Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Intrygantka: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Intrygantka: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 363 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

W ogrom­nej kom­na­cie, bu­do­wą swo­ją, su­fi­tem w ka­sto­ny, zdra­dza­ją­cej, że skła­da­ła część sta­ro­żyt­ne­go gma­chu, sta­ło wiel­kie re­na­is­san­so­we łoże, w któ­rem spo­czy­wał męż­czy­na już nie mło­dy, oświe­co­ny mdłem świa­tłem noc­nej lam­py, zwie­sza­ją­cej się od su­fi­tu w for­mie du­żej ala­ba­stro­wej kuli, uję­tej w łań­cu­chy i bron­zy, wy­rzeź­bio­ne w sty­lu pierw­sze­go ce­sar­stwa.

To mdło świa­tło oświe­ca­ło w peł­ni ob­li­cze hra­bie­go Al­ber­ta Roż­nia­tyń­skie­go.

Mógł on li­czyć lat pięć­dzie­siąt naj­mniej, wło­sy miał bia­łe, wąsy, jak wia­do­mo, póź­niej się sta­rze­ją­ce, bo od wło­sów młod­sze, miał czar­ne.

Ta kom­bi­na­cya, dość czę­sta u bru­ne­tów, robi ich fi­zy­ono­mie czę­sto in­te­re­su­ją­ce­mi.

Była też i in­te­re­su­ją­cą wy­ra­zi­sta twarz hra­bie­go Al­ber­ta, ścią­gła, chu­da, o ry­sach ostrych i rzym­skich, o gar­ba­tym no­sie, tak wy­su­nię­tym mię­dzy ocza­mi, iż te wy­da­wa­ły się nad­mier­nie za­pa­dłe. Ja­kiś wy­raz cier­pie­nia i me­lan­cho­lii, stąd ła­two pły­ną­cej, po­kry­wał jak­by mgłą to cale ob­li­cze, nie­gdyś wi­docz­nie bar­dzo przy­stoj­ne­go męż­czy­zny.

Czar­ne, głę­bo­kie oczy, spa­ce­ro­wa­ły po przed­mio­tach kom­na­ty… jak­by Je­żą­cy hra­bia ro­bił ich prze­gląd, lub z nich snuł wą­tek do za­ba­wie­nia mę­czo­nej bez­sen­no­ścią wy­obraź­ni.

Spać nie mogł. Drze­mać nie mógł.

I dnia tego… czu­jąc się go­rzej, jak­by prze­czu­wa­jąc, że nie za­śnie, nie zga­sił noc­nej lam­py. Te­raz ona spra­wia­ła mu dys­trak­cyę i pło­szy­ła może sen, tego do­bro­czyń­cę lu­dzi cho­rych i nie­szczę­śli­wych.

A jed­nym i dru­gim mie­nił się być hra­bia Al­bert.

Te bo­ga­te przed­mio­ty kom­na­ty, po któ­rych ko­lej­no prze­la­ty­wał jego wzrok, dłu­żej… się na każ­dym za­trzy­mu­jąc, przy­po­mi­na­ły mu wszyst­kie eta­py jego zmar­no­wa­ne­go, są­dził, ży­wo­ta.

Ten ży­wot po­wo­li cały mu sta­nął w my­śli.

Mło­dy, przy­stoj­ny, in­te­li­gent­ny, nie chwy­tał szczę­ścia, któ­re mu kil­ka razy po­da­wa­ło rękę. Na­po­jo­ny py­chą przez am­bit­ną mat­kę, roił o mał­żeń­stwie, któ­re­by go wy­nio­sło na naj­wyż­sze wy­ży­ny hie­rar­chii wiel­ko­świa­to­wej.

To się nie uda­ło. Wte­dy po­sta­no­wił wy­my­ślić so­bie na­mięt­ny cel ży­cia, któ­ry­by mu je za­peł­nił. I zna­lazł go w od­bu­do­wa­niu tego oto zam­ku, w któ­rym te­raz spo­czy­wał, w na­gro­ma­dze­niu tych oto dzieł sztu­ki i pa­mią­tek, któ­re nań cier­pią­ce­go i ża­łu­ją­ce­go zmar­no­wa­ne­go, jak mu się zda­wa­ło, ży­cia, te­raz swe­mi nie­wi­dzial­ne­mi ocza­mi pa­trza­ły.

Oh! jak­że on jed­nak­że wi­dział te oczy ob­ra­zów, wy­zie­ra­ją­ce nań iro­nicz­nie z twa­rzy por­tre­tów przod­ków, z po­mię­dzy rzeźb sta­rych szaf, o gło­wach sty­lu "od­ro­dze­nia". Jed­nak­że one mu na­igra­wa­ły, że zbie­ra­niu ich i zgro­ma­dza­niu po­świę­cił całe ży­cie.

Czyż ży­cie to nie było zdol­ne do cze­goś lep­sze­go, cze­goś, coby mu te­raz nie tak do­tkli­wie ka­za­ło ża­ło­wać ule­cia­łych lat, cze­goś, coby mu te­raz, cho­re­mu i bez­sil­ne­mu, to ży­cie czy­ni­ło zno­śnem i do prze­ży­wa­nia ła­twiej­szem.

Wstrzą­snął się na łożu… aż za­trzesz­cza­ło na swych dę­bo­wych wią­za­niach.

Wszak­że on go nie zmar­no­wał. Wszak­żeż zmar­no­wa­nem ży­ciem na­zwać nie było moż­na ży­cia po­świę­co­ne­go pod­nie­sie­niu splen­do­ru domu i na­zwi­ska.

A pod­niósł je nie­po­śled­nio.

On to opra­co­wał i wy­dał mo­no­gra­fię swo­je­go rodu… pod ty­tu­łem: " Hi­sto­rya wiel­kie­go rodu w wiel­kim na­ro­dzie". On to od­ku­pił Roż­nia­tyn, ten za­mek, wznie­sio­ny przez jego pra­pra­dzia­da, het­ma­na pol. li­tew., praw­dzi­wy za­by­tek ar­chi­tek­tu­ry i hi­sto­ryi, od­no­wił i do daw­nej świet­no­ści do­pro­wa­dził.

Cze­go on nie do­ko­nał?

Po­od­szu­ki­wał au­ten­tycz­ne kon­ter­fek­ty wszyst­kich Roż­nia­tyń­skich, jacy kie­dy­kol­wiek ist­nie­li, po­roz­wie­szał je na ścia­nach zam­ku. Cze­muż ta mała ich cząst­ka tu w jego sy­pial­ni go te­raz stra­szy­ła i na­igra­wa­ła mu ocza­mi tak wy­ra­zi­ste­mi… choć wy­bla­kłe­mi, z pod swych upu­dro­wa­nych pe­ruk i heł­mów.

Tam, pod basz­tą, któ­rą z łóż­ka swe­go przy bla­sku księ­ży­ca przez wiel­kie okno wi­dział, zgro­ma­dził cia­ła i pro­chy wszyst­kich zna­ko­mit­szych Roż­nia­tyń­skich, po­mar­łych po ca­łym świe­cie, po­cho­wa­nych po prze­róż­nych cmen­ta­rzach. Jak nie szczę­dził pra­cy, za­bie­gów, ener­gii, by prze­pro­wa­dzić to dzie­ło stwo­rze­nia fun­du­szu wiel­kie­go, hi­sto­rycz­ne­go rodu.

I dziś, w tem mau­so­leum ro­dzin­nej sła­wy, któ­rą uko­chał, tak cier­piał strasz­nie osa­mot­nio­ny, drżą­cy o przy­szłość tego zam­ku, któ­ry ko­chał jak ob­lu­bie­ni­cę, któ­ry mu był je­dy­ną, u schył­ku ży­wo­ta, ko­chan­ką.

Cze­muż on w tym gma­chu, za­wie­ra­ją­cym sto kom­nat, był tak strasz­li­wie sam. Ni­ko­go, by się z nim po­dzie­lić smut­ne­mi my­śla­mi, ni­ko­go, by go za­py­tać, czem by mógł mu wy­tłó­ma­czyć jego dziw­ne prze­zna­cze­nie.

Bo prze­cież było ono dziw­nem. Po­świę­cić ży­cie, zdol­no­ści, for­tu­nę, temu Roż­nia­ty­no­wi i nie mieć go komu prze­ka­zać i scho­dzić ze świa­ta w nie­pew­no­ści zu­peł­nej o dal­sze losy tej z cio­sów wznie­sio­nej ko­chan­ki, spo­czy­wa­ją­cej na sze­ro­kich i ży­znych ła­nach, oto­czo­nej la­sa­mi, któ­re on sa­dził, drze­wi­nę po drze­wi­nie.

Cóż to było za strasz­ne cier­pie­nie.

Ale prze­cież mógł w spo­sób na­tu­ral­ny ubez­pie­czyć ten Roż­nia­tyn, by po nim do­stał się w ko­cha­ją­ce go, jak on, ręce.

Jesz­cze temu lat dwa­dzie­ścia, – dwa­dzie­ścia… – chy­ba nie wię­cej, gdy­by był usłu­chał gło­su ser­ca i su­mie­nia, był­by utwo­rzył ro­dzi­nę, miał dzie­ci, był­by, ot, te­raz miał żonę, któ­ra­by go pie­lę­gno­wa­ła, może do­ro­słe­go syna, któ­re­go­by, ot, te­raz in­for­mo­wał, jak da­lej kon­ser­wo­wać jego wiel­kie dzie­ło.

Ale po­stą­pił in­a­czej, stłu­mił gło­sy ser­ca i su­mie­nia, ode­pchnął ostat­nią ko­cha­ją­cą go isto­tę, bo nie od­po­wia­da­ła jego py­sze i am­bi­cyi i ot… te­raz tak strasz­nie po­ku­to­wał w tej ci­szy pu­ste­go za­mczy­ska, sły­sząc tyl­ko ude­rze­nie tego dziw­ne­go ser­ca.

Dłoń przy­ło­żył na pier­si. To mu przy­no­si­ło ulgę. Te pa­rok­sy­zmy sta­wa­ły się co­raz częst­szy­mi. Mógł skoń­czyć na­gle lada chwi­la, rów­nie do­brze za rok, jak ju­tro, jak dziś.

Uczuł, iż zim­ny pot po­kry­wa mu ob­li­cze, a ja­kaś siła pod­no­si go na łożu.

Tak umrzeć nie mógł. Umrzeć, nie za­bez­pie­czyw­szy bytu Roż­nia­ty­na, nie mógł.

Wzdry­gnął się cały. Strasz­ne wid­mo sta­nę­ło mu w oczach. Ot, gdy­by był te­raz umarł pod­czas tego sil­niej­sze­go, niż wszyst­kie do­tych­cza­so­we, ata­ku ser­co­we­go, Roż­nia­tyn ju­tro był­by wła­sno­ścią jego bra­tan­ka Woj­cie­cha Roż­nia­tyń­skie­go.

Ju­tro może by już ży­dzi wy­ci­na­li lasy, a ko­mor­ni­cy opi­sy­wa­li rysy jego an­te­na­tów dla zło­ci­stych i rzeź­bio­nych ich ram.

Tak! tak by się dzia­ło. To by­ło­by nie­unik­nio­nem. Woj­ciech, hu­la­ka, utra­cy­usz pierw­szej gil­dy był jego je­dy­nym uni­wer­sal­nym spad­ko­bier­cą, bę­dąc sy­nem jego je­dy­ne­go bra­ta.

Wzdry­gnął się raz dru­gi, jak w fe­brze i pod­niósł się na po­sła­niu. Ta myśl pod­rzu­ca­ła nim. Jak mógł tak obo­jęt­nie ze swo­ją ser­co­wą cho­ro­bą zapa – try­wac się na przy­szłość owo­ców jego ca­łe­go ży­cia, pra­cy mo­ral­nej, pod­ję­tej z za­par­ciem się sie­bie, wy­ma­ga­ją­cej tyl­ko siły woli i jej in­ten­syw­no­ści.

Je­śli­by dziś był umarł, ju­tro…

Ze­rwał się z po­sła­nia, za­rzu­cił na, sie­bie szla­frok, roz­świe­cił lam­pę w ala­ba­stro­wej kuli i spoj­rzał na ze­gar, sto­ją­cy na mar­mu­ro­wym ko­mi­nie, a wy­zie­ra­ją­cy z po­śród zło­co­nych amor­ków i smo­ków, li­ści i musz­li swym bia­łym cy­fer­bla­tem. Wska­zów­ki ozna­cza­ły pół­noc.

– Pół­noc – szep­nął – Edwardz­ki musi jesz­cze nic spać.

Pod­szedł ku oknu, otwo­rzył je i za­czerp­nął świe­że­go i przej­mu­ją­ce­go po­wie­trza ślicz­nej ma­jo­wej nocy. Usiadł i ro­zej­rzał się.

Na pra­wo i lewo wy­sta­wa­ły wi­docz­ne w ca­łym swym splen­do­rze na tle nocy, oświe­co­ne księ­ży­cem skrzy­dła zam­ku, koń­czą­ce się, jed­no czwo­ro­gran­ną wie­żą z ze­ga­rem, dru­gie basz­tą z po­wie­wa­ją­cym sztan­da­rem.

Jak­że on te dwa za­byt­ki lu­biał. Tu pod ze­ga­rem mie­ści­ła się ka­pli­ca, je­dy­na rzecz, jaka się nie­tknię­ta do­cho­wa­ła w Roż­nia­ty­nie do jego cza­sów. Sta­wiał ją Mi­ko­łaj Roż­nia­tyń­ski, kasz­te­lan kra­kow­ski, naj­pięk­niej­sza po­stać jego domu, jed­na z pięk­niej­szych w hi­sto­ryi na­ro­du. Tam, na lewo, pod tą basz­tą, w któ­rej tkwi­ły kule szwedz­kie, spo­czy­wa­li zgro­ma­dze­ni przez nie­go z róż­nych cmen­ta­rzysk róż­ni Roż­nia­tyń­scy. Co do nie­któ­rych miał on sam na­wet po­waż­ne wąt­pli­wo­ści, ale ko­chał ich wszyst­kich siłą może tych kosz­tów i tru­dów, z ja­ki­mi mu się uda­ło ich tu ra­zem na wiecz­ny spo­czy­nek zgro­ma­dzić. Ileż to próśb do mo­nar­chy i bi­sku­pów kosz­to­wa­ło prze­nie­sie­nie każ­de­go z nich do tego gro­bow­ca, któ­ry im ufun­do­wał. Ileż śmie­chów, na­igra­wań wy­wo­ły­wał każ­dy z tych po­grze­bów, bę­dą­cy każ­dy du­pli­ka­tem po­grze­bu, od­by­te­go w swo­im cza­sie i w swo­jej miej­sco­wo­ści.

Za­my­ślił się.

A pora dziw­nie za­du­mie sprzy­ja­ła. Księ­życ ma­je­sta­tycz­nie po­su­wał się po fir­ma­men­cie, oświe­ca­jąc cu­dow­ny pej­saż, oka­la­ją­cy jak­by fi­ran­ką pię­trzą­cych się w gó­rach la­sów, bia­ły gmach o ślicz­nych ar­chi­tek­to­nicz­nych mo­ty­wach. U pod­nó­ża jego, w klom­bach kwit­ną­cych bzów i ja­śmi­nów, śpie­wa­ły sło­wi­ki na wy­ści­gi, py­ta­ły się i od­po­wia­da­ły so­bie z róż­nych ką­tów roz­le­głe­go par­ku, ota­cza­ją­ce­go tę wa­row­nię.

Hra­bia za­czął się roz­glą­dać.

Jak tu było prze­cież pięk­nie, cza­ru­ją­co. Jak smut­no by było umie­rać w ta­kiej nocy i opusz­czać ten cu­dow­ny ka­wa­łe­czek kra­ju, któ­ry się po­pro­stu stwo­rzy­ło. Bo ten gi­nach, na któ­ry księ­życ te­raz, drżą­ce rzu­cał bla­ski, to on z gru­zów i ruin pod­niósł, te lasy, to on wła­sną ręką za­sa­dził, by były przy­szłym po­ko­le­niom po­mo­cą w utrzy­ma­niu się przy tem feu­dal­nem dzie­dzic­twie.

– Dzie­dzic­twie? – po­wtó­rzył py­ta­ją­co, jak­by ja­kiś glos ta­jem­ni­czy, wy­raź­ny.

Usta hra­bie­go wy­krzy­wi­ły się gry­ma­sem.

– Dzie­dzic­twie? – po­wtó­rzył sam z iro­nią, drga­ją­cą w każ­dej sy­la­bie. Za­pew­ne mo­gło­by to być dzie­dzic­twem, gdy­by w swo­im cza­sie, lat temu dwa­dzie­ścia był uczci­wie po­stą­pił.

Fi­zy­ono­mią jego po­kry­ła się twar­dym wy­ra­zem, jak­by wzbie­ra­ją­cym ża­lem i go­ry­czą.

– Oh! ty Ne­me­zys ży­cio­wa, jak­że strasz­nie się mścisz na mnie – szep­nął pół­gło­sem i opu­ścił gło­wę.

Wspo­mnie­nie sta­nę­ło mu w pa­mię­ci i wy­obraź­ni jak­by świe­że. Zda­ło mu się, że to się wczo­raj sta­ło. Tu w tym zam­ku, do­pie­ro co wznie­sio­nym, była już ta ko­bie­ta… god­na zo­stać mu do­zgon­ną to­wa­rzysz­ką, ko­cha­ją­ca, ko­cha­na… Tak! ta­kiej, jak ta… nocy, wy­wiózł ją Edwardz­ki… wy­wiózł ją za­le­wa­ją­cą się Iza­mi.

Hra­bia krzyk­nął. Ja­kiś ból mu ten głos wy­rwał z pier­si. On wte­dy, tej nocy, tyle nie cier­piał, co dziś… od­ży­wia­jąc raz wtó­ry to wspo­mnie­nie.

Edwardz­ki! gdy­by wte­dy był Edwardz­ki za­opo­no­wał, nie po­dał ręki nik­czem­ne­mu po­stęp­ko­wi, on by dziś spo­koj­nie umie­rał i trwo­ga, co się sta­nie z tym Roż­nia­ty­nem, nie wy­rzu­ca­ła by go z łoża, nie po­zwa­la­jąc mu skle­ić po­wiek.

Spoj­rzał na ze­gar, a wi­dząc, że wska­zów­ki jego sto­ją na dwu­na­stej i pół, ob­jął wzro­kiem bia­łą dużą pią­tro­wą bu­dow­lę, przy­pa­tru­ją­cą się swe­mi okna­mi zam­ko­wi.

– Świe­ci się – szep­nął i do­się­gnął ręką du­żej tuby bla­sza­nej, któ­ra sta­ła w ką­cie, w fra­mu­dze okna. Tę rurę przy­ło­żył do ust i raz wraz po­wta­rzał w nią pod­nie­sio­nym gło­sem:

– Edwardz­ki! Edwardz­ki…

I cze­kał. Echo nio­sło od­głos po do­li­nie, ota­cza­ją­cej za­mczy­sko i roz­le­ga­ło się wśród nocy, obi­ja­ło o góry i ska­ły i po­wta­rza­ło tu­bal­ne, raz po raz rzu­ca­ne, jak­by roz­pacz­li­we…

– Edwardz­ki!

W tej pa­ła­co­wej bu­dow­li, przy­pa­tru­ją­cej się ca­łym fron­tem zam­ko­wi, wła­śnie za­bie­rał się do spo­czyn­ku je­go­mość łat pięć­dzie­się­ciu, o czer­stwej wie­śnia­ka fi­zy­ono­mii, o blond-ru­dym wą­sie, gdy usły­szał już nie pierw­sze wo­ła­nie: Edwardz­ki!

Czem­prę­dzej uchwy­cił za tubę, ta­kąż samą, usta­wio­na, w tem sa­mem, co u hra­bie­go, miej­scu i pod­biegł do okna i za­wo­łał przez rurę.

– A co? sły­szę!

Po do­li­nie roz­le­gło się.

– Może byś przy­szedł.

– A! do kroć­set dy­abłów – ryk­nął Edwardz­ki – masz ci babo re­du­tę. Je­śli tak da­lej pój­dzie, to czło­wiek i nocy mieć nie bę­dzie. Ale cóż tam się sta­ło no­we­go? nie umarł, bo by się nie darł…

Tak mru­cząc pod no­sem, na­cią­gał strze­lec­ką ma­ry­nar­kę, któ­rą byt już zdjął i ubie­rał się do wyj­ścia..

Pan Edwardz­ki był ge­ne­ral­nym ple­ni­po­ten­tem i to­tum­fac­kim hra­bie­go Al­ber­ta. Sta­ry hra­bia, oj­ciec tego ostat­nie­go, wy­cho­wał ich ra­zem: syna i ja­kie­goś po­dob­no zna­le­zio­ne­go na go­ściń­cu przy­błę­dę. Na­zwa­no go w Roż­nia­ty­nie Edwardz­kim i nikt nie wie­dział, jak się sta­ło, że Edwardz­ki po­wró­ciw­szy ze szkól i ob­jąw­szy za­rząd dóbr hra­bie­go Al­ber­ta po śmier­ci ojca, na­zy­wał się już Ada­mem Edwardz­kim.

Jego sta­no­wi­sko było w Roż­nia­ty­nie wszech­po­tęż­ne. Hra­bia miał do nie­go nie­ogra­ni­czo­ne za­ufa­nie i ży­wił dlań praw­dzi­wą przy­jaźń. On to wła­ści­wie był od lat wła­ści­cie­lem dóbr. w któ­rych się ko­ła­tał cho­ry ma­niak i dzi­wak, ja­kim był hra­bia Al­bert.

Edwardz­ki wy­biegł z domu i dą­żył przez nie­go tyl­ko uczęsz­cza­ną ścież­ką do zam­ku. Był on przy­wy­kły do tych noc­nych we­zwań, któ­re te­raz prze­kli­nał na czem świat stoi. Ile razy jego pryn­cy­pa­ła i to­wa­rzy­sza, pierw­szej mło­do­ści co­kol­wiek tra­pi­ło, czy bez­sen­ność, czy jaki in­te­res, to go wzy­wał do sie­bie tymi krzy­ka­mi przez tubę da­le­ko­no­śną.

Edwardz­ki na­tu­ral­nie za­wsze ją sły­szał. Lu­biał ją na­wet, bo każ­de­mu ta­kie­mu we­zwa­niu po za go­dzi­na­mi służ­bo­we­mi, w ślad to­wa­rzy­szy­ła ja­kaś extra­gra­ty­fi­ka­cya, ja­kiś pań­ski pre­zent, ja­kaś grzecz­ność.

I te­raz Edwardz­ki, wspi­na­jąc się pod górę zam­ko­wą, my­ślał, jak so­bie każe wy­na­gro­dzić tę dzi­siej­szą fa­ty­gę. Nie­dłu­go my­ślał, bo wnet szep­nął dla sie­bie.

– Nie­chby mi hra­bia dał dęby na te pod­wa­li­ny do sto­do­ły. W sam raz ta­kie są na Ostro­wie…

Przy­spie­szał kro­ku, bo i był cie­ka­wy. Ży­cie jego całe, tak ści­śle zwią­za­ne z in­te­re­sa­mi i ży­ciem hra­bie­go Al­ber­ta, wy­two­rzy­ło w nim taką silę du­ali­stycz­ną, iż sam był w sta­nie za­rów­no brać do ser­ca swo­je oso­bi­ste spra­wy i in­te­re­sy, jak ta­ko­weż hra­bie­go.

– Co się tam mo­gło stać – po­wta­rzał i przy­spie­szał tak kro­ku, iż cały w po­tach wpadł do sy­pial­ni hra­bie­go.

– A! a! a! – dy­chał cięż­ko i mó­wił – toż się za­dy­sza­łem. Hra­bia mnie też stra­szysz. Masz ci babo re­du­tę.

– Oh! mój ko­cha­ny Edwardz­ki – jęk­nął z pod okna hra­bia sła­bym gło­sem – mało co nie umar­łem przed chwi­lą.

– Atak?

Atak, ale jaki gwał­tow­ny, jaki przy­kry.

Du­si­łem się. Po­tem na­tu­ral­nie usnąć nic mo­głem. Po­tem ogar­nę­ły mnie ta­kie my­śli…

– Aha! te my­śli, z temi my­śla­mi, to masz babo re­du­tę…

– Oh! te my­śli.

– No! cóż to zno­wu były za my­śli – py­tał Edwardz­ki, sia­da­jąc w fra­mu­dze okna na­prze­ciw hra­bie­go.

– Wi­dzisz,. mój dro­gi Edwar­deń­ku – na­rze­kał hra­bia – po­my­śla­łem so­bie, iż gdy­bym dziś był w tym ata­ku umarł, to…

– To był­bym ju­tro hra­bie­go ubrał, w trum­nę wło­żył, a po­ju­trze w basz­cie po­cho­wał. Wszak­że miej­sce przy­go­to­wa­ne i trum­nę na­wet od­la­kie­ro­wa­łem.

– Nie to! mój do­bry Edwar­deń­ku, tyl­ko so­bie po­my­śla­łem, że ju­tro by może wszyst­kie trum­ny z basz­ty ży­dzi na bla­chę za­bie­ra­li. Wszak­że wszyst­ko to by było dzie­dzic­twem Woj­cie­cha,

Edwardz­ki wes­tchnął. Hra­bia jęk­nął i na­stą­pi­ło dłu­gie mil­cze­nie. Prze­rwał je po bar­dzo dłu­gim upły­wie cza­su hra­bia.

– Po­wiedz mi, mój Edwardz­ki, dla­cze­go mi ty wte­dy po­zwo­li­łeś tak gład­ko ro­zejść się z tą Inną. Gdy­by nie to, gdy­by nie ta noc wte­dy…

– W któ­rej mnie hra­bia – pod­chwy­cił Edwardz­ki – po­dob­nie, jak dziś tubą i w nocy we­zwa­łeś…

– Gdy­by nie to wte­dy – pod­jął za­raz hra­bia – był­bym miał dziś komu to od­dać, ten za­mek, te lasy.

– Ta­kie do­stat­ki, ta­kie do­stat­ki – szep­nął Edwardz­ki.

– Nic o niej nie sły­sza­łeś.

Edwardz­ki dłu­go nie od­po­wia­dał. Czy sły­szał o niej? Jak­że­by nie sły­szał, wy­daw­szy ją za swe­go krew­nia­ka. Ale po­cóż miał to mó­wić? Jesz­cze by hra­bia mógł być cie­ka­wym szcze­gó­łów, a tu ko­gu­ty za­czy­na­ły piać na wsi, a ju­tro ze świ­tem mia­no za­cią­gać pod­wa­li­ny w obo­rze fol­warcz­ku… któ­ry so­bie sta­wiał na Ostrow­cu, na grun­cie, da­ro­wa­nym mu przez hra­bie­go wła­śnie za tę po­moc, udzie­lo­ną w po­zby­ciu się tej Irmy

– Nic nie sły­sza­łem – od­parł.

– Wszak­że to ja­kiś krew­ny twej żony?

– Da­le­ki… da­le­ki… bar­dzo da­le­ki… miesz­ka­ją, w War­sza­wie, ot i tyle.

Zno­wu za­pa­no­wa­ła ci­sza.

– A wte­dy uro­dził się syn, czy cór­ka? – za­py­tał na­gle hra­bia.

Edwardz­ki nie od­po­wie­dział za­raz. Nad­zwy­czaj by­strem spoj­rze­niem ob­jął twarz hra­bie­go, oświe­co­ną to lam­pą sy­pial­ni, to księ­ży­cem, bi­ją­cym w nią wprost. Nie! od­po­wiedź szcze­ra mo­gła­by wy­wo­łać dal­sze py­ta­nia" a tu noc ula­ta­ła. Zresz­tą on był so­bie wziął za za­sa­dę, nig­dy nie wda­wać się z hra­bią w roz­mo­wę, do któ­rej się nie przy­go­to­wał. Pe­wien do­nio­sły wy­pa­dek w ży­ciu na­uczył go tego sys­te­mu. Przy­po­mniał go so­bie te­raz i za­wo­łał.

– Masz babo re­du­tę! da­li­bóg" nie wiem.

– Nie wiesz! – jęk­nął hra­bia i za­milkł.

A Edwardz­ki się za­du­mał. Hra­bia ża­ło­wał Irmy. Bu­dzi­ło się w nim uczu­cie oj­cow­skie. Były to symp­to­ma­ty do za­no­to­wa­nia w pa­mię­ci. Wy­pa­da­ło też o nich po­mó­wić z żoną, naj­ry­chlej. Przed­tem wy­pa­da­ło mu nie wy­pu­ścić pary z ust. Mil­czał jak za­klę­ty.

Gdy hra­bia dłu­go nic nie mó­wił, Edwardz­ki za­czął oczy mru­żyć i ki­wać się… jak­by za­sy­piał. Był to od­daw­na wy­pró­bo­wa­ny i uzna­ny za naj­lep­szy spo­sób skra­ca­nia re­flek­syi hra­bie­go. To też ton wnet za­czął:

– Za­sy­piasz, mój dro­gi Edwardz­ki.

– Nic dziw­ne­go. Bę­dzie chy­ba dru­ga, lub wię­cej po pół­no­cy, a czło­wiek do nocy nogi zdzie­ra, a z dniem już na no­gach.

– Obudź­że się więc, to cię za­ła­twię… – pod­jął hra­bia, rękę do ser­ca przy­ło­żył i cią­gnął swym osła­bio­nym, zbo­la­łym ale pięk­nym mo­de­lu­jąc gło­sem… – czu­ję się bar­dzo źle, mogę skoń­czyć lada chwi­la, a myśl… iż by po mnie dzie­dzi­czył Woj­ciech – tu głos jego na­brał nie­zwy­kłej, aż Edwardz­kie­go za­sta­na­wia­ją­cej siły – nie­po­zwo­li­ła­by mi sko­nać, po­ru­szy­ła by mem cia­łem, gdy­by na­wet już zeń duch… ule­ciał.

Edwardz­ki za­drżał.

– Nie­chże Bóg bro­ni – wes­tchnął. – Jesz­cze by tego bra­ko­wa­ło. Już i tak po oko­li­cy mó­wią, że w za­ni­ku stra­szy.

– Co mó­wisz? – za­py­tał z wi­docz­ną ra­do­ścią hra­bia, któ­re­mu ta wia­do­mość ro­bi­ła praw­dzi­wą przy­jem­ność. On bo­wiem cale ży­cie ma­rzył o uczy­nie­niu Roż­nia­ty­na praw­dzi­wym ty­po­wym, feu­dal­nym zam­kiem, a do ty­po­wo­ści te­goż po­trze­bo­wał stra­chów i ich tra­dy­cyi. – Co mó­wisz? – po­wtó­rzył – zką­dże zno­wu?

– Mó­wię… mó­wię… Ten nie­bosz­czyk, co­śmy go z Li­twy spro­wa­dzi­li, co nam na ko­lei z trum­ny wy­le­ciał do kroć­set dy­abłów. Da­li­pan mó­wię, że stra­szy.

– Oboź­ny?

– Oboź­ny do kroć­set…

– Któż ci to mó­wił.

– Bur­gra­bia się za­kli­na i wszy­scy już prze­bą­ku­ją.

Hra­bia głę­bo­ko się za­du­mał. Czuł, że od­po­wiedź jego w tym wy­pad­ku mia­ła ogrom­ne zna­cze­nie, że od niej może za­le­ża­ło prze­ka­za­nie Roż­nia­ty­no­wi i stra­chów.

– Wiesz, ko­cha­ny Edwardz­ki – rzekł po­waż­nie – być może, tyl­ko nie mów o tem, ale i ja coś miar­ku­ję, kie­dyś w nocy prze­cho­dząc oko­ło basz­ty zo­sta­łem na­praw­dę za­sta­no­wio­ny….

Edwardz­ki, któ­ry, jak wszy­scy lu­dzie jego po­kro­ju, prze­pa­dał za nad­na­tu­ral­nem, za nie­zba­da­nem, cały byt w słu­chu i cie­ka­wo­ści, tem wię­cej, że żona jego ma­rzy­ła po pro­stu o uj­rze­niu czy usły­sze­niu stra­cha, du­cha…

– A oboź­ny – pod­jął da­lej hra­bia w myśl uwag, któ­re so­bie uczy­nił – miał burz­li­we ży­cie, żonę za­mor­do­wał… I na Li­twie w Ostro­gro­dzie już wer­sya cho­dzi­ła, że stra­szy…

– Masz babo re­du­tę. Toś mu hra­bia na­ro­bił. Tego mu tyl­ko było po­trze­ba. Słu­gi nie bę­dzie moż­na do­stać. Strze­lec, któ­ry tam przy basz­cie miesz­ka, co jaki nie­bosz­czyk przy­bę­dzie, za­kli­na się, że służ­bę rzu­ci.

Hra­bia nic pod­niósł już tej kwe­styi i roz­mo­wa się urwa­ła. Ale tym­cza­sem za­wią­zał ją Edwardz­ki.

– Mia­łeś hra­bia mnie za­ła­twić.

– A! wi­dzisz. Chcąc więc tego unik­nąć, by Woj­ciech nie wy­ciął mo­ich la­sów, na­szych la­sów, boś ty prze­cież ze mną je sa­dził, by się nie wziął do tru­mien cy­no­wych, gdy na ba­let­ni­ce łasy by już po­szły, trze­ba mi zro­bić te­sta­ment…

Edwardz­ki po­ru­szył się, chcąc ukryć wzru­sze­nie, któ­re mu się zda­wa­ło, mu­sia­ło być wi­docz­nem. On od tego te­sta­men­tu wie­le się spo­dzie­wał, wię­cej jesz­cze jego żona, raz wraz mu przy­po­mi­na­ją­ca: "Nie­zda­ro, tyl­ko się przy­pil­nuj w te­sta­men­cie, za całe ży­cie tej służ­by, ta­kiej służ­by".

– Te­sta­ment – po­wtó­rzył hra­bia – for­mal­ny, nie do oba­le­nia. Oo! ten zbir bę­dzie pro­ce­so­wał,. nie po­pu­ści ta­kiej sche­dy. Po­sta­no­wi­łem gwo­li więk­sze­go za­bez­pie­cze­nia Roż­nia­ty­na za­pi­sać go w taki spo­sób, iżby zgi­nąć, ani spu­sto­szeć nie mógł. Za­pi­szę więc Roż­nia­tyn memu stry­jecz­ne­mu bra­tan­ko­wi Wi­tol­do­wi. Roz­nia­tyń­skie­mu, ale ob­cią­żę go rocz­nym znacz­nym cię­ża­rem na wszyst­kie cza­sy na rzecz Alek­san­dra Roż­nia­tyń­skie­go, mego krew­nia­ka z bocz­nej li­nii i jego po­tom­ków. W ten spo­sób dwie li­nie Roż­nia­tyń­skich będą pil­no­wać swo­ich po­rząd­ków i fun­da­cyi. Ko­dy­cyl ten bar­dzo trud­ny, bo nor­mu­ją­cy po­rzą­dek na­stęp­stwa, ob­my­śli­my we trzech, ja, ty, dro­gi Edwar­deń­ku i nasz re­jent Dzie­wic­ki. Otoż za­raz ju­tro rano po­je­dziesz do mia­stecz­ka i pu­ścisz dwie de­pe­sze: do hra­bie­go Wi­tol­da do Wied­nia, i do hra­bi­ny Wik­to­ryi do Bar­go­wa, a z re­jen­tem oso­bi­ście się umó­wisz, by zje­chał i po­sie­dział, je­śli bę­dzie po­trze­ba i kil­ka dni.

Edwardz­ki sta­wał się co­raz bar­dziej po­nu­rym. Ten te­sta­ment nie był mu na rękę, po­mi­ja­jąc już oko­licz­ność, iż rano mia­no ukła­dać pod­wa­li­ny do jego obo­ry w Ostrow­ku… przy czem chciał być oso­bi­ście obec­ny. Ale nad­to ten te­sta­ment wy­my­kał mu okrą­głą sum­kę dwu­dzie­stu ty­się­cy ru­bli, jaką mu przy­obie­cał uro­czy­ście hra­bia Woj­ciech, je­śli­by stryj bez te­sta­men­tu umarł. Nad­to wszyst­ko ten te­sta­ment po­wo­do­wał zjazd bez­po­śred­ni i na­tych­mia­sto­wy szel­my baby in­try­gant­ki… hra­bi­ny Wik­to­ryi Roż­nia­tyń­skiej… któ­ra za­mek do góry no­ga­mi prze­wra­ca­ła, służ­bę lży­ła, jego nad­uży­cia wy­kry­wa­ła i w Roż­nia­ty­nie for­mal­ne urzą­dza­ła pie­kło, bun­tu­jąc hra­bie­go na nie­go, na nie­go, któ­ry się ra­zem z nim wy­cho­wał, któ­ry mu całe ży­cie po­świę­cił, któ­ry mu był słu­gą i przy­ja­cie­lem, ja­kie­go dru­gie­go chy­ba na świe­cie nie było.

Było nad czem się za­fra­so­wać.

Edwardz­ki nie dłu­go się fra­so­wał, gdyż za­raz gdy mu się te oko­licz­no­ści uwi­docz­ni­ły, uznał, iż bez po­mo­cy swej żony… ich nie­roz­mo­ta, ani na­wet nie ogar­nie. Wy­pa­da­ło więc tyl­ko, jak naj­prę­dzej udać się do domu, obu­dzić żonę i za­ko­mu­ni­ko­wać jej wy­pad­ki.

Tym­cza­sem my­ślał, co mu do gło­wy przy­cho­dzi­ło. Że hra­bia Al­bert za ży­cia tak dbał o te mury, o te gro­by Roż­nia­tyń­skich, o te ich por­tre­ty, to z wiel­ką bie­dą ro­zu­miał. Ale cze­go nie ro­zu­miał, to tego drże­nia o ich przy­szłość. On by tam o to się nic fra­so­wał. Nie­chby z tem ro­bił, co ze­chce, hra­bia Woj­ciech. Szczę­śli­wy­by był, że może zejść z tego świa­ta bez tak przy­kre­go pre­lu­dium, jak spo­rzą­dze­nie te­sta­men­tu. Ale tego hra­bie­mu po­wie­dzieć nie mógł. Pan Al­bert już przed dzie­się­ciu laty drę­twiał na myśl, że Roż­nia­tyn mógł­by wpaść w ręce Woj­cie­cha. Jemu by to na­wet było na rękę. Je­śli trzy­mał w domu go­tów­kę, a miał jej co­kol­wiek, to tyl­ko w tej my­śli, że za byłe co by w da­nej chwi­li, ot w tej chwi­li, któ­ra się zda­wa­ła być tuż za pa­sem, mógł od hra­bie­go Woj­cie­cha ku­pić jaki fol­wa­re­czek od Roż­nia­ty­na, n… p. Ostró­wek, gdzie już miał kil­ka­dzie­siąt mor­gów da­ro­wa­nych za wy­da­nie za mąż Irmy. To było pierw­sze. Hra­bia Woj­ciech za­wsze goły, jak świę­ty tu­rec­ki, zje­chał­by na po­grzeb i za byle co by od­dał fol­wark, byle z go­tów­ką po­wró­cić do War­sza­wy. To było pew­nem. Tak pew­nem, iż on, co próż­nu­ją­ce­go gro­sza nie lu­biał, trzy­mał od lat w tej pro­wi­zyi kil­ka­na­ście ty­się­cy go­tów­ki. Irma te­goż iden­tycz­nie była zda­nia.. Czę­sto, co dzień nie­mal ma­wia­ła "tyl­ko mi nie ru­szaj gro­sza, bo on du­belt przy­nie­sie". A żona nig­dy w ni­czem się nie my­li­ła.. Ona mia­ła gło­wę.

– Cóż my­ślisz, Edwardz­ki? – za­py­tał hra­bia, wi­dząc ten fra­su­nek na za­wsze we­so­łem czo­le rząd­cy.

– My­ślę, my­ślę, my­ślę, że tak bę­dzie zro­bio­ne, jak hra­bia za­dys­po­no­wał.

– I my­ślisz, że to bę­dzie do­brze.

– Jak hra­bia wie, ja do­pó­ki się z moją żoną nie roz­mó­wię, nic nig­dy nie my­ślę, da­li­pan! jak Boga ko­cham.

Hra­bia Al­bert tę­sk­no wes­tchnął.

Szczę­śli­wy czło­wie­ku – szep­nął – jak­że ci za­zdrosz­czę.

Każ­dy może tego szczę­ścia do­stą­pić.

– Ja…

– I hra­bia mo­głeś nie raz, nie dwa…

Miał słusz­ność. I on mógł nie raz, nie dwa zwią­zać swe ży­cie z dru­giem ży­ciem, któ­re­by po­ślu­bi­ło jego pla­ny i cele, po­glą­dy i aspi­ra­cje. Py­cha, prze­mier­z­ła py­cha sta­wa­ła mu za­wsze na prze­szko­dzie… Dziś, jak­że było cięż­ko, smut­no nie mieć ni­ko­go przy so­bie, coby jego my­śli od­ga­dy­wał, komu by mógł swą po­za­gro­bo­wą wolę prze­ka­zać z prze­ko­na­niem, że bę­dzie usza­no­wa­ną.

– Pa­mię­taj­że Edwardz­ki – pod­jął – że­bym cię stra­szył z tam­te­go świa­ta, mi­nu­ty spo­ko­ju nie dał, gdy­byś mi po­zwo­lił na zdję­cie jed­ne­go ob­ra­zu ze ścia­ny, na wy­cię­cie jed­ne­go drzew­ka z la­sów, na ukra­sze­nie jed­nej ce­gły z zam­ku.

– Masz babo re­du­tę!

– To tak two­je, jak moje. My­śmy ra­zem, sami we dwóch pra­co­wa­li, oszczę­dza­li, za­bie­ga­li, sa­dzi­li i mu­ro­wa­li, my­śmy ra­zem fun­do­wa­li, dy­abeł je­den wie­dział, dla kogo, ten gród, bę­dą­cy dziś ozdo­bą kra­ju, chlu­bą rodu. Prze­cież ty to mu­sisz, jak ja, ko­chać, jak ja…

Roz­czu­lił się i łzy mu spły­wa­ły po po­licz­kach.

– Ot! – jął Edwardz­ki. – Już­to nie­zbi­ta praw­da, że czło­wiek na świe­cie ko­chać musi. Nie miał hra­bia żony, dzie­ci, to po­ko­chał mury, drze­wa, sta­re gra­ty, da­li­pan, jak Boga ko­cham… A co do tego, by­śmy we dwóch wszyst­ko ro­bi­li, to nie, bo nie­bosz­czy­ków to wszyst­kich ja sam ze świa­ta zwo­zi­łem. Żeby mnie przy­najm­niej za to nie stra­szy­li…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: