim szale. Wkrótce los fortecy podzieliła pobliska wioska, a chaos kierował się w stronę portu.
Rhun rzucił się do ucieczki.
Pierwsza, a zarazem i ostatnia łódź, odpłynęła z Ghardal chwilę później, przecinając spokojną taflę wody jak ostrze, napędzana desperackimi ruchami wioseł. Rhun, oszołomiony i zdezorientowany, nie mógł sobie przypomnieć, jak znalazł się na pokładzie — tylko fragmentaryczne obrazy pozostały w jego umyśle — bieganina, krzyki, odgłosy łamanych kości i rozrywanych ciał, i czerń, która zdawała się być wszędzie, wciskając się we wszystkie możliwe szczeliny jego świadomości.
Patrzył na płonący port, gdzie ludzie, nie mając już dokąd uciec, rzucali się do wody tylko po to, by zostać wciągniętymi pod powierzchnię przez potwory, które wyłaniały się także z głębin. Patrzył na bestie, które jeszcze przed godziną były ludźmi, a teraz mordowały swoich dawnych towarzyszy z nieludzkim głodem w oczach.
Na horyzoncie widniała już nie mgła, lecz żywa ściana ciemności, czarniejsza niż samo serce otchłani, pulsująca własnym, plugawym życiem. Chmura ta zdawała się rosnąć, rozciągać, wyciągać ku nim swoje macki, jakby chciała za wszelką cenę objąć sobą cały świat.
Tego dnia wszystko co żywe na Ghardal, umarło lub zostało pochłonięte przez Cień, który wcale nie zatrzymał się na tej jednej wyspie. Chmura rozrastała się teraz jak choroba, pożerając kolejne tereny i kierując się w stronę stałego lądu jak głodna bestia, która zwęszyła trop.
Rhun, kurczowo ściskając medalion, który powierzono jego opiece, patrzył na czarną zasłonę na horyzoncie. W głębi duszy wiedział, że nie zdążą z ostrzeżeniem. Że nie dotrzyma obietnicy danej umierającej kobiecie.
***
Lekki wiatr kołysał zasłonami w pracowni Soren Yllios, młodej adeptki magii Intencji. Siedziała nad księgą, przygotowując się do jutrzejszych zajęć na Uniwersytecie Rzemieślniczym, zwanym potocznie Kuźnią. Poranne światło wpadało przez okna ozdobione kutymi wzorami, rzucając na ściany migotliwe refleksy. Powietrze pachniało morską bryzą, którą tak kochała w tym mieście. Azarion, magiczna perła południa. Stolica Artever.
Nagle Soren poczuła dziwny ucisk w skroniach. Odłożyła pióro i przetarła oczy. Był to ból podobny do tego, który pojawiał się, gdy zbyt długo pracowała z magią, ale tym razem wydawał się inny — ostrzejszy, bardziej natarczywy. Wstała i podeszła do okna. Na horyzoncie majaczyła dziwna ciemność, ledwo widoczna. Była to mglista chmura o odcieniu czerni głębszej niż wszystko, co kiedykolwiek widziała.
— Kolejna burza nadciąga — pomyślała, próbując zignorować niepokój. W Azarionie często zdarzały się gwałtowne sztormy.
Soren wróciła do pracy, ale ból w skroniach tylko się nasilał. Próbowała go uśmierzyć prostą Intencją uzdrawiającą — drobnym zaklęciem, które wykonywała setki razy podczas nauki. Gdy tylko uwolniła energię, wszystko się zmieniło.
Cały pokój zafalował przed jej oczami. Światło zgasło, jakby ktoś zdmuchnął wszystkie świece jednym podmuchem. Soren poczuła przenikliwy chłód. Coś mrocznego wniknęło w jej ciało przez opuszki palców, rozlewając się wzdłuż żył niczym atrament.
— Co… — jęknęła, patrząc, jak jej ręce pokrywają się siecią czarnych linii. Ból eksplodował w całym ciele, paraliżując ją i odbierając mowę.
Zza okna dobiegł ją pierwszy krzyk. Potem następny. I kolejny. Ulica Akademicka, zazwyczaj pełna spokojnych rozmów studentów, wypełniła się przerażającymi dźwiękami, jakich ludzkie gardła nie powinny być w stanie z siebie wydać.
Oparła się o parapet, próbując zobaczyć, co się dzieje. Nagle poczuła, jak jej ciało wygina się wbrew jej woli. Paznokcie wydłużyły się i pociemniały, a skóra napięła się na kościach, jakby miała zaraz pęknąć. Czuła, jak jej umysł zaczyna się rozpadać, ustępując miejsca wściekłości, głodowi i nienawiści do wszystkiego, co żywe.
Z ulicy dobiegały odgłosy paniki — krzyki, trzask wyważanych drzwi i szczęk broni. Ktoś próbował stawiać opór.
Ostatnią myślą Soren, zanim jej świadomość całkowicie zgasła, było zrozumienie. Użyła magii. Podobnie jak setki innych praktyków w mieście, którzy właśnie w tej chwili sięgali po Intencję, by bronić się przed nieznanym zagrożeniem. I każdy z nich, w jednej chwili, stał się narzędziem zniszczenia własnego miasta.Rozdział 1 — Zanim gwiazdy zbledną
Kael obudził się, zanim pierwszy promień słońca zdążył przecisnąć się przez szparę w drewnianej okiennicy. Nie był to jeden z tych przyjemnych poranków, gdy człowiek budzi się powoli, przeciągając się leniwie i z uśmiechem wita nowy dzień. Wybudzenie było brutalne jak zimny sztylet wbity w sen — gwałtowne i dezorientujące. Przez kilka uderzeń serca Kael nie wiedział, gdzie jest, a jego umysł zawieszony był między jawą a odchodzącym koszmarem. Oddychał ciężko, a jego serce biło jak dzwon. W ustach czuł metaliczny posmak strachu, a na karku nieprzyjemne mrowienie, jakby ktoś stał tuż za nim i go obserwował. Choć nie pamiętał, o czym śnił, jego ciało wciąż reagowało na coś, co pozostało w mroku jego umysłu.
W chacie panował półmrok. Słyszał miarowy oddech młodszych sióstr, śpiących na posłaniu pod przeciwległą ścianą. Spokojny, dziecięcy oddech, tak różny od jego własnego, urywającego się i płytkiego.
Kael usiadł na łóżku i przetarł oczy. Siennik zaszeleścił, a drewniane elementy łóżka skrzypnęły. Zmartwił się, czy kogoś nie obudził, ale bliźniaczki, Nyra i Ayla, spały mocno, jak zwykle.
W izbie było chłodno. Dogasający w palenisku ogień rzucał ostatnie, niepewne światło, które tańczyło po ścianach jak złociste duchy. Przez szpary między deskami podłogi przedostawały się macki zimnego powietrza, oplatając bose stopy Kaela, gdy opuścił je na ziemię. W takie ranki — myślał Kael — najlepiej byłoby zostać pod kołdrą, zagrzebać się głębiej w sienniku i przespać jeszcze tę ciszę przed świtem. Jednak dręczyła go jakaś myśl, wrażenie, którego nie potrafił nazwać.
Wstał, i bezszelestnie, omijając skrzypiące deski podłogi, podszedł do okna. Matka nabrała zwyczaju otwierania okien na oścież o świcie, jednak by nie budzić innych domowników, robiła to dopiero, gdy wszyscy wstali.
Okiennice były uchylone. Przez szparę Kael zauważył smukłą sylwetkę matki stojącej przed chatą. Miranel stała nieruchomo, wpatrzona w niebo na wschodzie. Pomyślał, że może mama też czasem się boi, tak jak on boi się ciemności. Świt jeszcze nie nastał, ale niebo zaczynało się już rozjaśniać, przybierając barwę bladego błękitu. Kael widział profil matki — jej prosty nos, łagodną linię ust, które teraz były zaciśnięte, jakby się martwiła. Nuciła coś cicho, melodię, której Kael nigdy wcześniej nie słyszał. Płynące dźwięki niosły w sobie dawny smutek, jakby melodia pamiętała czasy, o których wszyscy już zapomnieli.
Kael pchnął nieco okiennicę, która skrzypnęła cicho. Matka odwróciła głowę.
— Kael? — Jej głos, wcześniej miękki i odległy jak echo w górach, natychmiast nabrał ostrości i ciepła, gdy go dostrzegła. — Czemu nie śpisz o tej porze? Słońce jeszcze nawet nie wstało.
— Już się wyspałem — skłamał. Wolał nie mówić mamie o koszmarze, zwłaszcza że nie pamiętał, co mu się śniło.
Miranel podeszła do okna i objęła jego twarz dłońmi chłodnymi od porannego powietrza. Ich dotyk niósł ukojenie jak zawsze. Jej palce — długie i smukłe — choć należały do kobiety o delikatnych rysach, nosiły ślady ciężkiej pracy i nabrały zadziwiającej siły. Były to dłonie uzdrowicielki — pewne, precyzyjne, zdolne zarówno uspokoić gorączkujące dziecko, jak i zmiażdżyć zioło na proszek jednym naciskiem.
— Co to za piosenka? — Przechylił lekko głowę, próbując przypomnieć sobie jej brzmienie. — Ta, którą nuciłaś?
Przez twarz Miranel przebiegł cień, jakby chmura przesłoniła na moment słońce jej pogody ducha. Jej palce zacisnęły się lekko na jego ramieniu, a wzrok na moment uciekł w bok, jakby szukając odpowiedzi gdzieś w oddali.
— Stara kołysanka — odpowiedziała po chwili wahania. — Z rodzinnych stron mojej babki.
— Nigdy wcześniej jej nie słyszałem.
— Rzadko ją śpiewam — przyznała matka. — Przywołuje… wspomnienia.
Powiodła palcami po jego potarganych włosach, a potem delikatnie dotknęła kciukiem jego czoła. Kael wyczuł, że kreśli na nim jakiś znak. Powiedziała mu kiedyś, że to Znak Ciszy. Mówiła, że według dawnych wierzeń potrafił powstrzymać nieostrożną osobę przed wypowiedzeniem słów, które mogły sprowadzić na niego nieszczęście.
— Niebo było pełne gwiazd w nocy — powiedziała cicho matka. — Jedna spadła na wschodzie.
Kael zadrżał mimo woli. Słyszał kiedyś, że kiedy spadała gwiazda, to znaczy, że bogowie wypowiedzieli czyjeś imię. I jeżeli ten ktoś nie zdąży powiedzieć życzenia w jej blasku, bogowie mogą tę osobę zabrać.
— Wypowiedziałaś życzenie? — zapytał.
Miranel uśmiechnęła się lekko, ale jej oczy pozostały poważne.
— Oczywiście, że tak — odpowiedziała. — Zawsze wypowiadam życzenie, kiedy widzę spadającą gwiazdę.
Przesunęła dłonią po twarzy Kaela, jakby sprawdzając, czy na pewno jest prawdziwy, a nie jest tylko złudzeniem, które może rozwiać się w porannej mgle.
— Twój ojciec powinien wrócić za kilka dni — powiedziała, zmieniając temat. — Jeśli wszystko pójdzie dobrze, karawana dotrze z powrotem w ciągu tygodnia.
Kael przytaknął. Nie był pewien, co czuje na myśl o powrocie ojca. Imraz był surowym człowiekiem, oszczędnym w słowach i uczuciach. Nie był okrutny, po prostu… odległy. Jakby część jego duszy wciąż była uwięziona w przeszłości, w czasach i miejscach, o których nigdy nie chciał opowiadać.
Chłopiec ciągle miał przed oczami tamtą scenę sprzed trzech miesięcy, gdy poprosił ojca, by nauczył go walczyć mieczem. Twarz Imraza stężała wtedy, w oczach pojawił się ten sam odległy wyraz, który Kael widział zawsze, gdy ktoś wspominał o inkwizytorach czy Kościele Światła. „Nie” — powiedział tylko ojciec i odwrócił się bez słowa wyjaśnienia. Później matka wytłumaczyła Kaelowi, że ojciec miał swoje powody, ale jakie — tego już nie wyjawiła.
Mimo to Kael tęsknił za ojcem, tęsknił za tymi rzadkimi momentami bliskości, gdy Imraz uczył go, jak wykrywać ślady zwierząt w lesie, pokazywał, jak wycinać zabawki z drewna, albo opowiadał historie o miastach, które widział podczas swoich podróży. W takich chwilach ojciec stawał się innym człowiekiem — jego głos nabierał barwy, ruchom nie brakowało czułości, a oczy skupiały się na synu, naprawdę go widząc. Te chwile były jak przebłyski słońca w pochmurny dzień — rzadkie, krótkotrwałe, ale tym cenniejsze.
— A teraz — powiedziała Miranel tonem nieznoszącym sprzeciwu, odsuwając się od okna — wracaj do łóżka. Jest jeszcze wcześnie, a dzień będzie długi.
Kael posłusznie wrócił na siennik, ale długo nie mógł zasnąć. Ciągle myślał o tym, co mama mówiła o spadającej gwieździe i o tej smutnej piosence, którą nuciła. Chciał ją o to wszystko zapytać, ale bał się, że się zezłości. W końcu jednak zmorzył go sen
Kiedy ponownie się obudził, słońce już wstawało, a izba wypełniona była dźwiękami porannej krzątaniny.
Bliźniaczki, Nyra i Ayla, siedziały przy stole, jedząc owsiankę z miodem, którą przygotowała matka. Miranel krzątała się po chacie, przygotowując zioła i maści, które miała zanieść chorym w wiosce.
— Spójrzcie, kto wreszcie postanowił dołączyć do świata żywych — powiedziała Ayla, wskazując na niego łyżką. Jej niebieskie oczy, identyczne jak u Nyry, błyszczały figlarnie. — Śniło ci się coś ciekawego?
— Nic szczególnego — skłamał Kael, przeciągając się. — Chyba potrzebowałem więcej snu niż zwykle.
— To dlatego, że za dużo myślisz — stwierdziła Nyra z powagą siedmiolatki przekonanej o swojej mądrości. — Mama mówi, że twój umysł nigdy nie odpoczywa.
Miranel uśmiechnęła się, podając Kaelowi miskę z parującą owsianką.
— Mówię wiele rzeczy, które niekoniecznie powinny być powtarzane — powiedziała, rzucając córce łagodne spojrzenie. — Zwłaszcza przy stole.
Wioska Viskra-Mor budziła się do życia. Przez okno Kael widział mężczyzn wychodzących do pracy w lesie, kobiety niosące wiadra do studni, dzieci pomagające w porannych obowiązkach. Poranny gwar narastał powoli, jak melodia rozpoczynająca się od pojedynczych nut, by z czasem rozwinąć się w pełną symfonię dnia. Zwykły dzień w małej społeczności na skraju wielkiego lasu.
Po śniadaniu, gdy matka była zajęta leczeniem starego Ivera, który znów narzekał na ból w stawach, Kael wymknął się z chaty, by znaleźć Lanę, Malen i Orena, którzy byli jego najlepszymi przyjaciółmi.
Kael różnił się od innych dzieci — najpierw patrzył, potem działał. Szczupłą budowę i delikatną twarz odziedziczył po matce, tak samo, jak niebieskie oczy. Tylko jego ostrożność i zamyślenie zdradzały, że ma też coś z ojca. W wieku jedenastu lat był raczej przeciętnego wzrostu, chudy, z ciemnobrązowymi, zawsze potarganymi włosami, którym żadne czesanie nie mogło nadać porządku. Jego blada cera z kilkoma piegami na nosie szybko się czerwieniła, gdy był zażenowany lub podekscytowany. Poruszał się cicho, jakby niepewnie, ale z nieoczekiwaną zwinnością, która sprawiała, że potrafił przemykać niezauważony między chatami czy drzewami w lesie. Dzieci z wioski często żartowały, że młody Ardain myśli więcej niż mówi — jego przenikliwe, niebieskie oczy zdawały się zawsze szukać czegoś, czego inni nie dostrzegali.
W ich małej paczce przyjaciół każdy był inny. Lana, córka cieśli Torbena, stanowiła przeciwieństwo Kaela — odważna, pewna siebie i zawsze gotowa kwestionować autorytety. Tam gdzie Kael wahał się i analizował, ona rzucała się do przodu, jakby wyzywała sam los na pojedynek. Jej kasztanowe włosy, zazwyczaj spięte w praktyczny warkocz, rzadko wytrzymywały w ładzie do końca dnia, szczególnie gdy wracała do domu po kolejnej przygodzie. Zielone oczy zdawały się zmieniać kolor w zależności od nastroju, a piegi rozsypane gęsto na jej policzkach i nosie stawały się bardziej widoczne latem, tworząc mapę jej niezliczonych wypraw w słoneczne dni.
Lana nie zawsze była taka śmiała. Zmienił ją tragiczny wypadek sprzed paru lat, gdy jej starszy brat Darren zginął podczas budowy nowego dachu na spichlerzu. Kael pamiętał ten dzień z bolesną dokładnością — krzyki, bieganinę, a potem ciszę, która zapadła, gdy wszyscy zrozumieli, że dla chłopca nie ma już ratunku. Lanę siedzącą nieruchomo na progu domu, jej twarz pustą jak czysta kartka, oczy wpatrzone w punkt, którego nikt inny nie widział. Kael przypominał sobie jak przez tydzień nie wychodziła z domu, a gdy wreszcie pojawiła się na ich ulubionym miejscu spotkań przy Wielkim Dębie, miała w oczach nowy błysk. „Darren zawsze mówił, że strach to tylko wymówka, by nie żyć naprawdę,” powiedziała wtedy, po czym bez wahania wspięła się na szczyt drzewa, gdzie nikt do tej pory nie miał odwagi dotrzeć. Od tamtego dnia Lana żyła jakby za dwoje, odkrywając na nowo każdy zakątek wioski, który jej brat zdążył jej pokazać przed śmiercią. W jej sakiewce zawsze znajdowały się różne skarby — kamienie o intrygujących kształtach, pióra rzadkich ptaków czy zaschnięte kawałki żywicy błyszczące jak bursztyn.
Podczas gdy inne dziewczynki uczyły się szycia i gotowania, Lana wspinała się na najwyższe drzewa i znajdowała przejścia przez bagna, o których istnieniu nie wiedzieli nawet dorośli myśliwi. „Gdybyś tak wszystko przemyślał, zanim zrobiłbyś pierwszy krok, nigdy byś nie nauczył się chodzić!” — mawiała do Kaela, gdy z zapartym tchem obserwował jej akrobacje.
Trzecim członkiem ich grupy był Oren — szczupły, żylasty chłopiec o ciemnych, prawie czarnych włosach, które sterczały we wszystkie strony, jakby nigdy nie widziały grzebienia. Jego twarz, o nieco ciemniejszej karnacji niż u reszty dzieci w wiosce, niemal zawsze wyrażała entuzjazm lub ekscytację, a duże brązowe oczy błyszczały, gdy opowiadał o swoich licznych planach. Gdzie Kael zastanawiał się, a Lana działała, tam Oren marzył — snując fantastyczne historie o skarbach, duchach i tajemnicach ukrytych w każdym zakamarku wioski.
Mało kto pamiętał już okres sprzed czterech lat, gdy Oren stracił dwie młodsze siostry podczas zarazy, która nawiedziła wioskę. Krótko potem jego matka opuściła Viskra-Mor — po prostu wyjechała gdzieś na wschód, nie mogąc poradzić sobie z żalem. Wtedy chłopiec zamknął się w sobie jak książka zatrzaśnięta przez nagły podmuch wiatru — jego słowa, uśmiech, cała jego radość zniknęły za nieprzekraczalną barierą ciszy. To Kael przełamał jego milczenie, przynosząc mu drewnianego ptaka, którego wyrzeźbił z pomocą swojego ojca. Pierwszy uśmiech Orena po tygodniach milczenia pozostał w pamięci Kaela jak promień słońca przebijający się przez chmury po długiej burzy.
Teraz nikt nie przypuszczałby nawet, że ten pełen życia chłopak, pokryty siniakami i zadrapaniami z kolejnych przygód, kiedykolwiek stronił od rozmów. Jedynie, gdy dyskusja schodziła na temat chorób lub ciasnych, zamkniętych przestrzeni, w oczach Orena pojawiał się cień, a jego zazwyczaj donośny głos nagle cichł.
Czwartą osobą dopełniającą ich grupę była Malen Keldran, córka krawcowej Lyry. Mimo kasztanowych włosów i zielono-brązowych oczu podobnych do tych Lany, jej charakter stanowił idealne uzupełnienie ich paczki. Podczas gdy Kael rozważał wszystkie możliwości, Lana działała impulsywnie, a Oren marzył, Malen była praktykiem — osobą, która potrafiła zebrać wszystkie trzy podejścia i przekuć je w faktyczny plan. Rozważna i praktyczna Malen potrafiła poskromić najbardziej szalone pomysły Lany i przetłumaczyć skomplikowane uwagi Kaela na język zrozumiały dla niecierpliwego Orena. Kiedy grupa planowała kolejną wyprawę, to właśnie jej zręczne palce, przyzwyczajone do pomagania matce przy szyciu, przygotowywały prowiant i niezbędne zapasy.
Malen zwykle dołączała do przyjaciół z opóźnieniem — najpierw musiała pomóc matce w pracy, przynosząc potem ciekawe plotki i skrawki materiałów, które wykorzystywali do swoich dziecięcych projektów. Gdy Lana rzucała kontrowersyjne uwagi o nauce kościoła, Malen delikatnie trącała ją łokciem, rozglądając się nerwowo. Jej praktyczność i troska uzupełniały impulsywność Orena, analityczny umysł Kaela i nieposkromioną odwagę Lany, tworząc zespół, któremu niewiele mogło stanąć na przeszkodzie w małej wiosce Viskra-Mor.
Kael wyszedł na ścieżkę wiodącą do wioski, czując jak poranne słońce rozgrzewa jego twarz. Mimo niepokojącego snu, który wciąż czaił się na obrzeżach jego świadomości, dzień zapowiadał się dobrze. Myśl o spotkaniu z przyjaciółmi sprawiła, że przyspieszył kroku, zostawiając za sobą zarówno niepokojące koszmary, jak i tajemnicze zachowanie matki. Teraz był po prostu chłopcem spieszącym na spotkanie z przyjaciółmi.Echo przeszłości: Lysathan
Rok 1410 OP
_Żałoba, jak mówią, jest pierwszym strażnikiem śmierci. Lecz czym jest żałoba, gdy śmierć zastąpi coś znacznie gorszego?_
_— Z „Księgi Zapomnianych Dni”, odnalezionej w ruinach Wielkiej Biblioteki Lysathan, autor nieznany._
Kapitan Elren Dravengard stał na murach Lysathan, czując, jak jego palce zaciskają się na rękojeści miecza z siłą, od której bielały mu kostki. Przed nim rozciągał się widok, który jeszcze wczoraj uznałby za niemożliwy: wielkie pola Aldarion pokrywała fala uciekinierów z południa, a za nimi nadciągała ściana czerni tak gęstej, że zdawała się pożerać samo światło.
— Wysłaliście gońców? — zapytał, a jego głos był nienaturalnie spokojny.
— Tak, panie — odpowiedział stojący obok porucznik. — Trzy godziny temu. Przy odrobinie szczęścia dotrą do Sildar przed zmrokiem i do Vharun w ciągu dwóch dni.
— Przy odrobinie szczęścia… — powtórzył jak echo Elren.
Wieści o katastrofie w Artever dotarły zaledwie kilka godzin wcześniej. Goniec z Artever przybył do Lysathan wcześnie rano, na koniu tak wyczerpanym, że zwierzę padło tuż za bramą miasta. Człowiek był w niewiele lepszym stanie, a jego oczy nadal były szeroko otwarte z przerażenia. Opowiadał o czarnej chmurze pochłaniającej Azarion, o ludziach zmieniających się w bestie i o magii, która zamiast leczyć i tworzyć, niosła śmierć i zniszczenie.
Początkowo rada królewska uznała go za szaleńca. Lysathan, duma Aldarion, z pewnością zostałaby poinformowana, gdyby sąsiedzkie państwo stanęło w obliczu takiej katastrofy. Potem jednak zaczęli napływać uchodźcy, początkowo dziesiątki, potem setki, a wreszcie — jak teraz — tysiące. Ich przerażone oczy i trzęsące się ręce mówiły więcej niż jakiekolwiek słowa.
A potem, jak złowieszczy zwiastun końca, na południowym horyzoncie pojawiła się ona — Chmura Skażenia.
Król Tarvel Odrion zarządził ewakuację. Wozy, przeładowane ludźmi próbującymi uciec przed koszmarem, wyjeżdżały jeden po drugim. Kapitan Dravengard miał rozkaz utrzymać południową bramę tak długo, by dać cywilom wystarczająco dużo czasu na ucieczkę. Patrząc na morze ludzi ciągnące się aż po horyzont, wiedział, że to zadanie będzie niewykonalne.
— Kapitanie! — rozległ się krzyk. Młody żołnierz, blady jak papier, wskazywał w stronę traktu. — Na południowym trakcie! Coś… coś się z nimi dzieje!
Dravengard natychmiast przyłożył lunetę do oka. Poczuł mdłości. Niektórzy ludzie w stłoczonym tłumie padali na ziemię, a ich ciała miotały się w konwulsjach. Z tej odległości nie mógł rozróżnić wszystkich szczegółów, ale dostrzegł, jak chwile później wstają przemienieni w… coś… i rzucają się na tych, z którymi jeszcze przed chwilą dzielili trudy podróży.
— Zamknąć bramę! — ryknął. — Podnieść most!
— Ale panie, tam wciąż są ludzie! — zaprotestował porucznik.
— Dla nich jest już za późno — odpowiedział cicho Dravengard, ale w jego głosie nie było cienia dyskusji.
Z ciężkim sercem obserwował, jak most powoli się unosi, odcinając tysiące ludzi od iluzorycznego bezpieczeństwa. W oddali chmura wciąż rosła, pożerając milę za milą.
Skrzypnęły drzwi baszty. Królewski mag, Rolan Aevras, wspinał się po schodach, ciężko dysząc. Jego szaty, ozdobione symbolami Kościoła Daru, łopotały na wietrze.
— Kapitanie. Jego Wysokość wzywa na naradę.
— Nie mogę opuścić stanowiska — odparł Elren.
— Nie rozumiesz — mag pokręcił głową. — Ta… rzecz. To nie jest zwykły wróg. Mury jej nie powstrzymają.
— Co sugerujesz?
— Wielką Barierę. — Oczy maga błyszczały gorączkowo. — Wszyscy magowie. Każdy kamień mocy, każdy artefakt. Wszystko.
Elren poczuł zimny dreszcz.
— Słyszałeś uciekinierów. Magia tylko to przyspiesza. Na rozkaz króla moi żołnierze pozbyli się wszystkich artefaktów i magicznych zbroi, bo stanowiły dla nich zagrożenie. A teraz ty chcesz zrobić coś takiego? To nie ma sensu.
— To nasza jedyna szansa! — krzyk maga był niemal histeryczny. — Rzemieślnicy w Sanktuariach mają pomysł, ale potrzebują czasu. Musimy go dla nich zyskać!
Kapitan spojrzał na chmurę. Była tuż-tuż.
— Nie masz pojęcia, czy to zadziała — stwierdził cicho.
— Nie mamy wyboru — odparł mag. — Jego Wysokość podjął decyzję.
Elren zacisnął szczękę. Schodząc z murów, wydawał ostatnie rozkazy z poczuciem, że właśnie skazuje własnych ludzi na śmierć.
***
Wielki Plac Lysathan, zazwyczaj miejsce uroczystości i świąt, teraz wypełniali magowie — od potężnych rzemieślników po adeptów ledwo po inicjacji. Stali w koncentrycznych kręgach, z królem Tarvelem w samym centrum. Na bruku placu wyryto olbrzymi, skomplikowany wzór runiczny — potężny układ ochronny, który miał skoncentrować ich połączoną moc.
Elren zajął miejsce wśród doradców królewskich, czując się dziwnie odsłonięty bez swojej zbroi i miecza.
— To szaleństwo — wyszeptał.
— Co innego mogliśmy zrobić? — wyszeptał stojący obok królewski doradca. Dravengard nie odpowiedział.
Gdy magowie rozpoczęli rytuał, pierwsze bestie pojawiły się na murach. Elren zobaczył, jak jednak z nich z nadnaturalną wręcz szybkością dopada strażnika i zrzuca go z blanków jak szmacianą lalkę. Za nią pojawiły się kolejne — wynaturzone kształty, które kiedyś były ludźmi.
Na placu król uniósł ręce, a wraz z nim setki innych. Kamienie mocy rozjarzyły się, zasilając runy. Niebo nad Lysathan rozbłysło, gdy uwolniono potęgę magii. Przez jeden krótki moment Elren pomyślał, że to może się udać — energia wystrzeliła w górę, formując nad miastem kopułę.
A potem zobaczył czarne, pulsujące żyły, pojawiające się na rękach magów. Najpierw u kilku, potem u dziesiątek, w końcu u wszystkich. Błękitne światło run sczerniało, a kamienie mocy eksplodowały odłamkami.
Król Tarvel upadł ostatni. Elren patrzył z przerażeniem, jak władca Aldarion — człowiek, któremu służył przez całe życie — powoli zmienia się w coś, co nie było już człowiekiem. Ich oczy spotkały się na ułamek sekundy — i Elren zobaczył w spojrzeniu monarchy ból, szok, a na końcu nieskończoną wściekłość, gdy król Aldarion przestał być sobą.
Chmura Skażenia zalała miasto. Lysathan, duma Aldarion, upadło, pochłonięte przez dar, który stał się jego przekleństwem.Rozdział 13 — Tam, gdzie jej nie ma
Noc, lepka od strachu i bezsilności, w końcu ustąpiła. Kael siedział przy kuchennym stole, a jego oczy śledziły smugi wschodzącego słońca, które niczym palce boskiego artysty rozgarniały mgłę spowijającą wioskę. Na posłaniu w kącie izby Nyra wciąż spała — niespokojnie, miotając się i szepcząc przez sen imię siostry.
Światło poranka malowało na ścianach długie, ruchome cienie. Przez uderzenie serca jeden z nich przybrał kształt drobnej dziewczynki z włosami bladymi jak okruch księżyca. _Ayla_