- W empik go
Interregnum - ebook
Interregnum - ebook
Rok 2013, Genewa, ośrodek badań jądrowych CERN.
Dwójka naukowców, dr Monika Eden oraz dr Robert Jarecki, rozpędzają neutrina mionowe powyżej prędkości światła, podważając tym samym trafność teorii względności Einsteina. Ich odkrycie burzy stare paradygmaty naukowe, a wzmagający się sprzeciw środowiska naukowego jest silniejszy niż się spodziewali. Wkrótce okazuje się, że to zaledwie początek ich problemów.
Tymczasem daleko w Afryce, na pustyni Sahara sekcja żołnierzy pod dowództwem porucznika Legii Cudzoziemskiej Gael Lescout’a otrzymuje zadanie: sprawdzić podziemne tunele ciągnące się pod wymarłą wioską Taoudenni. Misja okazuje się daleka od tego, o czym zapewniali ich przełożeni, a odkrycie, jakiego dokonują, przyćmiewa wszystko, co do tej pory robili.
Fala zmian przelewa się przez świat, który nieuchronnie pogrąża się w Interregnum…
Odpowiedział mu niewyraźny szum wbudowanej w kaptur radiostacji. Szedł, mimo że czuł się jak sflaczały embrion.
– Jest! – krzyknęła Monika, obserwując Gaëla wtaczającego się do pomieszczenia z Pandorą.
Z przerażeniem spoglądali na wykresy strzelające grubą kreską ponad skalę, otoczenie płonęło tysiącami siwertów. Jedynie krok dzielił go od…
Znowu błysnęło. W mozaice świateł i cieni coś się poruszało, kolory ponownie rozsmarowały niewyraźną ścianę, uwypuklając szerokie spektrum odcieni i barw. Chwilę potem usłyszeli nieludzkie wołanie. Nieznane dotąd nikomu akordy wypełniły przestrzeń, gwałtem wciskając się do umysłu.
– CZY NAM PRZEBACZYCIE!? – Głos z siłą grzmotu przetoczył się po pomieszczeniu.
– Aaaaa! – Przenikliwy i charczący ryk wydobył się z gardła, a chwilę po tym wszystko zamarło. Pandora gwałtownie spadła na podłogę, lampy zaś, utraciwszy pierwotną moc, tliły się bladym światłem.
PRZEMYSŁAW KARDA (ur. 1984) – corsup, żołnierz, podróżnik, filozoficzny hałaburda…
Mieszkaniec Sochaczewa. Żołnierz pododdziałów rozpoznawczych. Absolwent Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego na kierunku filozofia. Założyciel stowarzyszenia podróżniczego Wanderer. Odkrywca białych plam na mapie.
Fascynat nowych modeli rzeczywistości.
Strona autora: www.przemyslawkarda.pl
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-118-6 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przyszłość jest co najmniej podwójnie indeterministyczna: z jednej strony niedookreślona przez to, co stanowi obszar realnej swobody decyzyjnej wielkich ugrupowań społecznych Ziemi ; z drugiej strony jest niedookreślona przez to, co wcale nie od nas zawisłe, zależy od nierozpoznanych jeszcze, obiektywnych własności materialnego Kosmosu.
Stanisław Lem
Ramię Sagittariusa Carina, planeta Interia, koordynaty: AV56-oY8 – CU42-b78
Iniri upadła na kolana. Nie miała siły dłużej uciekać. Narastająca z każdą sekundą ciemność obciążała powieki. Ból przeszywał ciało, krępował i paraliżował. Nie mogła się jednak poddać – pościg był tuż za nią. Wytężając resztki sił, ruszyła przed siebie.
„Okręty ewakuacyjne powinny znajdować się gdzieś niedaleko” – podbudowała się nadzieją.
Początkowo wszystko przebiegało po jej myśli: wtulając się w ścianę, popękaną i pokrytą pyłem, brnęła do przodu. Kazali jej biec i nie oglądać się za siebie – tak też uczyniła. Kolejny wstrząs zachwiał tunelem. Tym razem nie zdołała utrzymać równowagi. Potykając się o wystające fragmenty zbrojenia, runęła w nieznane. Desperacko starała się chwycić czegokolwiek, lecz rozpaczliwy uścisk zmiażdżył jedynie powietrze. Ciemność zakryła jej umysł, myśli leniwie osiadły na dnie i wywołały przed zamkniętymi oczyma zapomniane, wydawałoby się, wspomnienia. Wkrótce i one wyblakły, przytomność całkowicie ją opuściła.
Wszystko się zmieniło, a ona, wznosząc się, wypływała wolno z ciemnego zapomnienia, z rzeczywistości bez miejsca, bez dźwięków i bez obrazów. Środowisko rozpływało się, by ustąpić miejsca zamazanemu, poszarzałemu, ogromnemu oceanowi, leniwej mieliźnie snu. Czuła się tak, jakby brodziła w głębokim i rozgrzanym piasku. Takim samym, jaki pokrywał całą Interię – jej dom. Im bardziej usiłowała przebrnąć przez bolesne obrazy, wizje przeszłości, tym bardziej zapadała się i grzęzła. Rozpacz, którą próbowała wymazać z pamięci, ponownie wdarła się gwałtem do jej umysłu. Musiała się temu poddać.
Ponad nią z prędkością impulsu świetlnego pojawił się atlas gwiazd: kotłujących się kul plazmy przepełnionych elektronową zdegradowaną materią. Czerwone olbrzymy, białe karły, błękitne nadolbrzymy ciskały w przestrzeń radioaktywnymi izotopami niklu, kobaltu i żelaza, przygotowując się do przekroczenia ostatecznej granicy: przemiany w pulsar.
Iniri niczym serwer wyrzucała z siebie informacje, aktualizując mapę galaktyki. Wiedza rozrywała jej umysł, wydostając się każdą możliwą szczeliną podświadomości.
– Udało się – zabrzmiał głos. – Jest gorzej, niż przewidywaliśmy. Impuls uderzył w Ramię Węgielnicy, pozostawiając za sobą jedynie zgliszcza. Proszę was o całkowite zaangażowanie. Musimy się przygotować na trudne czasy, wezwać naszych sojuszników i utrzymywać w gotowości flotę ewakuacyjną.
Iniri przypomniała sobie przemowę Wielkiego Interiusa, najzacniejszego przywódcy cywilizacji.
„Czyżbym śniła? To wydarzyło się tak dawno temu. Czemu nadal brodzę we wspomnieniach?” – pomyślała.
– Trzeba z godnością przyjąć nadchodzące zmiany, z umysłem czystym i wolnym od fałszywych złudzeń czy nadziei – kontynuował Interius. – Pragniemy wprowadzić cywilizację w nowy czas, w nową epokę. Interianie! Potrzebujemy wielkiej wiary w naszych twórców – Cywilizacji Pierwszej. Turracy! – powiedział dumnie. – To oni zdecydowali o takim naszym losie. I tylko oni ten los mogą zmienić. Czymże jest nasz koniec bądź odrodzenie? Jak śmiemy wątpić w słuszność tak wielkiego wydarzenia, jakim jest galaktyczny impuls? Kto miałby odwagę oceniać postępowanie najstarszych? Czyż nie jest prawdą, że istniejemy i istnieć będziemy, bo taka jest ich wola?
Zapadła martwa cisza. Czas wstrzymał oddech, a pytania zawisły w przestrzeni.
– Nie możemy przecież czekać! – krzyknął ktoś z tłumu. – Musimy poczynić przygotowania do przyjęcia fali.
– Nasze struktury mogą nie wytrzymać! – wtrącił się Malachet.
Pamiętała go: jego wygląd, barwę głosu, spojrzenie smolistych, nic niewyrażających oczu. W tamtych czasach wydawał się jej roztropnym mędrcem, starszym rady Valconu, zgromadzenia najmądrzejszych władców Interacty.
Zewsząd zagrzmiały głosy sprzeciwu.
– Uciszcie się! – krzyknął Interius. – Jesteśmy silni i pełni woli przetrwania! Eterom świadomości jest aktualizowany i synchronizowany. Skoro przenosi impuls, jesteśmy bezpieczni. Ufajmy zmianom.
– Ufajmy zmianom?! – zapytał z niedowierzaniem Malachet. – Wierzycie w to? Interianie! Obawiam się, że nie stać nas na taki przywilej! Chcecie oddać los cywilizacji niepewnej nadziei?! O, matko wszystkich nieszczęść! Gdybym nie był jednym z nas, istotą o sercu przepełnionym odwagą, pomyślałbym, żeście głupcy i nieudacznicy. Spojrzałbym na was i cóż bym ujrzał? Karłowatość dawnej chwały i nikczemność w życiu przepełnionym lękiem. Jedynie na tyle was stać?
– Oszczędź nam tych metafor, Malachecie. Co sugerujesz? – zapytał Interius, podchodząc do niego. – Jakaż jest twoja rada?
Wymienili się spojrzeniami, które były jak smagnięcie biczem. Badali swoje intencje, starając się odkryć myśli zalegające w głębokich szczelinach świadomości. Przeczesywali niedostępne transzeje, tunele umysłu, aby dopaść głęboko skrywaną wiedzę.
Odkąd pamiętała, rywalizowali z sobą. Jednak nigdy się nie zdarzyło, aby otwarcie stanęli naprzeciw siebie – szczególnie podczas obrad Wysokiego Valconu.
Malachet nie odpowiedział. Rozejrzał się. Zatoczył koło, patrząc zebranym w oczy, jakby badał nastroje.
– Co powiesz? – ponaglił go Interius.
Malachet miał za nic jego nawoływania. Wskazał palcem na mapę galaktyki, na sam jej środek, gdzie zagęszczenie gwiazd dominowało nad pustą przestrzenią kosmosu.
– Użyjmy Darum! – rzekł z pełną powagą.
– To bluźnierstwo! Hańba! – wykrzyczeli chórem zebrani.
– Zdrada! – przypominali inni.
– Niegodziwość! – pomstowali.
Obrady zamieniły się w awanturę. Interius przyjrzał się Malachetowi, ten jednak nie odwzajemnił spojrzenia. Wpatrywał się w wirtualny obraz galaktyki – w skupieniu, a może w szaleństwie? Gdyby ktoś postanowił podejść do niego bliżej, usłyszałby cichy szept, jakby wygwizdywaną pod nosem melodię.
– Głosujmy! – zarządził Interius.
Wrzawa ustała.
– To uczciwe i szlachetne – dostroił się Malachet. – Głosujmy, czy oddamy los naszej cywilizacji NADZIEI – podkreślił ostatnie słowo, wolno je wypowiadając – czy wykorzystamy dary ofiarowane nam przez Najwyższych! Co będzie bardziej rozsądne?
– Czyż nie ostrzegli nas przed konsekwencjami użycia technologii, która przewyższa nas o setki tysięcy lat? – rzucił pytanie ktoś z tłumu.
– Dali ją nam po to, aby sprawdzić, czy w odpowiednim czasie zdołamy jej użyć! TO JEST TEN CZAS! – warknął Malachet.
– Nie zgadzam się! – To była ona.
Pamiętała siebie taką – młodą, odważną i ambitną. Strzegła artefaktów, wiedząc, że pokusa ich użycia zawsze nęciła młode cywilizacje. Dary dawały moc, potęgę, rozwój – wszystko, co potrzebne do dominacji i władzy. Któż by nie uległ pokusie? Mając do wyboru drogę pełną nierówności, niewiedzy, upadków i cierpienia oraz szansę na wielką wiedzę, nieograniczony dostęp do tajemnic kosmosu – cóż wybrałby każdy z nas?
– Czy te obrady nie są zamknięte dla strażników? – zapytał Malachet, nie kryjąc złośliwości.
– Korzystam z prawa Olarka! Nie wolno wam omawiać spraw związanych z technologią Turraków bez strażnika! Czyżbyście o tym zapomnieli?
– Iniri! – Interius skłonił się, a wraz z nim reszta zebranych. – Oczywiście, pamiętamy o dawnych prawach. Proszę, pozostań z nami. – Wskazał ręką miejsce.
– Dziękuję. Nie przyszłam tutaj, aby przysłuchiwać się waszej kłótni. Jestem tu, aby przypomnieć o waszej powinności względem turrackiego porozumienia. Jeśli zdepczecie najważniejsze prawo Olarka: dostępu do swobodnej i niezachwianej ewolucji, stracicie dużo więcej niż tylko wasze marne istnienie. Siewcy jasno wyrazili warunki otrzymania i przechowywania starożytnej technologii. Pozostawiam tę wiadomość do waszej dyspozycji. Uczynicie wszystko, co dyktuje wam roztropność i wielka mądrość Interii, o której tyle słyszałam…
Zorientowała się, że ma otwarte oczy. Ktoś lub coś pochylało się nad nią. Istota wykrzywiała minę w dziwnym grymasie, tak jakby chciała jej coś powiedzieć.
– Idzieeemyyy! Wstaaawaaaj! – Głos się przeciągał.
Kolejny wstrząs zachwiał ścianami tunelu, a tumany kurzu jeszcze bardziej przysłoniły okolicę.
– Gdzie jest… – próbowała mówić, ale jej usta wypełniły się krwią. Wyciągnęła do niego rękę.
– Jest bezpieczny! Nic nie mów! Patrz na mnie! – wydarł się jeden ze strażników.
Poczuła mocne szarpnięcie, a potem lekkość i ulgę. Obrazy przelatywały jej przed oczami. Spojrzała na swoje nogi, a raczej pozostałości po nich: skarłowaciałe, na wpół pocięte, a na wpół zmiażdżone kikuty. Jej ciało, dawniej piękne i silne, teraz przypominało zbitek krwistego mięsa. Torturowana, obdarta ze skóry, wyzwana od zdrajców – musiała dokończyć zadanie. Jasny blask Interiusa-4, rodzimej gwiazdy, oślepił ją. Musieli wybiec na powierzchnię.
– Już niedaleko! – wrzasnął obcy głos. – Szybciej!
– Są za nami! – krzyknął ktoś ostrzegawczo.
Ostatkiem sił spojrzała za siebie, gdy wzrok przyzwyczaił się do światła. Jej dom, jej miasto płonęły, a wokół tańca ogni leżały ciała mieszkańców. Kolejna eksplozja, trzaski, rozsuwanie się ziemi oraz wytrysk gorącej lawy. Potężne ścieranie się płyt tektonicznych planety. Nad nią ciemne punkty na niebie, uciekające ku gwiazdom – prawdopodobnie ostatnie wolne okręty, które nie uległy zniszczeniu wskutek działania impulsu, nieznanej ponadczasowej fali. Wszystko działo się tak szybko.
Usłyszała wwiercający się w uszy pisk, a zaraz potem nastąpiła cisza. Dowlekli się do jednego z ostatnich transporterów. Przez cały czas nieśli ją na rękach niczym niemowlę. Nie minęła chwila, a silniki zawyły, wznosząc ich w przestworza. Iniri spojrzała na apokaliptyczny krajobraz Interii. Wypalone i zburzone miasta pokrył czerwonawy pył. Wiatr wyśpiewywał ostatnią melodię cywilizacji tak cicho, że niewielu z żyjących mogło to usłyszeć.
– Wszyscy są? – zapytał pilot.
– Tak – odparł nieznajomy.
Szarpnęło, ale tylko na chwilę. Spojrzeli niżej, pościg zostawili w dole. Prawdopodobnie tamci nigdy się stąd nie wydostaną.
– Czemu nastała taka cisza?
– Jądro planety zasysa wszystko. To nie potrwa długo. Potem… – Zawiesił głos. – Potem nasza planeta zniknie.
– Lepiej, żeby nas nie było, gdy to się stanie – odparł szorstko pilot. – Lecimy na Telios-3. Podobno jest tam flota, która ewakuuje wszystkich do systemu Dareth.
Iniri próbowała usiąść, ale połamane nogi i okaleczone, zakrwawione ciało utrudniły ten zamiar. Mimo to nie poddawała się. Współtowarzysze niedoli, zauważywszy jej starania, czym prędzej jej pomogli.
– Będziesz żyła – odparł mężczyzna. – Iniri, nie pamiętasz mnie?
Objęła go pustym spojrzeniem.
– Jestem Ozum. Strażnik. – Pokręcił jedynie głową, dostrzegając wypalony wzrok Iniri. – Nie dotykaj ciała. Ci dranie… – wyszeptał.
– Co się stało? – wyjąkała. – Gdzie jest Darum?
– Ciii – uciszył ją Ozum. – To opowieść na inną okazję.
– Proszę, muszę wiedzieć – nie dawała za wygraną. – Nie pamiętam. – Ponownie zakrztusiła się krwią. – Tak niewiele pamiętam.
– Jest bezpieczny. Wyrzucony daleko, na nieznaną, bezimienną planetę. A teraz odpoczywaj!
– To… – wyszeptała. W jej oczach iskrzyła się resztka życia. – Pow… – nie zdążyła dokończyć.
Wstrząs wyrzucił ją z siedzenia i cisnął na podłogę. Jęknęła przeraźliwie, gdy ból rozlał się po kręgosłupie. Pilot próbował robić wszystko, co w jego mocy, lecz jego umiejętności okazały się niewystarczające. Nastąpiło ponowne szarpnięcie, a chwilę potem… cisza. Dryfowali w nieznane.
Okaleczony statek z amputowanymi i zdeformowanymi kończynami wytracał prędkość, niebezpiecznie zbliżając się ku Interii. Rozłożyste ogniwa słoneczne i łopatki radiatorów odleciały w obłokach pary, która natychmiast zamieniła się w śnieg. Kadłub rozleciał się na tysiące części, które bezgłośnie oddaliły się we wszystkie strony. Właz napinał się i drżał, lada moment gotów się poddać wzrastającemu ciśnieniu.
Iniri nie straciła przytomności, spoglądając w martwą próżnię kosmosu. Imponujące gwiezdne okręty turrackiej floty migotały na tle złocistej powierzchni planety. Układy pogodowe odciskały na niej swe niewyraźne kształty, piętrząc i rozciągając potężne tornada. Wypalone miasta żarzyły się przyćmioną pomarańczową barwą, a resztki cywilizacji migotały wypalającym ogniem świecy.
„Prawo do życia nie przysługuje każdemu – pomyślała, wycierając napływające do oczu łzy. – Jest darem, który otrzymujemy w celu niezachwianej ewolucji. Ewolucji, którą próbowaliśmy oszukać”.
– Dlaczego mnie nie słuchali? – wyszeptała w tym samym czasie, gdy masywny turracki okręt przysłonił widok planety, wbijając się na pierwszy plan, podświetlony od tyłu jasnym blaskiem Interiusa-4.
Ostatkiem sił podniosła się z podłogi i spojrzała przed siebie.
– Mieliście nam pomóc – wyszeptała. – Ostrzegałam was…
Wiele wysiłku kosztowało ją podczołganie się do kokpitu sterowniczego.
– Jestem jedną z was. Jestem strażnikiem – szeptała do siebie. Kolejne centymetry zakrwawionej podłogi pozostawiła za sobą. Z dwóch serc, jakie posiadała, już tylko jedno pompowało życiodajny płyn. Zwiotczałe mięśnie nie pomagały w tej heroicznej podróży. Była tuż-tuż, zaledwie kilka centymetrów od swego celu, gdy… coś chwyciło ją za rękę. Niegdyś biała i szlachetna dłoń Ozuma uniemożliwiła dalszy marsz.
– Nie – rzekł cicho, ledwie słyszalnie. – Siewcy… oni… nas wszystkich oszukali, Iniri.
– Co? – Spojrzała na niego. – Nie rozumiem.
Podczołgała się bliżej, tuż do jego twarzy. Chciała coś powiedzieć, lecz Ozum położył jej palec na ustach.
– Jest bezpieczny – szepnął, niewyraźnie charcząc. – Odrodzimy się, dokończymy zadanie – klatka piersiowa ledwie się napinała, a mówienie sprawiało mu niebywałą trudność – ale nie teraz… jeszcze nie teraz. – Jego głos cichł z każdym słowem. – Wielu umiera za późno, niektórzy umierają zbyt… – Nie dokończył, zamknął oczy.
– Ozum! Muszę wiedzieć! – wykrzyczała w nadziei, że to cokolwiek zmieni.
Kolejny błysk rozerwał lecący obok nich prom. Przypomniał jej dawne słowa opiekuna, nauczyciela i brata Interiusa:
„Wielu umiera za późno, niektórzy umierają zbyt wcześnie. Obco brzmi jeszcze nauka: umieraj w porę! Umieraj w porę, tak was pouczam. Oczywiście, kto nigdy w porę nie żył, jakżeby ten miał w porę umrzeć? Oby raczej nie był się narodził! – Tak radzę zbytecznym. Lecz i zbyteczni ważą sobie wielce swą śmierć; nawet najbardziej pusty orzech pragnie, aby go wyłuskano” – wyrecytowała w umyśle.
– Tak… – Kaszlnęła ponownie. – Nasza śmierć nie jest zbyteczna. – Spojrzała w próżnię kosmosu. – Mam taką nadzieję.
Rozrywający wszystko na swej drodze promień przypieczętował jej los. Tym razem cisza zagościła w jej umyśle na zawsze. Umarła szybko i bezboleśnie.