Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Intruz - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 listopada 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Intruz - ebook

Gabriele d'Annuzio, był włoskim pisarzem, poetą, dziennikarzem i dramaturgiem. Nazywano go „il Vate”, czyli „Poeta-prorok” i był związany ze środowiskiem dekadenckim. Jego prace stanowiły zwrot przeciwko naturalizmowi poprzednich romantyków i były zarówno zmysłowe, jak i mistyczne. Niniejszy utwór opowiada o Tullio Hermilu, byłym dyplomacie i bogatym właścicielu ziemskim, który od siedmiu lat jest mężem Giuliany, z którą ma dwie córki: Marię i Natalię. Rodzina mieszka w Rzymie. To człowiek o bardzo wyrafinowanych gustach, ale zdominowany przez niespokojny temperament i niepohamowaną zmysłowość, które zmuszają go do ciągłego zdradzania Giuliany. To bardzo słodka i uległa kobieta, która z siostrzaną miłością przyjmuje zdrady męża. W szczególności Tullio ma głośny związek z hrabiną Teresą Raffo, dla której na pewien czas opuszcza Rzym. W tym okresie Giuliana bardzo ciężko choruje i musi przejść ryzykowną operację chirurgiczną. Operacja jest udana, ale poważnie osłabia zdrowie kobiety, której również grozi śmierć po kolejnym możliwym porodzie. Problemy zdrowotne Giuliany zmieniają stosunek Tullio do żony i podczas jej rekonwalescencji małżonkowie spędzają godziny na czytaniu poezji i rozmowach. Tullio uświadamia sobie, że ponownie zakochał się w swojej żonie, ale w międzyczasie wciąż pisze do swojej kochanki. A co było dalej, czytelnik dowie się po zapoznaniu się z całą powieścią.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-298-1
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

BEATI IMMACULATI...

Iść do sędziego i powiedzieć mu: „Popełniłem zbrodnię. Ta istota nie byłaby umarła, gdybym ja jej nie zabił. To ja, Tullio Hermil, ja jestem jej zabójcą. Obmyśliłem to morderstwo w domu u siebie. Popełniłem je ze świadomością doskonałą, zupełną, metodycznie, z najzupełniejszą pewnością bezpieczeństwa. Potem żyłem dalej najspokojniej pośród rodziny przez rok cały aż po dzień dzisiejszy. Dziś jest rocznica. Oddaję się w wasze ręce. Wysłuchajcie mnie, osądźcie”.

Alboż mogę iść do sędziego? Alboż mogę tak doń przemówić?

Ani mogę, ani chcę. Sprawiedliwość ludzka nie może mnie dosięgnąć. Niema na ziemi trybunału, któryby był w stanie mnie osądzić.

A przecież czuję potrzebę oskarżenia się przed kimś, potrzebę spowiedzi szczerej. Trzeba mi odsłonić przed kimś moją tajemnicę.

Przed kim?II.

Oto, jakiem jest pierwsze moje wspomnienie.

Rozpoczynając to opowiadanie temi słowy, miałem na myśli: „Oto z pomiędzy moich wspomnień pierwsze, odnoszące się do owej rzeczy straszliwej”.

Było to zatem w kwietnia. Od dni kilku byliśmy juŻ w Badioli.

– o! drogie moje dzieci – powiedziała matka moja z swą wielką serdecznością bezceremonialną – jakże wy też wyglądacie! Oh!... ten Rzym, ten Rzym! Żebyście przyszli do siebie, trzeba wam pozostać na wsi, przy mnie, na długo, na długo!

– Tak – odpowiedziała Juliana z uśmiechem – tak, mateczko, pozostaniemy tu, póki zechcesz tylko.

Ten uśmiech pojawiał się odtąd często na ustach JUliany, ilekroć matka moja była obecną. A chociaż oczy jej zachowywały nieodmiennie wyraz smutku, uśmiech ten był tak słodki, tak głęboko dobry, że mnie samego w błąd wprowadzał. W takich chwilach ośmielałem się wprost spoglądać w oczy mej nadziei, W pierwszych dniach matka moja nie mogła ani na chwilę rozstać się z drogiemi sobie gośćmi; powiedziałbyś, że pragnie nasycić je swemi pieszczotami. Widziałem ją kilkakrotnie, jak przejęta nieokreślonem wzruszeniem, błogosławioną swą dłonią gładziła włosy Juliany. Raz posłyszałem, jak ją rozpytywała:

– Więc on zawsze jest jednako dobry dla ciebie?

– O, tak, biedny Tullio! – mówił głos drugi.

– A zatem to nieprawda...

– Co?

– Powiadano mi, że...

– I cóż to ci powiadano, mateczko?

– Nic, nic... Sądziłam, że Tullio sprawił ci jaką przykrość.

Rozmawiały we framudze okna, po za osłoną poruszających się firanek; na dworze u okna cichym jękiem poruszały się wiązy, wstrząsane wiatrem.

Postąpiłem naprzód zanim spostrzegły moją obecność i uniósłszy portyerę ukazałem im się.

– A! Tullio! – zawołała moja matka.

I spojrzały na siebie wzajem, nieco zmieszane.

– Mówiłyśmy o tobie – podjęła matka.

– O mnie? Czy co złego? – spytałem wesoło.

– Nie, dobre tylko – odpowiedziała Jaliana szybko.

Zauważyłem w jej głosie intencyę upewnienia mnie.

Słońce kwietniowe zachodziło, rzucając blask na poręcz okna, oświecało siwe włosy mej matki i kładło słabe odbłyski światła na skronie Juliany. Firanki niezmiernej białości falowały, odbijając się w szybach połyskujących tysiącem załamań. Wielkie wiązy tarasu, okryte świeżemi, listkami, wydawały szmer to silny, to znowu lekki, do którego dostrajały się cienie mniej lub więcej ruchome, chwiejne. Z samychże murów domu, obrzeżonego tysiącami pęków fijołków, wydzielała się woń wiosenna, niby niewidzialny dym kadzideł.

– Jaki ten zapach jest przenikliwy! – szepnęła Juliana, przesuwając dłonią po brwiach, przymknąwszy nawpół powieki. – Dostaje się zawrotu głowy formalnie.

Stałem między nią a matką, cokolwiek w tyle. Zdjęła mnie ochota pochylić się ku oknu, otoczywszy jedną i drugą memi ramionami. W ten akt prostej poufałości pragnąłem włożyć całe uczucie serdeczne, którem wzbierało mi serce, pragnąłem dać poznać Julianie tysiące rzeczy, nie dających się wypowiedzieć i jednym tym gestem odzyskać ją napowrót, zdobyć ją sobie całkowicie. Ale powstrzymywała mnie od tego jeszcze pewna nieśmiałość, dziecinna nieomal.

– Patrz, Juliano – ozwała się moja matka, wskazując punkt jakiś na wzgórza – patrz, to twoja ukochana willa Bzów. Czy ją rozróżniasz?

– Tak, tak.

I przysłaniając dłonią rozwartą oczy od słońca, usiłowała dopatrzeć wskazywanego punktu. Ja, co ją obserwowałem, dostrzegłem lekkiego drżenia dolnej wargi.

– Czy widzisz cyprys? – spytałem z zamiarem zwiększenia jeszcze jej niepokoju tem pytaniem wspomnień pełnem.

I widziałem go, ja, w wyobraźni, ten cyprys sędziwy, którego stopy okrążał krzew różany a wierzchołek dawał przytułek gniazdku słowików.

– Tak, tak, rozróżniam go... ale z trudem.

Willa Bzów bielała w połowie odsłonięta, bardzo daleko, na horyzoncie. Łańcuch wzgórz roztaczał przed nami swą linię konturów szlachetnych i spokojnych, gdzie gaje oliwne rysowały się nadzwyczajną lekkością rysunku, podobne do mgły zielonawej, nagromadzonej w nieruchome kształty. Drzewa, okryte kwiatem, istne bukiety białe i bukiety różowe, przerywały mgieł tych jednostajność. Niebo zdawało się blednąć z każdą minutą, jak gdyby w ciekłej jego atmosferze rozlał się i wciąż rozpuszczał strumień mleka.

– Pojedziemy do willi Bzów po Wielkanocy, kiedy tam wszystko rozkwitnie – rzekłem, starając się wywołać napowrót w tej duszy owo marzenie, które wydarłem był z niej brutalnie.

I ośmieliłem się otoczyć ramionami Julianę i matkę, pochyliwszy się ku oknu i wsunąwszy głowę między obie ich głowy, w ten sposób, że włosy jednej i drugiej muskały mnie po twarzy. Wiosna, czystość powietrza, szlachetność krajobrazu, ta przemiana spokojna wszelkiego stworzenia pod wpływem macierzyńskim pory roku i to niebo, to niebo uroczej bladości, coraz to piękniejsze w miarę, jak bladło coraz więcej, wszystko tu budziło we mnie uczucie życia tak nowego, że myślałem z dreszczem wewnętrznym: „Czyż to podobna? Czy to podobna? Po tem wszystkiem, co zaszło, po tem wszystkiem, co wycierpiałem, po tylu winach, ja mogę jeszcze znaleźć urok jakiś w życiu? Mogę jeszcze mieć nadzieję, mogę mieć przeczucie szczęścia? Zkąd mi przychodzi to błogosławieństwo?” Zdawało mi się, że całej istocie mojej ubyło ciężaru, że się rozwija, rozszerza gdzieś po za granicę swego istnienia, z tą wibracyą subtelną, szybką i nie przerwaną. Nic nie może dać pojęcia o tem czem stawało się we mnie ledwie dostrzeżone wrażenie włoska, co musnął mi twarz zlekka.

Pozostaliśmy przez kilka minut w tej pozie, w milczeniu. Gałęzie wiązów odzywały się cichym jękiem. Drżenie nieskończone milionów kwiatów żółtych i fioletowych, które kładły się gęstym dywanem pod murami domu u okna, za chwycało wzrok mój. Woń ciężka i ciepła unosiła się w słońcu w rytmie oddechu.

Nagle Juliana wyprostowała się szybko, cofnęła blednąc, z niepokojem w oczach, ze skrzywionemi kurczowo ustami, jakby pod wpływem mdłości, mówiąc:

– Ten zapach jest okropny! Dostaje się od niego formalnie zawrotu głowy. A na ciebie on tak nie oddziaływa, mateczko?

I odwróciła się by wyjść, zrobiła kilka kroków niepewnych i chwiejnych i spiesznie opuściła pokój. Matka poszła za nią.

Patrzałem na nie, jak się oddalały długim szeregiem drzwi, pod wpływem wciąż jeszcze wrażeń poprzednich, pogrążony w zadumie.III.

Wiara w przyszłość wzrastała we mnie z dniem każdym, zdawało się, żem zapomniał o wszystkiem. Dusza moja nadmiernie znużona, nie przypominała sobie nawet, że cierpiała. W niektórych chwilach zupełnego zaniedbania wszystko rozpraszało się, tonęło we mgle, stapiało, gubiło się, stawało nie do poznania. Potem po tych dziwnych chwilach rozkładu wewnętrznego, zdawało mi się, że nowy jakiś pierwiastek życia wstępuje we mnie, że nowa siła mnie przenika.

Tłum wrażeń mimowolnych, pierwotnych, bezświadomych, instynktownych niemal, stanowił istnienie moje rzeczywiste. Między zewnętrznem a wewnętrznem życiem nawiązywała się nić drobnych działań i reakcyj wzajemnych, które drgały w duszy nieskończonemi oddźwiękami; każdy z tych oddźwięków nieobliczonych zamieniał się w zjawisko psychologiczne zdumiewające. Cała istota moja zmieniała się pod wpływem najmniejszego powiewu otaczającego mnie powietrza, podmuchu, cieniu, błysku.

Wielkie choroby duszy, jak choroby ciała, odnawiają z gruntu człowieka a rekonwalescencye umysłu niemniej są urocze, ani też mniej cudowne od rekonwalescencyj fizycznych. Przed krzewem rozkwitłym, przed gałązką, okrytą drobnemi pączkami listków, wobec silnej odrośli, wyrosłej na pniu starym, nieledwie już martwym, wobec najmniejszej z metamorfoz dokonywanych przez wiosnę, zatrzymywałem się naiwnie, nieświadomy, zdumiały.

Często rankiem wychodziłem razem z bratem. O tej porze wszystko tchnęło świeżością, wdziękiem, swobodą, brakiem wszelkich więzów. Towarzystwo Fryderyka oczyszczało mnie i umacniało niemniej od czystego, silnego wietrzyka wiejącego od pól. Fryderyk miał podówczas dwadzieścia siedem lat; żył niemal zawsze na wsi życiem wstrzemięźliwem, pracowitem i zdawało się, że ziemia udzieliła mu swej szczerości wspaniałomyślnej. Miał on ściśle wytknięte reguły życia. Leon Tołstoj mógłby śmiało złożyć pocałunek na pięknem, pogodnem jego czole i nazwać go „swym synem”.

Szliśmy po przez pola, bez celu, zrzadka tylko zamieniając z sobą słów kilka. On chwalił żyzność naszych ziem, tłomaczył mi inowacye zaprowadzone w ich uprawie, ukazywał przeprowadzone reformy postępowe. Domy naszych wieśniaków były obszerne, dobrze przewietrzane i utrzymane z pewną zalotnością, nasze stajnie i obory pełne były bydła zdrowego i żywionego należycie. Nasze mleczarnie znakomicie były zagospodarowane. Często, wśród drogi, zatrzymywał się dla zbadania jakiej rośliny a męzkie jego dłonie z nadzwyczajną delikatnością dotykały drobnych listków zielonych u świeżych odrośli. Czasami przechodziliśmy sadem. Drzewa brzoskwiniowe, jabłonie, grusze, śliwy, wiśnie, drzewa morelowe okryte były milionami kwiatów a dołem przejrzystość różowych i srebrzystych ich listków, przetwarzała sączące się przez nie światło, w rodzaj atmosfery wilgotnej, w coś nie opisanie uroczego. Tam, gdzie w przerwach między temi lekkiemi girlandami niebo przeglądało łagodne, było jak żywe ludzkie spojrzenie.

Kiedy ja podziwiałem kwiaty, on tymczasem przewidywał już przyszłe skarby, co zawisnąć miały na tych gałęziach.

– Zobaczysz, zobaczysz te owoce.

„Tak, zobaczę je – powtarzałem sobie w duchu. – Zobaczę, jak kwiaty te opadną, jak rozwiną się listki, jak wzrastać będą owoce, zabarwiać się, dojrzewać i opadać”. Z ust mego brata twierdzenie to wyszło najpierwej i nabrał o też dla mnie wielkiej wagi, jak gdyby tu chodziło o niewiedzieć jakie szczęście obiecane i wyczekiwane, które spełnić się miało właśnie w okresie narodzin przyrody, w epoce, co oddziela kwiat od owocu. „Zanim jeszcze okazałem moje intencye, już bratu memu wydaje się naturalnem, bym pozostał tutaj na wsi, z nim i matką naszą; bo powiada, że zobaczę tych drzew owoce. Pewnem jest, że je zobaczę. A zatem i to jest prawdą, że życie nowe rozpoczęło się napowrót dla mnie i że poczucia wewnętrzne nie mylą mnie bynajmniej. Faktem jest, że wszystko teraz składa się z łatwością dziwną, niezwykłą, z bezmiarem jakimś miłości. Jak ja kocham Fryderyka! Nigdy nie kochałem go tak bardzo.” Takie mniej więcej uwagi czyniłem sam sobie po cichu, uwagi nieco luźne, niepowiązane z sobą, czasami śmiesznie dziecinne, skutkiem szczególniejszego usposobienia duszy, które skłaniało mnie do dopatrywania się w jakimś, nie nieznaczącym fakcie pomyślnego znaku, prognostyka szczęśliwego.

Najżywszą radością moją była świadomość, że dziś przeszłość moja leży daleko po za mną, że zdała jestem od pewnych miejsc i od pewnych osób, oswobodzony od nich na zawsze. Czasami chcąc lepiej zakosztować spokoju tej wsi wiosennej, wyobrażałem sobie przestrzeń, dzielącą mnie teraz od tego świata mrocznego, gdzie tyle cierpiałem i to cierpieniami tak występnemi. Czasami także niejasna przejmowała mnie jeszcze trwoga, z niepokojem szukałem dokoła siebie przyczyn mego bezpieczeństwa obecnego, wsuwałem rękę pod ramię brata, pragnąc wyczytać w jego oczach przywiązanie niewątpliwe a opiekuńcze.

Pokładałem w Fryderyku ufność ślepą. Pragnąłbym był nietylko, żeby ranie kochał, ale żeby raną zawładnął; byłbym chciał odstąpić ran moje prawa starszeństwa, ponieważ był ich godniejszym odemnie, poddać się jego radom, wziąć go za kierownika, być ma posłusznym. U jego boku nie byłbym już narażony na niebezpieczeństwo zbłąkania się, skoro on znał drogę prostą i szedł po niej krokiem nieomylnym. A co więcej jeszcze, jego ramię było silnem, onby mnie zawsze obronił. Był to człowiek wzorowy: dobry, energiczny, przezorny. W moich oczach nic nie dorównywało szlachetnością tej jego młodości, poświęconej religii „czynienia dobrze wedle sumienia”, młodości, poświęconej ukochaniu ziemi. Powiedziałbyś, że oczy jego w kontemplacyi bezprzestannej zieleniejącej przyrody, zapożyczyły od niej coś z przezroczej jej roślinnej barwy.

– Chrystusem gleby – nazwałem go któregoś dnia z uśmiechem.

Był to poranek, przesiąkły, zda się, niewinnością, jeden z tych poranków, które wywołują obraz brzasków pierwotnych u kolebki świata. Na skraju pola brat mój rozmawiał z gromadką rolników. Rozmawiał stojąc pośród nich, przenosząc wszystkich otaczających go o głowę a ruchy jego spokojne zwiastowały prostotę stów. Ludzie starzy, z włosem pobielałym w mądrości życia, ludzie dojrzali, stojący już na granicy starości, przysłuchiwali się uważnie temu, co mówił ten młodzieniec. Wszyscy nosili na ciele piętno wielkiej wspólnej pracy. Ponieważ nie było drzew w pobliża a zboże niskiem jeszcze było na zagonach, każda ich poza, ruch każdy odcinały się dokładnie od tła świetlanego. Kiedy spostrzegł, że zmierzam ku niemu, brat mój pożegnał ludzi zebranych, zdążając na moje spotkanie. A wtedy z ust moich wyszło bezwiednie niemal to słowo powitania:

– Chrystusie gleby, hosanna!

Miał on dla wszelkiego istnienia roślinnego świata jakąś nieskończoną względność. Nie nie uszło jego spojrzenia przenikliwego, powiedziałbyś wszechwidzącego. W czasie tych przechadzek porannych zatrzymywał się co krok niemal, by oswobodzić jakiś listek od ślimaka, liszki lub mrówki. Raz przechadzając się z nim, nie zwracając na to uwagi, począłem uderzać końcem szpicruty trawki zieleniejące; za każdem uderzeniem ulatywała w powietrze garstka ściętych liści i łodyg! Widocznie sprawiło mu to przykrość, bo wyjął mi szpicrutę z ręki, z ujmującym przecież uśmiechem i zarumienił się, myśląc może, że ta litość jego wydała mi się pewnie przesadą chorobliwego sentymentalizmu. O! ten rumieniec na tej twarzy tak męzkiej!

Innego dnia znowu, kiedy obłamywałem okrytą kwieciem gałązkę jabłoni, spostrzegłem w oczach Fryderyka cień smutku. Cofnąłem natychmiast rękę, wyrzekłszy:

– Skoro ci się to niepodoba...

On rozśmiał się głośno.

– Ależ nie, ależ nie... Możesz oberwać choćby wszystkie drzewa nawet.

Jednakże nadłamana gałązka, trzymająca się tylko jeszcze na kilku włóknach żywych zwisła u pnia i doprawdy rana ta wilgotna, ociekająca sokiem drzewnym, przedstawiała widok rzeczy jakiejś cierpiącej; te kwiatki wątłe, o tonach żywego ciała z odcieniem bladości, podobne do pęków róż polnych, nabrzmiałe zawiązkiem, skazanym teraz na zagładę, wciąż jeszcze drżały za powiewem wiatru.

Ozwałem się wówczas, jakby dla usprawiedliwienia okrucieństwa mojej napaści:

– To dla Juliany.

I oderwawszy ostatnie włókna żywe, odjąłem nadłamaną galązkę.IV.

Poniosłem tę gałązkę Julianie a po niej wiele innych jeszcze. Nie powracałem nigdy do Badioli bez łupu darów kwitnących. Jednego ranka, kiedy trzymałem w ręku pęk rozkwitłej tarniny, spotkałem się z matką w przedsionku. Byłem nieco zdyszany, zgrzany, pomieszany, jakby lekko upojony. Spytałem ją:

– Gdzie jest Juliana?

– Na górze, w swoim pokoju – odpowiedziała mi, śmiejąc się.

Wszedłem pośpieszny na schody, przebiegłem korytarz i wszedłem wprost do jej pokojów, wołając:

– Juliano, Juliano, gdzie jesteś?

Mania i Natalka wybiegły na moje spotkanie, witając mnie radośnie; uszczęśliwione widokiem kwiatów kręciły się, jak szalone.

– Chodź, chodź z nami – wołały. – Mama jest tu, w sypialnym pokoju. Chodź!

Kiedym przestąpił próg, serce zabiło mi mocniej. Stałem przed Julianą uśmiechniętą i pomieszaną. Rzuciłem jej do nóg pęk przyniesionych kwiatów.

– Patrzaj!

– O! jakież to śliczne! – zawołała, pochylając się nad świeżym skarbem wonnego kwiecia.

Miała na sobie jedno z tych ubrań ulubionych przez nią, szerokich, barwy zielonej, przypominającej liść aloesu. Nie była jeszcze uczesaną i włosy zaledwie zlekka przytrzymane szpilkami, okrywały jej kark i zasłaniały uszy gęstemi zwojami. Zapach tarniny, ten zapach, w którym się łączy tymianek z gorzkim migdałem, owiewał ją całą, zalewał pokój.

– Uważaj, żebyś się nie zakłóła – powiedziałem. – Widzisz moje ręce?

I pokazałem jej podrapania, krwawiące jeszcze, jakby po to, aby dodać większej ceny memu darowi. „O! gdybyż teraz ujęła mnie za ręce!” – pomyślałem. I w umyśle moim zarysowało się niejasne wspomnienie dnia bardzo już odległego, kiedy ona całowała mi ręce podrapane cierniami, kiedy chciała wyssać krople krwi, spływające jedna po drugiej. „Gdybyż teraz ujęła mnie za ręce i gdyby tym jedynym gestem udzieliła mi zupełnego przebaczenia i powierzyła mi się cała!”

W tych czasach wciąż oczekiwałem podobnej chwili. W rzeczy samej nie byłbym mógł powiedzieć, zkąd mi przychodziła taka ufność; ale byłem pewien, że Juliana prędzej czy później odda mi się w ten sposób, jednym gestem prostym i niemym, którym „udzieli mi absolutnego przebaczenia i wróci do mnie całkowicie”.

Ona uśmiechnęła się. Chmura bólu przesunęła się po jej twarzy nadmiernie bladej, w jej oczach niezwykle zapadłych.

– Czy nie czujesz się teraz zdrowszą, odkąd tu jesteś? – spytałem się, podchodząc do niej bliżej.

– Tak, tak, lepiej – odpowiedziała.

A potem po chwili milczenia:

– A ty?

– O! ja jestem uzdrowiony. Alboż nie widzisz?

– Tak, to prawda.

W tych czasach, ilekroć mówiła do mnie, głos jej miewał jakąś intonacyę wahającą się i dziwaczną. która wydawała mi się pełną wdzięku, choć dziś niepodobieństwem jest dla mnie ją określić. Powiedziałbyś, że była bezustannie zajętą powstrzymywaniem jakiegoś słowa, cisnącego się jej na usta i szukaniem natomiast innego. Co więcej, głos jej, jeśli można tak powiedzieć, miał w sobie więcej coś „niewieściego”; utracił dawną swą stanowczość a nawet pewną część dźwięczności dawnej; przyćmił się, jak instrument, którego ton tłumi się z umysłu. Ale ponieważ głos ten dla mnie miał tylko serdeczne dźwięki, jakaż przeszkoda wzbraniała nam jeszcze uścisku? Jaka przeszkoda utrzymywała między nami ten rozdział dotychczasowy?

W ciągu tego okresu, który w historyi mojej duszy pozostanie na zawsze tajemniczym, przenikliwość moja wrodzona, jak się zdało, opuściła mnie absolutnie. Wszystkie tak straszne poprzednio zdolności analityczne, te nawet, które dawniej tyle sprawiały mi cierpień, były widocznie wyczerpane. Niezliczone wrażenia, niezliczone uczucia, odnośne do tej epoki życia, dzisiaj stały się dla mnie niezrozumiałemi, niedającemi się wytłomaczyć, ponieważ nie mam żadnej wskazówki, która dopomogłaby mi do wyśledzenia ich pierwiastku, do określenia ich charakteru. Jest pewna przerwa, na skutek braku połączenia między tym okresem mego życia psychicznego a innemi.

Niegdyś słyszałem opowiadaną baśń, gdzie młody książę, po przygodach długiej pielgrzymki, wreszcie odnajduje kobietę, którą ścigał gorącą swą miłością. Młodzieniec drżał przejęty nadzieją a kobieta uśmiechała się doń całkiem zblisko. Ale welon jakiś czynił nietykalną ową uśmiechnioną kobietę, welon z nieznanej jakiejś materyi, tak subtelnej, że się zlewała z powietrzem; a przecież ten welon był przeszkodą nie dozwalającą młodzieńcowi uścisnąć tę, którą kochał.

Baśń ta dopomaga mi cokolwiek do przedstawienia mego szczególnego wówczas stanowiska wobec Juliany. Czułem, że między nią a mną jakaś rzecz nieznana utrzymuje wciąż przedział. Ale równocześnie miałem wiarę głęboką, że prędzej czy później ów „gest prosty a milczący” zburzy tę przeszkodę i wróci mi szczęście.

Tymczasem jakże mi się podobał pokój Juliany! Wybity był jasną materyą nieco spłowiałą, o kwiatach bardzo bladych, z głęboką alkową. Jakąż wonią napełniały go bukiety tarniny!

Ona ozwała się, pobladłszy więcej jeszcze:

– Ten zapach jest tak przenikliwy! Odurza formalnie. Nie czujesz tego?

Podeszła otworzyć okno.

Potem dodała:

– Maniu, zawołaj mis Edytę.

Nauczycielka weszła.

– Panno Edyto, proszę zanieś te kwiaty do pokoju, gdzie fortepian; włóż je pani w wazony. A ostrożnie, bo możesz się pokłóć.

Mania i Natalka chciały nieść część bukietów. My pozostaliśmy sami. Ona powróciła znów do okna i oparła się o framugę, plecami zwrócona do światła.

Przemówiłem:

– Masz może jakie zajęcie? Czy mam odejść?

– Nie, nie; zostań, siadaj. Opowiedz mi twoją ranną przechadzkę. Jak też daleko zaszedłeś?

Wymawiała te frazesy z jakimś pośpiechem. Ponieważ poręcz okna była na wysokości jej bioder, wsparła o nią łokcie, tak że biust jej przeginał się w tył nieco oprawnej w ramy okna. Twarz ku mnie zwrócona przodem, pełną była cienia, zwłaszcza we wgłębieniu oczu; włosy zaś, których szczyt kąpał się w świetle, tworzyły rodzaj wązkiej aureoli; światło oblewało także powierzchnię ramion. Jedna noga, ta, która utrzymywała ciężar ciała, unosiła zlekka rąbek sukni, ukazując kawałek pończoszki popielatej i pantofelek połyskujący. W tej pozie, w tem oświetleniu – postać jej nabierała jakiejś niezwykłej ponęty. Smuga błękitnawego krajobrazu, odcinająca się z pośród dwóch szczytów gór, tworzyła tło dalekie po za jej głową.

I w tej chwili nagle, jakby w objawieniu piorunującem, ujrzałem w niej kobietę upragnioną, kobietę, która budzi żądze mężczyzny; i cała krew zapłonęła we mnie ogniem wspomnień i pragnień jej pieszczoty.

Rozmawiałem z oczyma wciąż utkwionemi w jej twarzy. A im dłużej patrzyłem, tem większego doznawałem niepokoju. I ona także bez wszelkiego wątpienia czytać musiała te uczucia w mojem spojrzeniu, ponieważ niepokój jej stał się widocznym. Mnie z dręczącą niepewnością snuła się ciągle ta jedna myśl po głowie: „Gdybym śmiał tylko! Gdybym tak zbliżył się teraz do niej, objął ją w ramiona!”... Pozorna swoboda, którą usiłowałem utrzymać w rozmowie potocznej, wkrótce przecież mnie opuściła. Począłem się mieszać. Zakłopotanie moje wzrastało z każdą chwilą, stawało się nie do zniesienia.

Z przyległych pokojów głosy Mani, Natalki i Edyty dochodziły tu niewyraźnie.

Powstałem, zbliżyłem się do okna i stanąłem obok Juliany. Już miałem pochylić się ku niej i wymówić nakoniec te słowa, które po tylekroć wypowiadałem w duchu, w rozmowach snutych w wyobraźni. Ale obawa, że lada chwila mogą mi przeszkodzić, powstrzymywała mnie. Pomyślałem, że chwila jest źle wybraną może, że kto wie, czy miałbym dość czasu na wypowiedzenie jej wszystkiego, na otworzenie przed nią serca mego do głębi, opowiedzenie jej całych dziejów mego życia wewnętrznego w ciągu ostatnich tygodni, tajemniczego uleczania mej duszy, rozbudzenia się strun najserdeczniejszych dla mnie, od kwitnięcia najlepszych marzeń moich, głębokości mego nowego uczucia, upornych moich nadziei. Pomyślałem, że mógłbym może nie mieć dość czasu na opowiedzenie jej szczegółów wydarzeń dni ostatnich, że nie mógłbym dopowiedzieć jej tych wyznań niewinnych, słodkich dla ucha kobiety kochającej, uroczych swą szczerością, bez porównania więcej przekonywających niż wszelka wymowa.

W rzeczy samej trzeba, by mi się udało ją przekonać o wielkiej prawdzie tych wyznań i uczuć, w którą trudno jej będzie uwierzyć po tylu rozczarowaniach; by mi się udało przekonać ją, że dzisiejszy mój powrót do niej nie byt już kłamliwym, ale nawskroś szczerym, stanowczym, że spowodowany był potrzebą życiową całej mojej istoty. Bez wątpienia dziś ona nie ufała temu jeszcze; bez wątpienia ta nieufność właśnie była przyczyną jej hamowania się ciągłego, jej ostrożności. Między nami stawał wciąż cień wspomnienia okrutnego... Do mnie należało cień ten rozproszyć, zbliżyć duszę moją do jej duszy tak sciśle, by już nie mogła stać odtąd między nami. Ale na to potrzeba było sposobności, chwili sprzyjającej w miejscu swobodnem, tajemniczem a cichem, zamieszkiwnem tylko przez wspomnienia. Trzeba było willi Bzów.

Teraz tymczasem milczeliśmy oboje w framudze okna, stojąc tuż obok siebie. Z przyległych pokojów dobiegały głosy Mani, Natalki i Edyty niewyraźne. Woń białej tarniny uleciała. Z poza firanek, zawieszonych u wejścia do alkowy, widać było w głębi łóżko i oczy moje biegły tam bezustannie, ciekawe tego mroku, pożądliwe niemal.

Juliana pochyliła głowę, może dlatego także, że czuła ciężar rozkoszny a niepokojący tej ciszy. Lekki wietrzyk poruszał oswobodzonym puklem włosów na jej skroni. Ruch niespokojny tego pukla ciemnego, płowego nieco, na który promień słońca kładł złote odblaski, na skroni bladej, jak opłatek, przyprawiał mnie o niemoc. I patrząc nań w myśli widziałem owo ciemne znamię, zkąd po tylekroć innemi czasy tryskała dla mnie iskierka pokus.

Wtedy nie mogąc już zapanować nad sobą, z pewnego rodzaju obawą i zuchwalstwem zarazem podniosłem rękę, by przytwierdzić ten loczek figlarny; palce drżały mi, dotykając jej włosów i musnął ucho, szyję, ale zaledwie tylko, najlżejszą z pieszczot.

– Co ty robisz? – wymówiła Juliana i drgnęła całem ciałem, zwracając ku mnie wzrok, pełen pomieszania, nieprzytomny prawie, bardziej może jeszcze drżąca, niż ja w tej chwili.

I usunęła się od okna. Potem czując, że idę za nią, zrobiła kilka kroków naprzód, jakby pragnąc uciec przedemną, pomieszana.

– O! Juliano, dlaczego, dlaczego? – zawołałem zatrzymując się.

Ale natychmiast:

– To prawda. Jestem jeszcze niegodny. Daruj!...

W tej chwili ozwały się dzwony kaplicy a Mania i Natalka, wpadłszy do pokoju, podbiegły do matki z okrzykami radości, wieszając jej się na szyi jedna po drugiej i okrywając twarz pocałunkami; potem od niej przybiegły do mnie a ja je podniosłem w górę jedną po drugiej.

Dzwony dzwoniły wciąż zawzięcie; cała Badiola zdawała się zalaną drganiem spiżu. Była to Wielka Sobota, godzina rezurekcyi.V.

Popołudniu tejże samej soboty – napadł mnie dziwny smutek.

Poczta nadeszła była władnie do Badioli i obaj z bratem siedzieliśmy w pokoju bilardowym, przeglądając dzienniki. Wzrok mój padł przypadkiem na nazwisko Filipa Arborio, zacytowane w kronice. Nagły niepokój mnie ogarnął. Tak to słabe trącenie podnosi męty opadłe na dnie płynu.

Przypominam sobie coś nagle. Było to w mgliste popołudnie, oświetlone jakby zmęczonym odblaskiem białawego światła. Na dworze, przed oknami oszklonej galeryi, wychodzącej na taras, Juliana przechadzała się z moją matką pod rękę, gawędząc. Juliana w ręku trzymała książkę i szła powolnym, znużonym krokiem.

Z tą luźnością obrazów, pojawiających się we śnie, pojawiły się w moim umyśle strzępy rozmaite życia przeszłego; Juliana, stojąca przed lustrem owego dnia listopadowego; bukiet chryzantemów białych; mój niepokój, kiedy posłyszałem aryę z „Orfeusza”; słowa, napisane na tytułowej stronnicy powieści Arboria; kolor ubioru Juliany; moje rozmyślania podówczas przy oknie; twarz Filipa Arborio, ociekająca potem; scena w szatni sali fechtunkowej. Z dreszczem trwogi myślałem jak człowiek, który znalazłby się niespodziewanie zawieszonym nad brzegiem przepaści: „Jestże to możliwe, abym miał być zgubionym?”

Przejęty niepokojem, dręczony potrzebą samotności, by módz wejrzeć w samego siebie, by wprost w twarz spojrzeć mej obawie, pożegnałem się z bratem, wyszedłem z sali bilardowej i powróciłem do swoich komnat.

W niepokój ten mieszała się u mnie niecierpliwość i gniew. Byłem podobny do człowieka, który w pośród błogostanu wyzdrowienia pozornego, pewien w zupełności tego że odzyskał życie, poczułby nagle w sobie jad gryzący dawnej choroby, spostrzegłby, że nosi w ciele swem jeszcze to złe nieuleczone i byłby znaglony do bacznej nad sobą obserwacyi, ciągłego czuwania, w celu upewnienia się o straszliwej prawdzie. „Więc możliwem byłoby, że jestem zgubiony! I dlaczego?”

W tem szczególniejszem zapomnieniu, w która zapadła cała przeszłość dla mnie, w tym rodzaju zaćmienia, które, zda się, pochłonęło cały wielki pokład mej świadomości, moje poprzednie podejrzenia względem Juliany, to ohydne powątpiewanie zatonęło również, rozproszyło się zupełnie. Dusza moja czuła tak wielką potrzebę ukołysania się złudzeniami, potrzebę wiary i nadziei! Święta dłoń matki mojej, co położyła się z pieszczotą na włosach Juliany, otoczyła napowrót aureolą tę głowę. Na podstawie jednej z tych omyłek serca, tak częstych w okresach słabości, kiedy zobaczyłem obie te kobiety, żyjące jednakiem życiem, w takiej zgodzie serdecznej, pomieszałem z sobą obie te postacie, obie spłynęły w moich oczach w jednym promiennym kręgu czystości.

Dziś jednak drobny wypadek, proste nazwisko, wyczytane przypadkiem w dzienniku, obudzenia się jakiegoś mętnego wspomnienia, wystarczyły, by mnie wzburzyć, przerazić do głębi, by otworzyć pod memi stopami przepaść; i nie śmiałem oto zmierzyć głębokości jej śmiałem spojrzeniem, bo powstrzymywało mnie w tem śnione marzenia o szczęściu, pochwyciwszy wpół odciągało mnie ono od przepaści, uczepiwszy się uparcie. Naprzód chwiałem się pośród niepokoju niejasnego, nieokreślonego jeszcze, przeświecanego chwilami tylko przez błyski przejmujące mnie przerażeniem.

„Być może, że nie jest już czystą. A w takim razie co?... Filip Arborio czy kto inny?.. Kto to wie? Gdybym był pewny jej winy, czy mógłbym jej przebaczyć?... Jakiej winy? Zkąd przebaczać? Nie masz zgoła prawa sądzić ją; nie masz prawa zabierać głosu w tej sprawie. Zbyt długo ona milczała. Teraz twoim obowiązkiem milczeć... A szczęście? Ależ szczęście, o którem marzysz, czyliż to ma być szczęście twoje tylko, czy też obojga? Obojga, to rzecz pewna; bo cień jej smutku wystarczyłby na to, aby zaćmić wszystkie twe radości. Przypuszczasz, że skoro ty będziesz zadowolony i jej z tem będzie dobrze; ty, z twą przeszłością bezustannej rozpusty, ona za swą przeszłością bezustannego męczeństwa. Szczęście, o którem marzysz, ma za podwalinę wyłączną obalenie tej przeszłości. Dlaczegóż zatem, jeśli rzeczywiście przestała być czystą, byłoby niepodobieństwem dla ciebie zarzucić zasłonę lab położyć kamień na jej winie tak dobrze, jak na winach twoich? Dlaczego żądając od niej tego, by zapomniała o wszystkiem, nie miałbyś i ty z twojej strony zapomnieć? Dlaczego twierdząc, że sam jesteś nowym zupełnie człowiekiem, całkowicie oswobodzonym od twej przeszłości, nie mógłbyś i na nią zapatrywać się, jako na kobietę nową, inną zupełnie? Taka nierówność byłaby może największą ze wszystkich wyrządzonych jej nie sprawiedliwości... Ale ideał? Ale ideał?.. Moje własne szczęście nie byłoby możliwem inaczej, jak pod warunkiem uznania w Julianie istoty absolutnie wyższej, nieskalanej, godnej wszelkiego uwielbienia i ona również tylko w poczucia we wnętrznem tej swojej wyższości, w świadomość swej wielkości moralnej osobistej, znalazłaby najcenniejszy żywioł własnego swego szczęścia. Nie mógłbym dojść do absolutnego oderwania ani mojej, ani jej przeszłości, ponieważ istnienie tego szczęścia specjalnego wyklucza i nikczemność mego życia poprzedniego i ten heroizm niezwalczony, niemal nadludzki, którego obraz znaglał zawsze mego ducha do oddawania jej hołdu, do korzenia się przed nią... Ale czy ty zdajesz sobie sprawę z całego rozmiaru egoizmu i wysokości idealizmu, które wchodzą w te twoje marzenie? Czy wyobrażasz sobie może, żeś zasłużył na tę najwyższą nagrodę, szczęście? Na mocy jakiegoż przywileju miałbyś je otrzymać? A zatem twoje długie zbłąkania miałyby doprowadzić cię nie już do ekspiacji, ale do nagrody?”...

Otrząsnąłem się, aby przerwać te rozmyślania. „Ogółem biorąc, chodzi tu tylko o dawne podejrzenie, wielce nieokreślone jeszcze nawet, zmartwychwstałe przypadkiem. Ten niepokój bezpodstawny a niedorzeczny rozproszy się. Nadaję ciało cieniowi jakiemuś. We dwa, trzy dni po Wielkiejnocy pojedziemy do willi Bzów – a wtedy wiedzieć będę, odczuję niewątpliwie prawdę. Ale ten głęboki i bezprzestanny smutek w jej oczach, czyż on nie podejrzany? Ten wyraz twarzy jakiś błędny, ten rodzaj ciągłego zamyślenia, ciągłej nieobecności myśli przy sprawach życia bieżącego, widocznie ciążące jej między brwiami to znużenie niezmierne, które ujawnia się w niektórych pozach, ten niepokój, którego nie jest w stanie pokryć, ilekroć do niej się przybliżysz, wszystko to czyż ci nie jest podejrzanem?” Dwuznaczność takich wskazówek dopuszczała jednak równocześnie i pomyślne tłomaczenie. Wtedy gdy o serce moje uderzyła fala boleści gwałtowniejszej, zrywałem się i podchodziłem do okna z instynktownem pragnieniem pogrążyć się w widoku świata zewnętrznego, by odkryć w nim coś, co odpowiadałoby stanowi mojej duszy: bądź to jakąś rewelacyę, bądź ukojenie.

Niebo było całkiem białe, podobne do rozwieszonych w przestrzeni welonów, pośród których krążyłoby powietrze, układając je w szerokie fałdy ruchome. Jeden z tych welonów zdawał się chwilami odrywać, przybliżać ku ziemi, dotykać wierzchołków drzew, rozdzierać się, zamieniać w opadające strzępy, unosić tuż ponad ziemią i rozpływać mgłą. Na widnokręgu linie wyżyn spływały się z sobą, utracały istotne kształty, znowu wracały do nich w fantastycznej oddali, niby krajobraz spostrzeżony we śnie, pozbawiony rzeczywistości. Cieć ołowiany kładł się nad doliną i Assoro, której brzegi były niewidzialne, ożywiała ją swoim odblaskiem. Ta rzeka kręta, połyskująca pośród tej zatoki cienia, pod tem rozsypującem się powolnie niebem, pociągała wzrok, miała dla umysłu urok rzeczy symbolicznych, zdała się nieść w sobie treść tajemniczą obrazu nieokreślonego.

Boleść moja zwolna utracała potrochu swą gorycz, uspakajała się. „Dlaczego pożądać z taką chciwością szczęścia, którego nie jesteś godnym? Dlaczego budować całe szczęście życia twego przyszłego na tem złudzeniu? Dlaczego wierzyć z tą wiarą ślepą w przywilej nieistniejący? Wszyscy ludzie może w ciągu swego życia natrafiają na punkt stanowczy, gdzie przenikliwszym dane jest zrozumieć, czem życie ich powinnohy być. Na taki punkt ty już natrafiłeś. Przypomnij sobie tę chwilę, kiedy ręka biała i wierna, która podawała ci miłość, wyrozumienie, pokój, marzenie, zapomnienie – wszystko, co jest tylko pięknego i co jest dobrego na ziemi, drżała w powietrzu wyciągnięta ku tobie, jakby ostatnią dań podając”...

Goryczą niezmierną wezbrało mi serce, oczy nabrzmiały łzami. Wsparłem się łokciami o poręcz okna, głowę ująłem w dłonie i z oczyma utkwionemi w zakręty rzeki, w głębi doliny ołowianej; ponad którą niebo rozpraszało się i darło w szmaty bezprzestannie, pozostałem przez kilka minut pod groźbą bliskiej kary, poczułem, że jakieś nieszczęście nieznane zawisło nad moją głową.

Nagle jednak z pokoju położonego pod mojem mieszkaniem dobiegł mnie dźwięk fortepianu; w jednej chwili to ciężkie przygnębienie zniknęło a przejął mnie niepokój jakiś nieokreślony, w którym wszystkie marzenia, wszystkie wyrzuty sumienia, wszystkie obawy zmieszały się z sobą ponownie z szybkością niepojętą, przygniatającą.

Poznałem muzykę. Była to „Pieśń bez słów”, w której Juliana szczególne znajdowała upodobanie a którą często grywała mis Edyta; jedna z tych melodyj niewybitnych, zaćmionych nieco, ale głębokich, którą słysząc zdaje się, że dusza rzuca bezustannie życiu to jedno wyłączne pytanie; „Dlaczego zawiodłaś moje oczekiwania?”

Ulegając pewnego rodzaju porywowi instynktowemu, wyszedłem śpiesznie, przeszedłem korytarz, zbiegłem po schodach i zatrzymałem się przed drzwiami, z po za których dochodziły dźwięki. Drzwi były wpółotwarte; wsunąłem się bez szelestu i patrzałem przez uchylone portyery. Czy to grała Juliana? Z początku oczy moje, przesiąkłe światłem, nie były w stanie nic rozróżnić, dopóki nie nawykły do zmroku; ale uderzył mnie zapach przenikliwy tarniny białej; ten zapach, gdzie tymianek łączy się z wonią gorzkiego migdała, tak świeży i orzeźwiający, jak mleko z zagrody wieśniaczej. Rozpatrywałem się. Pokój zaledwie cokolwiek był oświecony odblaskiem zielonawym, wślizgującym się przez szczeliny żaluzy. Mis Edyta siedziała sama jedna u fortepianu i grała w dalszym ciągu nie spostrzegłszy mojej obecności. Pudło instrumentu połyskiwało w cieniu; gałązki tarniny odcinały się na nim białą plamą. W spokoju tej ustroni, w tym zapachu ulatniającym się z gałązek, które mi przypominały poranne moje zdrowe upojenie i uśmiech Juliany i własny mój przestrach, pieśń ta wydała mi się rozpaczniejszą, niż kiedykolwiek.

Gdzie była Juliana? Czy poszła na górę? Czy pozostała jeszcze na dworze?... Wyszedłem po cichu, zeszedłem po schodach drugiego piętra, przeszedłem korytarz nie spotkawszy nikogo. Czułem potrzebę nieposkromioną szukania jej, zobaczenia koniecznie; myślałem, że może dość mi będzie być obok niej, aby odzyskać spokój, odzyskać ufność. Wychodząc na trawnik przed domem, spostrzegłem ją pod cieniem wiązów w towarzystwie Fryderyka.

Oboje uśmiechnęli się do mnie. Kiedy podszedłem bliżej, brat mój ozwał się z uśmiechem:

– Mówiliśmy tu o tobie, Juliana sądzi, że niebawem sprzykrzy ci się Badiola... A wtedy w cóż obrócą się nasze plany?

– Nie, Juliana tego nie odpowiedziałem, siląc się na odzyskanie zwykłej swobody. – Ale ty się przekonasz, że to przeciwnie, znudził mi się Rzym... i wszystko inne.

Patrzałem na Julianę, I dziwny, prawdziwie cudowny przewrót odbywał się w mojej duszy. Wszystkie smutne myśli, które dotychczas mnie przygnębiały, spływały gdzieś w głąb obecnie, przyćmiewały się, rozpraszały, ustępując miejsca jakiemuś zbawiennemu uczuciu, które sam widok tylko jej i brata mego budził we mnie. Ona siedziała w pozie niedbałej, trzymając na kolanach rozłożoną książkę; poznałem, że to książka, którą jej dałem przed kilku dniami, „Wojna i pokój”. Rzeczywiście, wszystko w niej, jej poza, jej spojrzenie tchnęło łagodnością i dobrocią. I zrodziło się we mnie wzruszenie podobne do tego, którego niezawodnie doznałbym, gdybym w tem samem miejscu, pod cieniem wiązów tych starych, tak dobrze mi znanych, z opadającemi pożółkłemi liśćmi, zobaczył młodą dzieweczkę Konstancyę, biedną siostrzyczkę moją obok Fryderyka.

Z wiązów za każdym powiewem wiatru osypywały się tysiące kwiatów. W białem świetle była to bezustanna ulewa spadających zwolna łuszczek przezroczych, niedostrzegalnych niemal, które zatrzymywały się w powietrzu, chwiały i drżały, jak skrzydła ważki, barwy nieokreślonej między zielenią a złoto – blond kolorem, przyprawiając patrzącego tym bezustannym spadkiem o zawrót głowy. Julianie deszcz ten osypywał kolana i ramiona; od czasu do czasu machinalnie strącała który z tych listków, co się zaplątał we włosy.

– A! gdyby to Tullio został w Badioli – mówił Fryderyk zwracając się do niej – dokazalibyśmy wielkich rzeczy, wprowadzili w życie nowe prawa agrarne, położyli podwaliny nowego porządku rolniczego... Uśmiechasz się? Daj pokój i tobie przypadnie również cząstka w naszem dziele; powierzymy ci wykonanie dwu czy trzech prawideł z naszego dziesięciorga przykazań. Pracować będziesz, jak wszyscy inni. No i cóż, Tullio, kiedyż rozpoczniemy nowicyat? Ręce masz zanadto białe. Ech, bo to nie dosyć pokłóć sobie palce pewnemi cierniami...

Mówił wesoło, głosem dźwięcznym a silnym, który budził w każdym, co go słuchał, uczucie ufności i pewności. Mówił o swoich zamiarach dawnych i nowych, odnośnie do pojmowania prawa chrześciańskiego o pracy alimentarnej mówił z powagą myśli i wzruszeniem, miarkowanem tą wesołością żartobliwą, którą osłaniał się zawsze, niby zasłoną skromności przed uwielbieniem i pochwałą swych słuchaczów. W nim wszystko wydawało się prostem, łatwem, wynikającem z siebie. Ten młodzieniec siłą tylko umysłu, który rozświecała dobroć wrodzona, od kilku lat już miał przeczucie tej teorji socyalnej, którą włościanin Tymoteusz Bondarew natchnął Leona Tołstoja. W tych czasach nie znał on zupełnie „Wojny i pokoju”, wielkiej księgi, która zaledwie ukazała się na Zachodzie.

– Oto, jak raz książka dla ciebie – powiedziałem, biorąc tom z kolan Juliany.

– Dobrze, dasz mi ją. Przeczytam ją sobie.

– A tobie, jakże się ona podoba? – spytałem Julianę.

– O! bardzo. Smutną jest i pocieszającą zarazem. Pokochałam tę Marję Bołkońską a także i Piotra Bezukowa.

Usiadłem obok niej na ławce. Zdawało mi się, że nie myślę o niczem, że nie było we mnie żadnej myśli określonej; ale dusza moja czuwała i rozmyślała, Zachodził kontrast widoczny między uczuciami, które rodziły się pod wpływem okoliczności a uczuciami odnoszącemi się do rozmów Fryderyka, do tej książki, której postacie pokochała Juliana. Czas obiegał powoli i przyjemnie, leniwie niemal w tej mgle, rozsypującej się i białawej, w której wiązy potrochu utracały swe kwiecie. Dźwięki fortepianu dochodziły aż do nas, zgłuszone, niewyraźne, dodając oświetleniu jeszcze większego smętku, kołysząc, powiedziałbyś drzemiącą atmosferę.

Zamyślony, nie słuchając już nic więcej, otwarłem tę książkę, przerzucając jej kartki tu i owdzie. Zauważyłem, że w niektórych miejscach kilka kartek było pozakładanych na rogach, jakby na znak pamięci; na innych znów na marginesach były pozaznaczane paznokciem miejsca, obyczajem czytelniczki. To mnie zaciekawiło i z kolei zapragnąłem przeczytać, co ją uderzyło w tej książce; była to ciekawość trwożna nie omal. W scenie z Piotrem Bezukowem i starcem nieznanym, na poczcie w Torżoku, wiele ustępów było zaznaczonych.

„Niechaj wzrok twój duchowy zwróci się ku twej istotocie wewaętrzaej. Zadaj sobie pytanie, czyś zadowolony sam z siebie? Do jakiego rezultatu doszedłeś mając wyłącznie za jedynego sternika twoją inteligencyę? Jesteś młodym, jesteś bogatym, jesteś inteligentnym. Co zrobiłeś z temi wszystkiemi darami? Czyś zadowolony z samego siebie i z twego istnienia?

„– Nie, brzydzę się niem!

„– Jeśli się niem brzydzisz, odmień je, dąż do oczyszczenia samego siebie i w miarę, jak się będziesz przetwarzał, nauczysz się poznawać mądrość. Jakże przepędziłeś twe życie? Na orgiach, na rozpuście na deprawacyi, otrzymując wszystko od społeczeństwa, nie mu wzajem nie oddając. Z tych dóbr otrzymanych od losu, jaki zrobiłeś użytek? Coś uczynił dla twego bliźniego? Czyż pomyślałeś o dziesiątce tysiący twoich poddanych? Czyś im dopomógł materyalnie lub moralnie? Wszakże nie, nieprawdaż? Korzystałeś z ich pracy, z ich potu, aby żyć życiem zepsucia. Czy starałeś się stać w czemkolwiek użytecznym twemu bliźniemu? Nie. Żyłeś w bezczynności. A potem ożeniłeś się; wziąłeś na siebie odpowiedzialność, przyrzekłeś służyć za przewodnika młodej kobiecie. I cóż z tego? Zamiast dopomódz jej do znalezienia drogi prawdy, strąciłeś ją w przepaść kłamstwa i nędzy”...

Ponownie ciężar nieznośny zwalił się na mnie, przygniatając mnie, miażdżąc; i dziksza jeszcze, straszniejsza od tej, którą wycierpiałem, była to teraz męczarnia, obecność bowiem Juliany potęgowała boleść. Na kartce książki ustęp przepisany, zaznaczony był jedną jedyną kreską. Bez wszelkiego wątpienia Juliana zaznaczając go myślała o mnie, o moich błędach. Wiersz ostatni jednak do kogo miał się odnosić? Do mnie? Do nas? Alboż ja ją strąciłem, alboż ona upadła, w przepaść kłamstw i nędzy?”

Lękałem się by Fryderyk i ona nie posłyszeli bicia mego serca.

Była tam także inna stronica załamana na rogu i zakreślona dokładnie kreską; karta opisująca śmierć księżnej Lizy.

„...Oczy zmarłej były zamknięte; ale drobna twarzyczka nie uległa żadnej zmianie i zdawała się mówić zawsze: „Coście zrobili ze mnie?” – Książę Andrzej nie płakał; ale czuł, że serce szarpie mu się w kawały na myśl, że winnym był błędów niedających się już naprawić i odtąd niezapomnianych. Stary książę przyszedł tak że i ucałował jedną z wątłych rączek woskowych, co spoczywały złożone na krzyż. I mógłbyś sądzić, że biedna ta drobna twarzyczka powtarza mu teraz jeszcze: „Coście zrobili ze mnie?”...

To łagodne a tak straszliwe pytanie wbiło mi się w serce, jak sztylet: „Coście zrobili ze mnie?” Trzymałem oczy utkwione w stronicy książki, nie śmiejąc zrobić najmniejszego ruchu, by spojrzeć na Julianę, dręczony jednak pragnieniem nieprzepartem popatrzenia na nią i drżałem z obawy, żeby czasem ona lub Fryderyk nie posłyszeli bicia mego serca, żeby nie odwrócili się ku mnie i nie spostrzegli mego pomieszania. Pomieszanie moje bowiem było tak wielkiem, że zdawało mi się, iż mam twarz całkowicie zmienioną, że nie byłbym w stanie podnieść się, nie byłbym w stanie wymówić ani jednej sylaby. Rzuciłem na Julianę jedno jedyne tylko spojrzenie szybkie, ukradkowe i profil jej wyżłobił się w mej pamięci tak silnie, że szczególniejszem złudzeniem wydawało mi się, iż go widzę wyrysowanym na kartce książki tuż obok słów; „o biednej drobnej twarzyczce” zmarłej księżnej. Był to profil myślący, spoważniały w tej chwili baczną uwagą, ocieniony długiemi rzęsami, i te wargi zaciśnięte, nieco w dół pochylone u kącików, zdały się składać mimowolne wyznanie zmęczenia niezmiernego i smutku bez granic. Słuchała dowodzeń mego brata. Głos jego dochodził do uszu moich niewyraźny, jakby gdzieś zdaleka, choć był tak bliskim. I wszystkie te kwiaty wiązów, co padały, padały bez ustanku, te kwiaty obumarłe, uduchowione, niemal pozbawione istnienia, niewypowiedziane jakieś sprawiały na mnie wrażenie, jak gdyby ta wizya fizyczna przetworzyła się dla mnie w dziwny jakiś objaw życia wewnętrznego, jak gdybym był obecnym nieprzerwanemu pochodowi wciąż zmieniających się cieniów niepochwytnych w głębinach mej duszy. „Coście zrobili ze mnie?” – powtarzała umarła i żyjąca, jedna i druga zamkniętemi usty. „Coście zrobili ze mnie?”

– Ale co ty tak czytasz, Tullio? – ozwała się Juliana, odwróciwszy się i wyjmując mi z rąk książkę, którą zamknęła i położyła sobie na kolanach, z odcieniem niecierpliwości nerwowej.

I natychmiast bez jakiejkolwiek przerwy, jak gdyby chciała czynowi swemu odjąć wszelkie znaczenie:

– Dlaczego nie idziemy posłuchać mis Edyty? Słyszycie? Gra teraz, jak mi się zdaje, „Marsz pogrzebowy na śmierć bohatera”, ten sam, który tak się tobie podoba, Fryderyku...

I wytężyła ucho. Nasłuchiwaliśmy wszyscy troje. Niektóre takty dobiegały do nas wyraźnie pośród ciszy. Nie omyliła się. I dodała, powstając:

– Więc chodźmy. Pójdziecie?

Ja wstałem ostatni, aby ją widzieć przed sobą. Nie otrząsnęła nawet z ubrania opadłych kwiatów wiązu, które dokoła utworzyły mięki kobierzec spływając, spływając bez ustanku. Powstawszy już, zatrzymała się na chwilę, z głową pochyloną, przypatrując się pokładowi kwiatów, które rozgniatała jej noga; a równocześnie ulewa kwiecia padała na nią, padała bez przerwy. Nie widziałem w tej chwili jej twarzy. Czy w rzeczy samej przygląda się uważnie temu zjawisku? A może była to tylko głęboka zaduma?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: