INWIT - ebook
INWIT - ebook
Michał Cholewa, laureat Nagrody im. Janusza Zajdla, przedstawia kolejną powieść w cyklu Algorytm Wojny.
Po zagładzie świata, który przeminął w Dniu, gdy Sztuczne Inteligencje postanowiły unicestwić ludzkość, ta jednak przetrwała i teraz podzielona na trzy mocarstwa walczy o pozostałości dawnej cywilizacji.
Zasady nie obowiązują, moralność nie istnieje. Ludzie są jeszcze bardziej bezwzględni niż SI, a do tego nielogiczni, małostkowi, aroganccy, gotowi mścić się i mordować w imię prywatnych ambicji.
Marcin Wierzbowski ze swoim oddziałem weteranów zostaje wciągnięty w szeregi niezawodnego, lecz cieszącego się złą sławą Dowództwa Operacji Specjalnych Unii Europejskiej. Dowodzący nimi pułkownik Brisbane zabiera żołnierzy w kolejną misję, tym razem na Liberty, planetę, która zadziwiająco dobrze poradziła sobie z buntem maszyn i dysponuje aż dwiema kopalniami caellium, niezwykle cennego surowca.
Niestety Liberty leży w strefie wpływów potężnych Stanów Zjednoczonych i znowu misterne operacje specjalne muszą zastąpić inwazję na pełną skalę.
Tym razem jednak szans na sukces nie dostrzegają nawet magowie, ludzie-komputery żyjący w komorach
medycznych, którzy stracili kontakt ze swoim gatunkiem, w zamian zyskując niemal nieograniczone możliwości analizy i zdobywania wiedzy.
Brisbane wierzy jednak Colette, dziewczynie ukształtowanej w projekcie Dedal, który miał za zadanie stworzenie następcy SI.
Czym będzie zwycięstwo i jaką cenę trzeba za nie zapłacić?
Cykl ALGORYTM WOJNY
1. Gambit
2. Punkt cięcia
3. Forta
4. Inwit
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64523-44-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Baza Marynarki Wojennej EU Narvik, Nordland, 21.05.2213 ESD, 16:19
Narvik uratowała tylko i wyłącznie chwilowa słabość porucznika Varaska. Sześćset czterdzieści kobiet i mężczyzn oraz centrala analityczna Dowództwa Operacji Specjalnych zawdzięczali swoją szansę plotkarstwu oficera pełniącego funkcję łącznościowca EUS „Hydra”.
To właśnie gadatliwość sprawiła, że Varasek, zamiast ograniczyć się do standardowej wymiany komunikatów, zdecydował się na dłuższą rozmowę z kolegą z podchodzącego do stacji wojskowego transportowca „Stenton”. Każdy regulamin uznawał wojskowy kanał komunikacyjny za ściśle reglamentowany zasób floty i jego przeznaczeniem miały być wyłącznie istotne komunikaty, a nie osobiste rozmowy.
Varasek miał jednak tego dnia wyjątkowo nudną wachtę, a łącznościowca na „Stentonie” znał od dawna. Wiedział też, że ani „Hydra”, ani sam transportowiec nie mają otwartych żadnych kanałów łączności i nie zanosiło się na to, żeby to miało ulec zmianie. Co więcej, frachtowiec, który przeszedł obowiązkową kontrolę kodów godzinę wcześniej, szedł już korytarzem wyznaczonym wiązką prowadzącą z Narviku do strefy postojowej stacji, co oznaczało sporo roboty dla sternika, ale pracy na stanowisku łączności było relatywnie niewiele. Z tego też powodu porucznik nie czuł specjalnych wyrzutów sumienia, nieregulaminowo wykorzystując wojskowy zasób na prywatną rozmowę.
Potrzeba było zaledwie kilku zdań, by Varasek nabrał nieokreślonego wrażenia, że coś ze starym znajomym jest nie w porządku. Po dalszej minucie, z pewnymi wątpliwościami, zdecydował się zgłosić sprawę zastępcy dowódcy, który miał akurat wachtę na pomoście bojowym. Ten – mając za sobą dokładnie taką samą nudną wachtę – uznał, że wykorzysta okazję, by przeprowadzić ćwiczenia z przechwycenia i zajęcia jednostki wroga. „Hydra” nadała więc na stację Narvik informację o ćwiczeniach, po czym nakazała frachtowi wyzerowanie prędkości względnej wobec stacji i oczekiwanie na kontrolę. W odpowiedzi na wezwanie „Stenton” zerwał łączność i wyciskając każdy wat mocy z reaktorów, ruszył w kierunku instalacji.
Miał do niej trzy minuty marszu, kiedy na wszystkich okrętach eskadry wartowniczej i na samym Narviku zawyły syreny alarmowe. Sekcje taktyczne wszystkich jednostek, jak również ta na Narviku momentalnie doszły do tego samego wniosku – dowodzący frachtowcem chce uderzyć w stację lub przynajmniej zasypać ją pędzącymi z jak największą prędkością odłamkami. Wysnuły też drugi wniosek – dysponując taką przewagą na starcie, „Stenton” ma na to szanse.
Najbliższe niszczyciele, których dowódcy zdali sobie nagle sprawę, jak bardzo spóźnione jest ich działanie, ruszyły w rozpaczliwą gonitwę za frachtowcem, ale wiedziano, że kryzys rozwiąże się najpewniej pomiędzy stacją, „Stentonem” i „Hydrą”.
Niszczyciel wystrzelił wszystkie pociski niemal równocześnie z salwą antyrakiet z Narviku – wobec przewagi prędkości „Stentona” były to jedyne pociski, które mogły mieć znaczenie w starciu. Odpalone pospiesznie dwie salwy z lasera dalekiego zasięgu uzyskały tylko dwa niesatysfakcjonujące błyski rozproszenia wiązki na powłoce refleksyjnej celu.
„Stenton” odpalił odpalił pierwszą salwę defensywnych stiletto w kierunku bliższych pocisków Narviku i istotnie ten atak został zatrzymany. Osiem exocetów „Hydry” natrafiło tylko na jedną linię obrony wystrzelonej w ostatniej chwili drugiej salwy. Ku ogromnemu zaskoczeniu oficerów na pomoście niszczyciela cztery z ofensywnych pocisków zostały zniszczone i w strefę obrony bezpośredniej, w ogień krótkozasięgowych laserów IR wpadły tylko cztery rakiety.
Tylko jedna detonowała w zasięgu ataku i nawet ona spowodowała jedynie nieznaczne uszkodzenia na kadłubie celu. Ale to wystarczyło – laser dalekiego zasięgu „Hydry” uderzył znowu, przy idealnie wyliczonej rotacji celu, trafiając dokładnie w uszkodzony sektor powłoki refleksyjnej. Promień przebił się przez pancerz jak cios gigantycznej pięści, rozdarł pokłady i przerwał kadłub serią eksplozji, w ułamku sekundy zamieniając w pełni sprawny okręt w chmurę szczątków.
Ta właśnie chmura dotarła czterdzieści sekund później do Narviku.
***
Generał Gunnar Solskjaerd w milczeniu obserwował unoszące się przy ścianie gabinetu holoprojekcje ukazujące obrazy z kamer stacji. W tak bladoniebieskich, że niemal białych oczach starszego mężczyzny migotały odbite obrazy miriad połyskujących w przestrzeni szczątków oraz zorganizowane układy świateł pozycyjnych na skafandrach roboczych grup technicznych. I rozdarty kadłub, z którego trzewi usuwano ciała w poprzebijanych skafandrach.
– Przełom – powiedział wreszcie cichym, prawie bezosobowym głosem. – Spodziewałem się go później.
Stojący kilka metrów za nim pułkownik William Brisbane nie odpowiedział. Szef Dowództwa Operacji Specjalnych nie oczekiwał tego zresztą. To, co komunikował Brisbane’owi, było raczej krótkimi wyjątkami z nieustających przemyśleń, dającymi ogólne pojęcie, co może ukrywać się za poznaczoną siecią zmarszczek, nieruchomą jak maska twarzą Norwega. Czas konkretów dopiero miał nadejść.
– Będziemy zmuszeni do kontrakcji – dodał Solskjaerd po chwili ciszy. Najbliższy monitor ukazywał teraz dokładnie to samo co panoramiczny iluminator w gabinecie generała, tarczę planety z oznaczonymi na jej tle niewyraźnymi duchami niszczycieli eskadry patrolowej. – Szybko, dopóki sprawy nie nabrały rozpędu.
William Brisbane, korzystając z faktu, że znajduje się niemal za plecami przełożonego, skrzywił się lekko. „Zmuszeni do kontrakcji” nie brzmiało dobrze, zwłaszcza kiedy duża część ruchów Dowództwa była de facto wymuszona. Specjalne zaznaczenie tego faktu mogło oznaczać wiele nieprzyjemnych rzeczy. Plany o stopień mniej precyzyjne, odrobinę mniejsze przygotowanie, większe marginesy błędów. Czynniki, które przenoszą akcje z pola eleganckich, chirurgicznych cięć w stronę szerokich zamachów tasakiem.
– Jest pan zaniepokojony? – Gunnar Solskjaerd obrócił się powoli, by spojrzeć na podwładnego. W jego oczach odbijało się światło z otaczających ich projekcji.
– Tak – odparł Brisbane bez namysłu.
Na poznaczonej zmarszczkami twarzy Norwega pojawił się cień uśmiechu, ledwie zauważalne uniesienie kącików wąskich warg.
– Ja też.
Podszedł do szerokiego biurka o czarnym, połyskliwym blacie i krótkim gestem uruchomił jeden z wmontowanych weń projektorów. Holograficzna projekcja ekranu zabłysła nad płaszczyzną biurka. Tym razem nie był to jednak kolejny obraz z systemów obserwacyjnych, a surowa biel list raportowych.
– Wysłałem zapytanie do Konklawe – powiedział Solskjaerd, ledwo dostrzegalnymi ruchami chudych palców wywołując kolejne, niewidoczne z miejsca, gdzie stał Brisbane, pozycje. – W sprawie potencjalnych wektorów ataku, jakie możemy wykorzystać.
– I co powiedzieli?
– Właśnie przyszło dla nas wezwanie.
Zaskoczony pułkownik uniósł brew. Wiedział, że Konklawe, główny dział analityczny Dowództwa Operacji Specjalnych, nie wysyła swoich raportów nawet świetnie zabezpieczoną siecią wewnętrzną Narviku, zwykle polegając w takich przypadkach na oficerze łącznikowym. Tym razem jednak nie tylko zażyczono sobie obecności generała na miejscu, ale również – jeśli rozumieć dosłownie „nas” – Brisbane’a. Ale z drugiej strony i sytuacja była nietypowa.
***
Sektor, w którym mieściły się przedziały Konklawe, był z pewnością najlepiej strzeżonym fragmentem Narviku. Idących przez kolejne strefy zastrzeżone dwóch oficerów kontrolowano praktycznie co kilkadziesiąt kroków, a od połowy drogi towarzyszyła im przydzielona przez szefa ochrony Konklawe drużyna żołnierzy. Nawet dla dowódcy oesów nie robiono wyjątków, kiedy chciał wejść do gniazda magów.
Istniało wiele mitów na temat magów, ludzi z zaimplantowanym neurozłączem, pełnym interfejsem łączącym układ nerwowy z systemami elektronicznymi. Częściowo ich źródłem był strach – zachowanie magów, będące wynikiem zmian neurologicznych wynikających ze wszczepienia neurozłącza i z nieco innego niż ludzkie podejścia do widzianego przez strumienie analizowanych danych świata, dla wielu było niepokojące. Prawie bezpośrednio podłączając swój układ nerwowy do maszyn, budzili u wielu dodatkowy lęk jako osoby zbyt bliskie SI, aby im ufać. Innym źródłem mitów mogła być fascynacja – magowie, bez wyjątku osoby o niezwykle efektywnie dostosowanym układzie nerwowym, byli na polu wojny elektronicznej i analizy danych istotami w zasadzie półboskimi, praktycznie bez porównania z najlepiej przygotowanymi ludźmi.
Mówiło się na przykład, że aby w ogóle zainstalować neurozłącze, wzorce ośrodkowego układu nerwowego musiały być zbliżone do tych, jakie mają psychopaci, że każdy mag jest w zasadzie kimś w rodzaju seryjnego mordercy na uwięzi. To była oczywista bzdura, choć Brisbane świetnie rozumiał, skąd się wzięła taka teoria – większość magów z czasem coraz bardziej traciła kontakt z własnymi emocjami i mogła robić wrażenie, jakby traktowała ludzi wyłącznie jako źródła informacji i – czasami – rozkazów.
Inni twierdzili z kolei, że najwyżej dziesięć procent wyznaczonych do neurozłącza kandydatów staje się magami, a reszta jest czymś w rodzaju produktów ubocznych. I te z kolei plotki akurat częściowo odpowiadały prawdzie, choć – jak to zwykle w przypadku plotek – było prawie dokładnie na odwrót, niż opowiadano.
Prowadzeni przez szóstkę uzbrojonych i opancerzonych żołnierzy oficerowie dotarli do granicy strefy wewnętrznej – ostatniego punktu kontrolnego przed samymi przedziałami zajmowanymi przez Konklawe. Znad zatrzaśniętej pancernej śluzy spoglądały na wojskowych obiektywy kamer i końcówki sensorów, a na szerokim panelu obok umieszczono czytniki pozwalające na dodatkową identyfikację.
– Porucznik Krieg, druga drużyna wartownicza, kod wejścia A-306. – Prowadzący zespół ich aniołów stróżów oficer zsunął gogle zestawu wizyjnego i przystawił oko do czytnika siatkówki, a potem wsunął dłoń do med-skanera. Wreszcie zdjął z szyi kartę kodową i włożył ją do gniazda. – Prowadzimy generała brygady Gunnara Solskjaerda i pułkownika Williama Brisbane’a, zgodnie z rozkazem 303-201-18.
Krieg cofnął się o krok i spojrzał znacząco na dwóch oficerów spod uniesionych na hełm gogli.
– Proszę wsunąć prawą dłoń do skanera.
Brisbane poczekał, aż przełożony wykona polecenie, by zrobić to samemu, trzeci raz, odkąd rozpoczęli marsz w stronę sektora Konklawe. System bezpieczeństwa nie musiał oczywiście znów zbierać danych o ich odciskach palców czy składzie krwi – kolejne testy miały sprawdzić, czy skóra reaguje zgodnie z wprowadzonym wzorcem na minimalne zmiany składu atmosfery w kolejnych przedziałach.
– Identyfikacja potwierdzona – powiedział uprzejmy, automatyczny głos z zestawu komunikacyjnego, a potem szerokie wrota rozsunęły się, ukazując jasny korytarz strefy Konklawe.
– Panie generale, panie pułkowniku, proszę do środka. – Porucznik Krieg cofnął się o kolejne kilka kroków. – Będziemy tu na was czekać.
Wielu ludzi twierdziło też, przypomniał sobie Brisbane, wchodząc za przełożonym do wewnętrznego sanktuarium Narviku, że gdzieś w mózgu każdego maga kryje się stara, stłamszona osobowość rozpaczliwie bijąca pięściami w ściany skrojonego na potrzeby armii umysłu i obserwująca bezradnie własne zanikanie.
Oczywiście, William Brisbane, sam nie będąc magiem, nie mógł tego wiedzieć. Znał ich jednak całkiem wielu. I musiał przyznać, że te historie mógłby uznać za prawdziwe.
***
Sporo racji kryło się w plotce, iż jedynie mały odsetek ludzi przystępujących do programu staje się magami – istotnie, taka była prawda. Mrożące krew w żyłach historie na temat wysypisk pełnych ciał tych, którym się nie powiodło, dało się natomiast śmiało włożyć pomiędzy bajki. Poza naprawdę ekstremalnymi przypadkami tacy kandydaci nie ginęli. Zamiast tego dostawali stopień oficerski i stanowisko specjalisty do walki elektronicznej. Byli dokładnie tymi osobami, których przeciętny żołnierz znał jako magów. Można było wręcz wysnuć tezę, że osoby z niewystarczająco wysokim poziomem dostępu spotkały w życiu wyłącznie tych nieudanych magów. I mogły to uznać za szczęście ze względu na własne zdrowie psychiczne.
Prawdziwy mag przekraczał linię, za którą nie było już ludzi. Uzyskiwał możliwości widzenia drobnych zależności i korelacji, które prawdopodobnie nawet SI miałyby problem zobaczyć. Dysponował obrazem świata, który jest mechanizmem, gdzie każdy trybik wydarzeń łączy się z nieskończoną liczbą innych trybików i gdzie te połączenia można analizować. Tracił za to niemal całkowicie styczność z gatunkiem, poczynając od jakiegokolwiek zrozumienia jego potrzeb, aż po zdolność komunikacji. Zapatrzony w narkotyczny ciąg danych, z fascynacją śledzący łańcuchy drobnych połączeń pomiędzy faktami, mag zmarłby z głodu, gdyby nie był podtrzymywany sztucznie.
Aby w ogóle nakierować go na tematy interesujące centrum kontrolne, potrzebna była dedykowana grupa nieudanych magów i inna, która mogła podjąć próbę interpretacji potoku przetworzonych danych, cały czas pojawiających się na wyjściu interfejsu członka Konklawe. Nikt nie potrafił powiedzieć, w jaki sposób myślą prawdziwi magowie. Ale odpowiedni wysiłek pozwalał czasami zrozumieć coś z tego, co przekazywali.
Brisbane kilka razy w życiu widział magów Konklawe – więźniów swoich jednostek, bo ludzkość uczyła się na własnych błędach i tak potężne istoty trzymała na naprawdę krótkiej smyczy. Wpiętych w specjalne uprzęże, unieruchomionych w med-stanowiskach ciągle monitorujących ich stan, z grubym pękiem światłowodów połączonych poprzez neurozłącza z gigantycznym rdzeniem bazy danych Narviku. Bladych i chudych, o mocno uwypuklonych żyłach, zielononiebieskich przez krążący w nich koktajl medyczny. Z szaleństwem ziejącym w czarnych jak studnie, nieproporcjonalnie wielkich oczach.
Cena wejścia na wyższy stopień egzystencji była wysoka.
***
Szefem zmiany w centrum kontrolnym Konklawe był przysadzisty major o twarzy przywodzącej na myśl dobrodusznego wujka. Pomimo rozpiętej bluzy mundurowej i ciągle pracującej klimatyzacji mężczyzna był mocno spocony, wilgoć kręciła mu ciemne włosy, a kropelki potu gromadziły się wokół krzaczastych brwi i na śniadych skroniach. „Garcia”, głosiła plakietka z nazwiskiem.
– Witam w Konklawe – powiedział znużonym głosem człowieka, który stanowczo zbyt długo jest już na nogach. – Rozumiem, że ściągnięcie panów tutaj jest, hm, niecharakterystyczne. Jednak polecenie generała Solskjaerda było, powiedzmy, dość nietypowe.
Otarł pot z czoła, pozostawiając na nim suchą smugę, i krótkim gestem wskazał na centrum kontrolne. Przestronne, chłodne pomieszczenie wypełnione ekranami ukazującymi przedziały zajmowane przez podpiętych do aparatury medycznej magów Konklawe, serie bioodczytów, ciągi surowych danych i raporty stworzone przez sekcję analiz. Przy ośmiu stanowiskach siedziała grupa oficerów – wszyscy bez wyjątku z aktywnymi neurozłączami i jednolicie czarnymi oczami. Pomniejsi, mniej udani magowie na straży tych prawdziwych.
– Przywykliśmy do pytań o analizę danych – tłumaczył dalej major, patrząc na milczącego Solskjaerda. – Prośba o propozycje scenariuszy jest…
Niebezpieczna, dopowiedział w myślach Brisbane. Jest stąpaniem po cienkiej linie, daniem Konklawe zbyt dużej ilości informacji w jednej porcji. Umożliwieniem magom wyciągnięcia zbyt precyzyjnych wniosków. Wreszcie – postępowaniem wbrew wytycznym Sztabu.
– …bezprecedensowa – dokończył Garcia.
– Jakie uzyskaliście wyniki? – zapytał krótko Solskjaerd, pozwalając Garcii prowadzić się pomiędzy stanowiska.
– Konklawe przeanalizowało zadane przez pana warunki symulacji – odparł major, po raz kolejny ocierając czoło wilgotnym rękawem bluzy. – Muszę tu dodać, że były one dość wymagające. Przez dość długi czas magowie naradzali się odnośnie do kilku opcji, ale czterdzieści minut temu doszli do konsensusu.
– Naradzali się? – Brisbane uniósł brwi.
– Oczywiście, to w zasadzie całkiem normalne, przynajmniej w zwykłych warunkach. Najczęściej różnice zdań skupiają się wokół wag czynników wpływu i funkcji kosztu interpretacji, tutaj zapewne to samo dotyczy badanych scenariuszy. Nie potrafimy, naturalnie, zrozumieć ani słowa z tego, ale niewątpliwie komunikują się między sobą.
Na jednym z ekranów Brisbane zobaczył kobietę o śniadej cerze i ciemnym meszku włosów na ogolonej głowie, z oznaczeniami maga wytatuowanymi na odsłoniętym ramieniu. Wielkie czarne oczy oficer otaczała pajęczyna mocno widocznych żył, przypominających nieznane, małe istoty próbujące wypełznąć z oczodołu. Kobieta dygotała wewnątrz swojej komory jak w ataku drgawek, ale nikt z obsługi medycznej nie reagował – najwyraźniej wszystko było w normie. Mag otwarła poczerniałe usta i wymówiła jakieś krótkie słowo. Monitor wyjścia pod jej obrazem natychmiast wypluł z siebie cyfrowy zapis przekazu, a ten prezentujący próbę tłumaczenia – analizę tonacji głosu, zmian wilgotności oddechu, ruchu warg, pozycji oczu i setek innych czynników, które zakwalifikowano jako istotne w odczytywaniu przekazu Konklawe.
– Co powiedziała? – zapytał generał, patrząc pytająco na Garcię.
Ten podszedł do stanowiska maga przed monitorem i spojrzał w skupieniu na generowany przezeń raport.
– Grupa bojowa IS „Szmaragd” zostanie odwołana z linii granicznej pomiędzy USA i Imperium w ciągu dziewięćdziesięciu sześciu godzin.
– To dotyczy pytania, które zadaliśmy?
Garcia ponownie otarł pot z czoła i spojrzał na niego z niemalże pełnym politowania uśmiechem.
– Może. Może nie. – Wzruszył ramionami. – Dla maga Konklawe ruchy grup floty są równie ciekawe jak obserwacja burzy pyłowych na małej, całkowicie nieważnej planecie. Kiedyś jeden z magów przez tydzień serwował nam informacje na temat warunków atmosferycznych na New Quebec. To taka mała amerykańska kolonia w środku niczego, jak rozumiem głównie mglista. Interpretacja wiadomości Konklawe to poważny problem badawczy i nie jesteśmy w stanie ocenić czegokolwiek ze stuprocentową pewnością. Nawet dział analiz ma z tym kłopoty.
Mag obsługujący stanowisko uniósł wzrok znad konsolety. Zmiana pozycji była niewielka, ale przy dotychczasowym bezruchu oficera – zdecydowanie zauważalna.
– Prawdopodobnie ta wiadomość jest zresztą zaledwie jakimś ułamkiem procenta tego, co tak naprawdę powiedziała pułkownik Prim. Ona często obserwuje Imperium. Myślę, że po prostu to lubi.
Ekran ukazujący komorę kobiety zamigotał alarmem medycznym i niemal w tej samej chwili szóstka sanitariuszy wpadła do pomieszczenia. Siedzący przy konsolecie w centrum kontrolnym mag obserwował to z pozornie absolutnym spokojem, niczym kamienny posąg.
Czasami Brisbane zastanawiał się, co myślą magowie, patrząc na tych, w przypadku których wszczepienie neurozłącza poszło dokładnie zgodnie z planem. Zamkniętych na stałe w med-komorach, pojonych gigantycznymi ilościami chemii i o umysłach tak oddalonych od reszty gatunku, że nawet najlepsze zespoły analiz były w stanie przetrawić jedynie fragmenty ich przekazu. Czują zazdrość czy ulgę? Z jakiegoś powodu obie odpowiedzi zdawały się budzić lekki niepokój.
– Konsensus – powiedział cicho Solskjaerd. – Był pan przy konsensusie.
– Tak, w istocie. – Major tym razem powstrzymał się od ocierania czoła. Zamiast tego wydobył z kieszeni datapad i podał go Norwegowi. – Istnieją dwa punkty wskazywane przez Konklawe jako newralgiczne w ciągu najbliższych pięciu miesięcy. Nie znaczy to oczywiście, że nie będzie ich więcej, po prostu te jesteśmy w stanie wyznaczyć. – Garcia skrzywił się w przepraszającym grymasie, po czym uruchomił dotychczas uśpioną konsoletę. Projektor holograficzny obudził się z krótkim piskiem, ukazując trójwymiarową mapę sektora. – Kolejny pojawi się później, przypuszczamy, że za mniej więcej rok.
– Nie możemy tyle czekać – odparł generał, przeglądając dane z szybkością, do jakiej większość ludzi nie byłaby zdolna.
– Zdaję sobie sprawę. – Garcia przetarł czoło chusteczką, którą wyciągnął z kieszeni. – Jak pan jednak widzi, plan zawiera pewne elementy... niecharakterystyczne dla wniosków Konklawe.
– Niecharakterystyczne. – Głos Solskjaerda był płaski i całkowicie pozbawiony intonacji. Generał podał datapad Brisbane’owi. – Istotnie.
Garcia przez chwilę przenosił spojrzenie pomiędzy dwoma oficerami.
– Scenariusz zawiera dość rozległe bombardowania – powiedział, widząc, jak brwi Brisbane’a wędrują do góry. – Jest on za to dość pewny, jeżeli chodzi o wynik, i ma bezpośrednie przełożenie zaangażowanych sił na szanse powodzenia.
– Zakłada de facto zdobycie dobrze bronionego systemu. – Pułkownik uniósł wzrok znad datapada i spojrzał na ekran ukazujący stanowisko pracy, czy raczej celę najbliższego członka Konklawe. Podpułkownik Hagi. A przynajmniej tak się nazywał, kiedy stopień i nazwisko były w jakikolwiek sposób istotne.
– Siły Unii są do tego zdolne. – Garcia wskazał na trzymane przez Australijczyka urządzenie. – Wystarczy spojrzeć na wyniki symulacji.
– Nie wiem, czy Sztab będzie miał podobne zdanie – mruknął generał. Obliczenia magów były jak zwykle precyzyjne, zawierały jednak, nie licząc nawet bombardowań, pewną pulę wyników podawanych z niepokojąco szerokimi rozkładami prawdopodobieństw. Wymagana inwestycja sił była spora. Ryzyko też, nawet jeżeli nie liczyć faktu, że Sztab prawdopodobnie rozerwie ich na strzępy, kiedy się dowie, że dopuścili Konklawe do bezpośredniego planowania.
– Jak tłumaczą tak zdecydowane kroki? – zainteresował się Brisbane, zatrzymując wzrok na jednym z ekranów, po którym sunął niekończący się blok całkowicie niezrozumiałego tekstu, przetykany załączonymi pozornie losowo logami napięć podawanych na neurozłącze i kilkunastu obrazów sprawiających wrażenie postimpresjonistycznego koszmaru sennego. Język magów, w najbardziej surowej formie, pozostawał całkowicie niejasny.
– Nie tłumaczą. – Major Garcia wyglądał na rozbawionego pytaniem. – To Konklawe.
Solskjaerd milczał przez chwilę.
– Co twierdzi Salomon? – zapytał.
Garcia zerknął w stronę pancernych wrót prowadzących do hali zajmowanej przez rdzenie Salomona – niezależnego systemu analitycznego sprawdzającego każdą wypowiedź Konklawe. Choć taka weryfikacja była wielokrotnie prostsza niż wysnucie wniosków, do których dochodzili magowie, system nie miał łatwego zadania i Brisbane nie mógł się czasem powstrzymać od myśli, że to zabezpieczenie przed ewentualną niesubordynacją Konklawe służy głównie do uspokojenia operatorów.
– Salomon nie doszukał się żadnych błędów w otrzymanych wynikach – powiedział Garcia, ale na jego twarzy zagościł cień niepewności.
– Istnieje, jak rozumiem, alternatywa? – zapytał Solskjaerd.
– Tak. – Wyraźnie zaskoczony Garcia przetarł czoło. – Miałem właśnie o tym powiedzieć. Udało się nam w końcu uzyskać w miarę pewne dane z przekazu Dedala i...
– Chodźmy więc.
***
Pomieszczenie, w którym mieszkała Colette, jedyna ocalona z projektu Dedal, znacząco różniło się od przyprawiających o silny niepokój cel magów Konklawe. Zdecydowanie bardziej przypominało zwykłą kwaterę oficerską na Narviku, z wąskim łóżkiem, biurkiem z projektorem klawiatury i ekranem konsolety osobistej, szafką oraz przesuwnymi drzwiami prowadzącymi do mikroskopijnej łazienki.
Sama Colette zresztą również wyglądała zupełnie inaczej niż prawie całkowicie nieludzcy magowie Konklawe. Drobna, blada młoda dziewczyna z burzą ciemnych włosów i dużymi czarnymi oczami mogłaby z łatwością przejść się ulicami dowolnego dużego miasta bez zwracania na siebie uwagi.
– Komunikuje się zupełnie inaczej niż reszta. – Stojący przed ekranami monitoringu pokoju Garcia szybkimi gestami przesuwał kolejne ekrany raportów dotyczących przekazów otrzymywanych od Colette. Trójka magów skupiona na swoich konsolach zdawała się całkowicie ignorować przybyłych. – Jej stwierdzenia są nieco łatwiejsze do interpretacji, ale na ogół o wiele bardziej wieloznaczne. Dość szybko dochodzimy do kilku możliwych opcji i na ogół zatrzymujemy się w miejscu.
– Ludzie mówią, że nie ma potworów, ale kochają potwory. Dzieci czują żal, ale to wiedzą – mówiła cicho dziewczyna, pochylona nad jedną z dziesiątek kartek rozłożonych w wyraźnie precyzyjnie dobranych miejscach. Jedna z holograficznych projekcji obok Garcii ukazywała różne próby rozpracowania powstającego powoli wzorca. – Wie o nas? – spytał Brisbane, patrząc na ekran.
Garcia rozłożył ręce.
– Dostaje informacje z tego samego rdzenia danych co reszta Konklawe.
William Brisbane uśmiechnął się. Colette wiedziała również o podziale zdań wśród magów i o tym, że zapewne pojawi się tu Solskjaerd – i on sam też, zważywszy, iż zdobycie wyników projektu Dedal było jego operacją.
– Król goblinów tak mówił. – Colette nie podnosiła wzroku znad kartki, na której zapamiętale coś rysowała. – To był mądry król.
– Król goblinów? – Pułkownik zerknął pytająco na Garcię.
– Istnieje mnóstwo referencji do takich postaci, od legend przez rozrywkę po sztukę. – Oficer z ledwo zauważalną wyższością wskazał na kolejny z ekranów, na którym na bieżąco pojawiały się możliwe interpretacje słów dziewczyny, ich intonacji, głośności oraz przerw między wyrazami. – To nie takie proste, ale jak panu zależy, pokażemy panu raport z tego zdania, kiedy już będziemy mieli pełną analizę.
Garcia podszedł do jednej z konsolet, przyłożył kciuk do czytnika, a następnie wprowadził szybko kilka poleceń. Na ekranie rozjarzyła się najpierw ikona rozpoznania DNA, potem druga, wskazująca na pozytywną identyfikację rytmu pisania.
– Wyniki analiz Dedala różnią się całkowicie od rezultatów, które już panowie widzieli – powiedział major. – W ramach testów kazaliśmy jej rozważyć wyniki Konklawe. Odrzuciła je natychmiast.
– Dlaczego?
– Niestety, nie potrafimy zinterpretować odpowiedzi, której nam udzieliła. – Garcia uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Dedal jest zupełnie inna niż Konklawe, musimy się jeszcze wiele nauczyć...
– Próbował pan zrobić to też w drugą stronę?
– To znaczy podać jej rozwiązanie pod rozwagę magów? Tak – odparł major. – Natychmiast je odrzucili. Według ich analiz zależności zakładane przez Dedal są zdecydowanie przeszacowane, a przez to wyniki bliskie losowym.
Brisbane skinął głową.
– Salomon? – zapytał po krótkiej chwili milczenia.
– Salomon akceptuje większość komponentów proponowanego scenariusza – odparł major. – Sukces całości widzi jednak jako, hm, wątpliwy. Może to wynikać z faktu, że nie jest jeszcze dobrze dostrojony do analizy danych z Dedala, braku potwierdzonych połączeń węzłów sieci zdarzeń…
– A co pan sądzi?
– Ja? – Garcia zaśmiał się sucho, ironicznie, nieprzyjemnie. Kropla potu ściekła mu po nosie i kapnęła na podłogę. – Jestem tylko człowiekiem. W ogóle nie widzę żadnych zależności, nawet w tym, co Konklawe uznaje za oczywiste. Jestem w stanie przyglądać się ich raportom, ponieważ mam ze sobą grupę magów, którzy z dużą determinacją przekładają przekazy na nasz dziecinny i gaworzący język.
Brisbane lekkim ruchem brwi dał do zrozumienia, że przyjął do wiadomości słowa majora, po czym pogrążył się w lekturze zaprezentowanej przez Colette alternatywy.
Była w najlepszym przypadku hazardem, w najgorszym proszeniem się o katastrofę. Zakładała idealne rozegranie sporej ilości ludzi, praktycznie gwarantowała straty i wydawała się niezwykle wyczulona na poślizgi w koordynacji. I co najgorsze, nawet przy idealnej realizacji nadal wymagała szczęścia. Szczęście było elementem, na który Brisbane oduczył się liczyć.
– Karkołomne, nieprawdaż? – Garcia musiał dostrzec jego minę.
– Panie generale. – William Brisbane nie odrywał wzroku od datapada. – Proponuję wrócić do projektu Konklawe.
– Projekt Konklawe – głos Norwega był spokojny i całkowicie pozbawiony emocji – wymaga środków, których możemy nie uzyskać, porównywalnej koordynacji ataku oraz zmasowanego bombardowania, co zwykle kończy się oskarżeniami o zbrodnie wojenne.
Tym razem pułkownik uniósł spojrzenie znad ekranu datapada, by zerknąć znacząco na generała.
– Teraz sytuacja jest inna – powiedział Solskjaerd. – Tym razem nasza kadra dyplomatyczna będzie musiała prawdopodobnie rozmawiać z tymi ludźmi, a zrównanie z gruntem ich miast może utrudnić te rozmowy.
Brisbane skrzywił się lekko. Dostrzegł, że jeden z magów majora Garcii nagle odwrócił się w jego stronę. Nieprzeniknione czarne oczy oficera zdawały się przewiercać go na wskroś.
– Istnieje wiele podobieństw pomiędzy negocjacjami a flirtem. Istnieją też różnice – powiedziała Colette, wpatrując się uważnie w obiektyw kamery w swoim pokoju. Stojący dokładnie obok ekranu monitoringu Brisbane nie mógł się wyzbyć wrażenia, że zdanie kierowane jest nie do obsady pomieszczenia, a do niego osobiście.
– Mało czasu na opracowanie operacji, niewielkie siły, praktycznie zero szans na przygotowanie jednostek na miejscu. Część z tych założeń już teraz wygląda na niewykonalne.
– Tak. – Solskjaerd patrzył na podwładnego, zupełnie jakby oczekiwał ciągu dalszego.
– Koszty mogą być bardzo dotkliwe.
– Tak.
Brisbane spojrzał najpierw na generała, potem na milczącego Garcię, wreszcie na nadal wpatrzoną w obiektyw kamery Colette. Wiedział, że przegrał, i co gorsza wiedział, że Solskjaerd ma rację. Decydował się po prostu na plan trudny, przedkładając go ponad taki, który nawet jeżeli się uda, postawi ich w bardzo trudnej sytuacji.
– Będziemy potrzebowali sporo szczęścia – powiedział wreszcie. – Każda wpadka może nas zabić.
Po drugiej stronie kamery bezpieczeństwa Colette spoglądała na niego poważnymi, ciemnymi oczyma. Brisbane próbował się doszukać w nich tej samej pewności, jaką widywał u magów, kiedy przedstawiali swoje analizy, ale zamiast niej widział tylko smutek.
EUS „Syriusz”, orbita Alamo, Omicron VI Athos, Przestrzeń Stanów Zjednoczonych, 14.08.2213 ESD, 04:34
Zadaniem ukrywającego się w pierścieniu planety na pełnej dyscyplinie emisji, niewidzialnego, ale też niemal ślepego i głuchego niszczyciela było w zasadzie jedynie czekać. Prawdziwą misję wykonywał Skalpel – mieszana grupa wywiadu i oesów operująca na skalistej powierzchni czwartego księżyca Meksyku, znanego jako Alamo. Od dziewięćdziesięciu sześciu godzin czternaścioro mężczyzn i kobiet Skalpela monitorowało ruch radiowy znajdującego się na księżycu centrum koordynacji platform obronnych strzegących orbity Meksyku. Tylko bierny nasłuch, żadnych aktywnych wycieczek, które mogłyby zdradzić obecność zespołu, a co za tym idzie i cichego jak trusia „Syriusza”. Tak przynajmniej zapewniał dowódca Skalpela. Komandor Kell jednak wiedział swoje. Po co tak liczna grupa tylko do prowadzenia nasłuchu, który spokojnie mógłby zostać wykonany przez, powiedzmy, cztery osoby? Dlaczego Skalpel potrzebował nie jednego, ale dwóch magów, skoro i tak cała analiza danych mogła być wykonywana już w bezpiecznej odległości od zabójczo bliskich platform defensywnych Meksyku?
Za każdym razem, kiedy zespół naziemny wysyłał o oznaczonej porze pakiet danych z obserwacji, przepuszczał go przez własną Sekcję Taktyczną. Analiza była dość jasna – nie mieli żadnych szans na pozyskanie tego rodzaju danych jedynie poprzez bierny nasłuch. Skalpel wyraźnie usiłował dokonać wejścia w system stacji kontrolnej Alamo i uzyskać dodatkowe informacje. Proszenie się o kłopoty, twierdziło z żelazną pewnością wieloletnie doświadczenie komandora Kella. Mając jednak do wyboru porzucenie zespołu wywiadowczego na księżycu lub uzbrojenie się w cierpliwość – i żelazne nerwy – Kell wybrał to drugie, spokojnie układając sobie listę ostrych uwag, jakie zawrze w raporcie po powrocie. Oczywiście to samo wieloletnie doświadczenie mówiło, że prawdopodobnie i tak nikt nie zwróci na nie uwagi, ale komandor liczył, że choć on sam poczuje się od tego lepiej.
Wpadka musiała nastąpić na powierzchni planety – sam „Syriusz” przez cały czas postoju nie wykonywał żadnych nieplanowanych manewrów, a dyscyplina emisji była przestrzegana co do punktu. Okazała się za to tak katastrofalna, że komandor nawet nie zdążył poczuć satysfakcji.
Nie było ostrzeżenia. Wróg rozpracował ich dokładnie i precyzyjnie – co do metra pozycji ukrywającego się niszczyciela. Pierwsze pociski kinetyczne przeszły niewykryte przez daleki perymetr pozbawionego aktywnych sensorów okrętu, potem przez strefę obrony punktowej i uderzyły o piątej czterdzieści trzy czasu pokładowego, pod sam koniec nocnej wachty. Trafienia wyłączyły siłownię A, rozniosły większość bloków walki elektronicznej i całkowicie zdehermetyzowały śródokręcie. „Syriusz” nie zginął, ale była to zapewne kwestia szczęścia. Wśród alarmów i płynących przez uszkodzony system komunikacji wewnętrznej raportów Kell, w ciągu kilku sekund pokonawszy drogę od zasypiania do pełnego rozbudzenia, wiedział jedno – następna salwa bez wątpienia zniszczy okręt. Zatem jedyną szansą dla jego jednostki było niedopuszczenie do kolejnego ataku.
Myśli komandora Kella pędziły jak szalone. Przeciwnik trafił „Syriusza” sześcioma pociskami, a nie sześćdziesięcioma, co mogło oznaczać, że był pewny siebie lub po prostu niedbały. Niszczyciel, będący na pełnej dyscyplinie emisji przed trafieniem, nie uruchamiał żadnych aktywnych systemów ani silników, słowem – zachowywał się jak wrak. Kolejna salwa nie nadchodziła – Amerykanie nadal czekali na jakiś ruch, który powiedziałby im, że ofiara jeszcze wierzga. Próba ucieczki w tej chwili, na ślepo, byłaby samobójstwem.
– Utrzymać dyscyplinę emisji – nakazał przez interkom. – Zespoły naprawcze do najpoważniejszych awarii, niech opanują reaktory. Potrzebuję jak najwięcej biernych sensorów.
Oficerowie na pomoście bojowym byli wyraźnie zaskoczeni rozkazem, ale nikt nie dyskutował. I dobrze, bo Kell nie miał na to czasu. Musiał zaplanować najbliższą godzinę. Wróg miał teraz kilka wyjść – mógł ich oczywiście dobić, ale na to nie było rady. Mógł też obserwować ich przez jakiś czas, a potem wrócić do bazy, co w warunkach pierścieni Meksyku dawało „Syriuszowi” minimalną, ale jednak swobodę manewru. Mógł wreszcie podejść bliżej. I na to „Syriusz” musiał być gotowy.
– Przeładować wszystkie wyrzutnie na exocety – polecił półgłosem komandor. – Sensory, sprawdź, z iloma bojami sieci czujników jesteśmy w stanie nawiązać łączność.
– Tak jest. – Głosy dwójki oficerów w komunikatorze zlały się w jedno.
Kell szybko wprowadził zapytanie do Sekcji Taktycznej. Wiedział oczywiście, że okaleczony okręt będzie musiał dopuścić wroga blisko, by uzyskać szansę trafienia, był jednak ciekaw skali wyroku. Odpowiedź – trzydzieści jednostek – oznaczała praktycznie spotkanie nos w nos, ale komandor obawiał się, że będzie gorzej. Na razie sytuacja zdawała się tragiczna, lecz z pewnymi perspektywami na poprawę.
Swój błąd dostrzegł zbyt późno. Zapamiętały w planowaniu zrazu zignorował raporty porucznika Pitali o utracie łączności z dwiema kolejnymi grupami technicznymi. Dopiero kiedy stracił kontakt z siłownią, fakty ułożyły mu się w głowie w pełen obraz sytuacji.
Powinni byli zginąć. Sześć pocisków kinetycznych, wszystkie w celu. Okręt klasy „Syriusza” nie miał praktycznie prawa przetrzymać uderzenia. Chyba że trafienia wcale nie miały go zniszczyć. Chyba że ktoś, mając unijny okręt na widelcu, uznał, że przez ślepą strefę obrony można przerzucić o wiele więcej niż zwykły ostrzał kinetyczny.
Nie chcieli nas zestrzelić, pomyślał zrezygnowany Kell, dokładnie w momencie, kiedy rozległ się alarm ogólny, a łączność wewnętrzna odezwała się, przekazując rozpaczliwe meldunki o wrogu na pokładzie. To nie były pociski, a on stracił dobre dziesięć minut, myśląc, że zna sytuację.
Kell, zawieszony pomiędzy wściekłością z powodu własnej nieuwagi i podziwem dla architekta ataku na „Syriusza”, zabrał się do realizacji protokołu obronnego. Uzbroić zespoły bojowe, zabezpieczyć siłownię, pomost bojowy, uzbrojenie i nawigację. Przygotować się do ewakuacji załogi i zniszczenia okrętu. Każda z tych rzeczy była sama w sobie prosta i nawet przy uszkodzonym systemie łączności wewnętrznej niszczyciela wykonalna. Brakowało tylko czasu.
Komandor był w trakcie wydawania pierwszych rozkazów, kiedy śluza pomostu bojowego eksplodowała i do pomieszczenia wpadł amerykański zespół uderzeniowy. Dowódca „Syriusza” sięgnął po broń, ale w starciu ze szturmowcami oddziałów abordażowych nie miał żadnych szans. ■