- nowość
- promocja
Inwokacje - ebook
Inwokacje - ebook
Zara Jones wierzy w magię, ponieważ myśl, że jej zamordowana siostra odeszła na zawsze i nic już tego nie zmieni, jest zbyt bolesna. Postanawia, że zrobi wszystko, co w jej mocy, by wyszarpać siostrę ze szponów śmierci – nawet jeśli oznacza to zgłębienie tajników okultyzmu.
Jude Wolf może i jest córką miliardera, ale jest też niezaprzeczalnie przeklęta. Zawarcie paktu z demonem było najgorszą decyzją w jej życiu. Ból, choroby i potwory, które przychodzą w nocy, sprawiły, że dziewczyna desperacko próbuje odnaleźć kogoś, kto odkręci jej marny los.
Emer Byrne, osierocona czarownica z mroczną przeszłością i śmiertelną mocą, może pomóc zarówno Zarze, jak i Jude. Chociaż życie jej nie oszczędza, Emer chętnie rozdaje swoje najcenniejsze skarby – inwokacje – kobietom tkwiącym w rozpaczliwej sytuacji, które gotowe są za nie oddać część swojej duszy.
Pragną ich również Zara i Jude, które odnajdują czarownicę w momencie, kiedy jej klientki zaczynają jedna po drugiej ginąć w Londynie. Jednak ta, zanim zechce udzielić im pomocy, musi zapolować na zabójcę. Cała trójka zawiązuje kruchy sojusz i razem zaczynają podążać tropem morderstw. Nie wiedzą, na co trafią, ale muszą działać szybko…
Nawet jeśli Emer nie jest w stanie dać Zarze i Jude tego, czego pragną najbardziej: siostry i duszy.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367727754 |
Rozmiar pliku: | 963 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziewczyna wraca sama nocą do domu.
Jest Halloween i londyńska ulica, która się przed nią ciągnie, jest opustoszała, cicha, nie licząc przytłumionego stukania jej obcasów na chodniku i szelestu jesiennych liści zrywanych przez wiatr z drzew. Zamglone latarnie sodowe ledwo spychają ciemność poza chodnik.
Dziewczyna jest przebrana za czarownicę. Kreskówkowa zielona skóra, spiczasty kapelusz i sztuczna brodawka na nosie. Wraca z Electric Ballroom, gdzie podczas koncertu halloweenowego, na który poszła ze współlokatorami, zobaczyła, jak obiekt jej westchnień całuje się z dziewczyną przebraną za seksownego anioła. Natychmiast pożałowała swojego stroju i zapragnęła wrócić do domu.
Teraz przemyka przez przejście między dwoma budynkami i dalej wzdłuż pubu nad kanałem, do którego latem chadza z przyjaciółmi. W środku, przy oknie oklejonym papierowymi nietoperzami, widzi dziewczynę; jej twarz wysmarowana jest krwią. Na ławce nieopodal siedzi parka w takich samych wyraziście różowych kombinezonach i właśnie ze sobą zrywają.
Dziewczyna wchodzi na kładkę, która prowadzi na ścieżkę po drugiej stronie kanału.
Zatrzymuje się na mostku. Płytka woda pod nią wije się jak długi, cienki wąż. W słoneczny dzień widać w niej zalegające na dnie, pokryte glonami przedmioty: rowery, wózki sklepowe, opony. Dzisiaj woda jest czarna i nieprzenikniona.
Umiejscowione wzdłuż kanału bary i restauracje Camden Market nadal pełne są ludzi obchodzących Halloween. Poprzebierani mężczyźni i kobiety tłoczą się wokół ogrzewaczy, od których bije jaskrawoczerwona łuna; śmieją się i piją grzane wino, które paruje z kubków.
Po drugiej stronie kładka chyli się ku ścieżce, która wije się wzdłuż kanału Regent’s, poniżej poziomu ulicy.
Dziewczyna stoi na granicy mroku; rozważa swoje opcje.
Po zmroku zazwyczaj unika chodzenia wzdłuż kanału. Jest nieoświetlony. Należy do kategorii miejsc, których od dziecka kazano jej unikać, dlatego że jest dziewczyną; dzisiaj jednak jest jej zimno, jest pijana, smutna i już myśli o pad thaiu, którego resztki czekają na nią w lodówce. Ścieżka wzdłuż kanału stanowi najkrótszą, najszybszą drogę do domu.
A jednak coś mówi jej, żeby nie szła dalej. Być może wspomnienie tego, co ją kiedyś spotkało w noc taką jak ta. Obcy czyhający w ciemności, ucieleśnienie wszystkich ostrzeżeń, które słyszała, dorastając, mężczyzna z krwi i kości.
Wtedy jednak przypomina sobie słowa na nadgarstku i prowadzi palce po chłodnym metalu zatopionym w jej skórze. Są to słowa, których szukała przez rok; które oznaczają, że nie musi już obawiać się nocy ani nikogo, kto może się skrywać pod jej osłoną.
Przekracza most. Pewnie wchodzi w ciemność.
Pierwsza część drogi jest w porządku. Ścieżka jest wąska i wybrukowana. Po obu stronach kanału ciągną się dawne magazyny przekształcone w bloki z luksusowymi apartamentami. Światło z okien odbija się na gładkiej powierzchni wody, tworząc upiorny lustrzany świat tuż pod tym prawdziwym. Barki mieszkalne przytulone są do krawędzi kanału; w powietrzu wokół nich unosi się zapach palonego drewna. Wielki, gruby pies siedzi na jednej z nich i patrzy, jak dziewczyna mija jego barkę. Z oddali dochodzą przytłumione odgłosy imprez, ale tu nadal otacza ją życie. Nadal znaleźliby się ludzie, którzy usłyszeliby jej krzyk.
Ścieżka prowadzi pod mostem. Jest okaleczony graffiti i oświetlony porażającym niebieskim światłem, które ma odstraszyć od zażywania tu narkotyków. Ta mieszanka sprawia, że miejsce wydaje się niebezpieczne. Przyspiesza kroku, ponownie wkraczając w gościnną ciemność.
Dalsza część drogi jest gorsza. Nie ma już barek. Nie ma luksusowych apartamentów. Nie ma nikogo, kto przyszedłby jej z pomocą. Jest za to więcej roślinności wzdłuż ścieżki, zarośli i pnączy, które nie zrzucają liści, gdy przychodzą nocne przymrozki. Trzyma się bliżej wody, zwiększając dystans przed potencjalnymi agresorami ukrytymi w gąszczu.
Dziewczyna przechodzi pod drugim mostem, oświetlonym niebieskim światłem, a potem pod trzecim, który cuchnie moczem. Dochodzi do schodów, które z ciemności prowadzą na dobrze oświetloną ulicę powyżej.
Dziewczyna idzie sama, ale sama nie jest.
Czuje jego obecność, jeszcze zanim go dostrzega. Nie zdradza go żaden dźwięk, ruch ani zapach. Ostrzega ją pierwotny instynkt, który pozostał we krwi z czasów, gdy ludzie nie byli jeszcze ludźmi. Nagłe ukłucie strachu w trzewiach. Przeskok energii, przez który odwraca głowę, zerka przez ramię i staje jak wryta.
Natychmiast dostrzega nieruchomą postać na ścieżce. Jest niewiele wyraźniejsza od cienia. Nie widzi twarzy ani broni, ani niczego, co mogłoby wskazywać, że zrobi jej krzywdę. Ot, tylko mężczyzna.
Ale ona jest dziewczyną. I jest sama. I jest noc. I to wystarczy.
Pochyla się i wchodzi po schodach, przeskakując co drugi schodek, ale stara się zrobić to swobodnie, tak, jak robią kobiety, gdy się boją, ale nie chcą wyjść na niemiłe. Ze wszystkich sił powstrzymuje się od biegu. Nie ma co sięgać po desperackie ruchy. Jeszcze nie. Jest tylko mężczyzną na ścieżce w nocy. Uciekanie byłoby niemiłe.
A czasami…
Cóż.
Czasami, gdy uciekasz, potwór cię goni; tego nauczyła się na własnej skórze.
Dlatego wchodzi po schodach, metodycznie je pokonując, coraz wyżej i wyżej, w stronę światła. Wkracza na Gloucester Avenue; jej mieszkanie jest już tylko ulicę dalej. Staje pod latarnią, żeby sprawdzić, czy mężczyzna za nią idzie, ale nie. Dziewczyna wzdycha z ulgą i zwraca się w stronę swojego mieszkania. Noc jest bezksiężycowa, czarna jak smoła; taka, jaka kusi demony z międzyświata i przyciąga do naszego, wygłodniałe, pragnące pożywić się duszami żyjących. Londyn pełen jest magii, mrocznej i niebezpiecznej, jeśli się wie, gdzie jej szukać… a dziewczyna już wie, gdzie szukać.
Rozlega się szczekanie psa.
Dziewczyna unosi wzrok i dławi krzyk dłonią.
Postać znad kanału jakimś sposobem stoi na chodniku na wprost niej. Bliżej niż wtedy.
Dziewczyna znowu się zatrzymuje. Patrzy. Jej serce wali w klatce piersiowej, jak młot. Oddycha płytko, nerwowo; próbuje zrozumieć, jak to możliwe. Kiedy za nią poszedł? Jakim cudem ją wyprzedził? Jak może poruszać się tak szybko? To niemożliwe. Niemożliwe.
Przypomina sobie słowa na swoim nadgarstku.
Nikogo nie musi się już bać.
Po swojej prawej ma głęboki, przepastny, wilgotny cień, jaki rzucają drzewa w lesie. Dziewczyna idzie w jego stronę, wkracza w niego, daje mu się pochłonąć i…
Wychodzi ze ściany cienia ulicę dalej. Trochę brakuje jej tchu. Jest lekko oszołomiona. Rozgląda się. Znowu jest sama. Poszła tam, gdzie postać nie mogła. W cień, by wyjść z innego.
Lekko się uśmiecha i ponownie idzie w stronę swojego mieszkania, które jest już tylko parę budynków dalej. Poczucie bezpieczeństwa było warte ceny, którą zapłaciła za tę moc – krwi, pieniędzy i duszy.
Dziewczyna pokonuje pięć schodków do swoich niebieskich drzwi i je otwiera. Gdy wchodzi do środka i odwraca się, by je za sobą zamknąć, ponownie dostrzega postać, która teraz jest u podnóża schodków. Stoi nieruchomo i tak blisko. Tak bardzo blisko niej.
To niemożliwe. Mężczyźni nie mogą korzystać z magii. Tak jej powiedziano. To jej obiecano. Mężczyźni nie mogą pisać zaklęć. Mężczyźni nie mogą zatopić inwokacji w swojej skórze. Mężczyźni nie mogą spleść swoich dusz z demonami w zamian za moc.
Mężczyźni nie mogą korzystać z magii.
A jednak. On tu jest. Znowu.
Stoją bez ruchu, patrząc na siebie nawzajem. Chociaż… czy on patrzy? Dziewczyna nie widzi jego twarzy, nie jest w stanie dostrzec jego oczu, nosa i włosów. Jest pustką, czarną dziurą, w której ginie wszelkie światło.
Dziewczyna trzaska drzwiami i cofa się chaotycznie. Nie kłopocze się schodami, które prowadzą do jej mieszkania na trzecim piętrze. Skacze w zacieniony kąt klatki schodowej, wypada z cienia w swojej kuchni i po omacku, pospiesznie sięga do zlewu po jeden z brudnych noży, które jej współlokatorzy wiecznie zostawiają do odmoczenia.
Ostrze drży w dłoni zaciśniętej do białości jak trzcina na wietrze; dziewczyna patrzy na drzwi wejściowe i czeka. Czeka na uderzenie w drewno, przekręcenie gałki, scenę z horroru wyrywającą krzyk z gardła.
Nie nadchodzi.
Nie nadchodzi.
Nie nadchodzi.
I nagle, gdy już zaczyna myśleć, że może jest bezpieczna, że może to był tylko jakiś halloweenowy dowcipniś, dwie silne dłonie zaciskają się na jej gardle.JEDEN
Emer Byrne siedzi pochylona nad talerzem pełnym jedzenia w najdalszym kącie stołówki kolegium Brasenose. Studenci wchodzą do pomieszczenia całego w drewnianych panelach ściennych, od których bije prestiżem, i z niego wychodzą; na tackach niosą równo ułożone jajka, tosty oraz herbatę i nie zwracają uwagi na nieznajomą pośród nich. Patrzą sennie w swoje telefony. Słuchają czegoś na airpodsach. Przy jedzeniu zakreślają zdania w podręcznikach. Podczas lunchu czy obiadu studenci Oksfordu są zazwyczaj czujniejsi, bardziej podejrzliwi wobec nieznajomych twarzy i właśnie dlatego Emer jada tu tylko śniadanie. Nikt jej nie zaczepia. Nikt nie próbuje zagadać. Nikt nie zwraca uwagi, gdy bierze dodatkową muffinkę na drogę.
Na zewnątrz odpina swój skradziony rower od płotu przy Radcliffe Camera. Emer słyszała, jak przechadzający się tu turyści dziwili się tej nazwie – „Wcale nie wygląda jak kamera” – ale ona nigdy nie miała podobnych przemyśleń. Słowo camera swoje korzenie ma w starożytnej grece oraz łacinie i oznacza „komnatę”, choć bliżej mu do słowa „komora”. Dla dziewczyny biegle posługującej się łaciną i kilkunastoma innymi dawnymi językami nie ma w tym żadnej zagadki.
Przecinając plac między budynkami, Emer sprawdza swoją pamięć. Za Camerą stoi kolejny ekstrawagancki budynek: pałacowa fasada, którą od góry wieńczą wieże w kształcie grotu włóczni. Kolegium All Souls. Po jej lewej znajduje się prostokątny budynek, bardziej przypominający zamek, również wzniesiony z jasnego kamienia i zwieńczony wieżyczkami. Biblioteka Bodlejańska. Po jej prawej bogato zdobiona iglica. Kościół uniwersytecki pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny. Od studentów Oksfordu oczekuje się znajomości nazw wszystkich budynków, więc Emer także musiała się ich nauczyć.
Na początku, gdy trafiła tu dwa lata temu, rozgorączkowana, przekonana, że łowcy są na jej tropie, to miejsce było dla niej trudne do pojęcia. Spodziewała się, że uniwersytet będzie jednym wielkim kampusem, a nie zbiorem sal i budynków – kolegiów – rozsianych po mieście, każdy z własną historią i urokiem. Niektóre są bardzo stare: Balliol założono w trzynastym wieku. Inne są dużo nowsze, jak wybudowany w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim Linacre, do którego Emer jedzie tego ranka.
Gdy mknie na rowerze, chłodne powietrze kłuje jej skórę. Jesień zadomowiła się na ulicach. Studzienki pozatykane są liśćmi w kolorze miodu, a budynki z piaskowca skąpane w chłodnym słońcu.
W piwnicy kolegium Linacre znajduje się siłownia. Emer skanuje dowód osobisty, który nie należy do niej, a następnie idzie się przebrać do szatni. Tam wyciąga z plecaka swój strój sportowy. Granatową bluzę z kapturem i spodenki, wszystko z logo Oksfordu i skradzione z oficjalnego sklepiku. Ubrania są zatęchłe i wilgotne od potu po wczorajszym treningu i tych poprzednich też.
Emer biegnie, ostro i szybko, przez czterdzieści pięć minut, aż zaczyna jej się kręcić w głowie, gdy schodzi z bieżni. Jej mięśnie ciążą, w dobry sposób. Lubi czuć mięso pod skórą, kiedy chodzi; wszystkie te mięśnie opinające jej kości. To właśnie jest siła.
Po bieganiu wraca do szatni, wchodzi pod prysznic w pełni ubrana i pociera mydłem materiał swoich ubrań, aż się pienią. Następnie staje pod strumieniem wody, żeby zmyć pot i trud ostatnich paru dni oraz nikły zapach siarki, który sączy się z jej skóry. Ściąga przemoczone ubrania i porządnie je pierze, następnie także bieliznę, wszystkie trzy pary, a potem wyżyma je i wiesza na hakach, na których ludzie czasami wieszają kurtki albo przypadkowo zostawiają ręczniki. Po myciu i praniu staje pod wodą i podkręca temperaturę tak, że jej blada skóra po chwili robi się różowa. Co za głupi luksus. Nawet teraz, tak wiele lat po tym, jak Nessa znalazła ją na wpół dziką w lesie, dostęp do prysznica sprawia, że Emer chce się naraz śmiać i płakać.
Wyciera się cudzym ręcznikiem i ogląda swoje nagie ciało w zamglonym wysokim lustrze, podziwiając grube włókna mięśni na swoich ramionach i nogach, sześciopak, który wybił się na jej kiedyś miękkim brzuchu. U lewej stopy brakuje jej dwóch palców, na lewym przedramieniu ma niezaleczoną pięciocentymetrową ranę, a pod obojczykiem roi się wściekła czerwona wysypka, tam, gdzie na skórze spoczywa ołowiany wisiorek.
Studentki z kolegium Linacre zostawiają tutaj swoje dezodoranty, szampony, odżywki, podkłady, szminki i maskary. Emer używa tego, czego potrzebuje, a następnie przebiera się w ubrania, w których tu przyjechała. Beżowy wełniany płaszcz, czarny golf, tweedową spódniczkę, czarne rajstopy, czarne wysokie buty. W te same ubrania, które Nessa wcisnęła do plecaka Emer dwa lata temu, gdy wypchnęła ją za drzwi i kazała uciekać, uciekać, bo dopadną ją po tym, co zrobiła.
W południe Emer idzie na pierwsze i jedyne „zajęcia” tego dnia. To wykład z matematyki. Matematyka kończy się dla niej na tym, czego nauczyła się od mamy, a ta zginęła, gdy Emer miała siedem lat. Dodawanie, odejmowanie i mnożenie to pojęcia, które mają dla niej sens, ale z trudem przekłada je na praktykę bez liczenia na palcach. Nessa czasami próbowała z nią do tego siąść, ale sama nigdy nie chodziła do szkoły i umiała tylko to, co uchodziło dla kobiet Byrne za użyteczne: kiedy zasadzić nasiona wiosną, jak z roślin zrobić nalewki i mikstury, mówić martwymi językami.
Emer wolałaby pójść na wykład z jakiegoś języka, im starszy, tym lepszy, ale te odbywają się w małych salach, dla niewielkiej liczby słuchaczy, i nie ma na nich jedzenia. Na wykładzie z matematyki podają bánh mì, opcję z wieprzowiną po jednej stronie sali, a wegetariańską po drugiej. Znak nad jedzeniem mówi WEŹ TYLKO JEDNĄ PORCJĘ. Emer bierze dwie kanapki z wieprzowiną, wychodzi z audytorium, wraca innymi drzwiami i bierze dwie kolejne, tylko wegetariańskie.
Na wykładzie jest tak wiele osób, że musi siedzieć na wykładzinie, na uboczu. Młoda kobieta opowiada o stypendium, które dostała na elitarnej uczelni w Stanach Zjednoczonych. Emer zastanawia się, jakie tam mają jedzenie. Zaczyna się wykład. Profesor zapisuje na tablicy wszelkiego rodzaju dziwne symbole, jak co tydzień. Emer rozumie egipskie hieroglify, ale tych znaczków nie. Słucha i obserwuje, powoli zjada wszystkie cztery kanapki. Kiedy krąży lista obecności, Emer spogląda na nią, udaje, że szuka długopisu, i podaje ją, nie zapisawszy swojego imienia i nazwiska. Nikt nie zauważa. Bycie duchem stało się dla niej codziennością.
Wykład ciągnie się do późnego popołudnia. Gdy dobiega końca, Emer wraca do Camery i idzie do Biblioteki Bodlejańskiej; tam siada przy biurku z ciemnego drewna w pomieszczeniu pełnym regałów z tego samego materiału.
Biblioteka to powód, dla którego tutaj jest. Właśnie z uwagi na nią postanowiła ukryć się w Oksfordzie, po nocnej ucieczce z Corku.
Tutaj Emer czyta. Przez okna wpadają długie złote promienie słońca. Powietrze pachnie skórą i starym papierem. To ulubione miejsce Emer na całym świecie. Tutaj czekają na nią książki: u jej stóp, na krześle obok niej. Nigdy nie musi ich szukać; po prostu się pojawiają, jakby magicznie. Książki o prajęzykach. Książki o runach. Książki o sumeryjskim, hattyckim, elamickim, huryckim. Książki o piśmie linearnym A i kreteńskich hieroglifach, o sylabariuszach, logogramach i piśmie klinowym. Emer czyta je wszystkie, od deski do deski, robiąc obszerne notatki. Bawi się przy tym wisiorkiem na swojej szyi, przekładając ciasno zrolowany ołowiany zwój, wybity tak, że jest cienki jak jedwab. Podświadome działanie, które daje jej pewność, że nadal jest na miejscu.
Kończąc książkę na temat prajęzyków, Emer ściąga wisiorek i rozwija zwój, żeby obejrzeć swoją pracę. W ołowiu wyryte są najgorsze słowa, jakie Emer kiedykolwiek znalazła w każdym z martwych języków, jakie miały formę zapisu.
Każde słowo oznaczające krew.
Każde słowo oznaczające nienawiść.
Każde słowo oznaczające zemstę.
Dziś dodaje nowe słowo, na samej krawędzi ryje niewielki znak za pomocą rysika, po czym unosi głowę, by rozejrzeć się po pozostałych osobach w pomieszczeniu; głowy zanurzone w książkach i laptopach w cichej kontemplacji. Wszyscy są tacy czyści. Wszyscy tak prosto siedzą. Wszyscy są tacy przekonani, że tu przynależą. Emer uważnie ich obserwuje i próbuje ich naśladować. Linię ich kręgosłupów. To, jak mrużą oczy, gdy rozwiązują równania na ekranach, sfrustrowani, ale pewni, że koniec końców ich wiedza zatryumfuje. Kobiety mają promienne twarze, równo zebrane kucyki i delikatny makijaż. Mężczyźni są świeżo obcięci i mają błyszczące buty. Ludzie zaprogramowani są, by rozpoznawać schematy, a Emer musi się bardzo starać, by się w nie wpasować. Po to, by nie wzbudzać podejrzliwości.
Kiedy jeden ze studentów idzie do łazienki, Emer wstaje, zakłada wisiorek z powrotem i przechodzi koło jego biurka. W jego otwartym plecaku widzi portfel. Emer nadal zadziwia to, z jaką ufnością studenci Oksfordu zostawiają swoje rzeczy w miejscach publicznych; jak bardzo sobie nawzajem ufają. Udaje, że coś jej spada koło plecaka, i się nachyla. Nie bierze całego portfela. Jedynie rzeczy, które pomogą jej poruszać się po mieście. Jego dowód osobisty. I pieniądze.
Wieczorem Emer zjada muffinkę, którą zostawiła sobie ze śniadania, a potem wraca na siłownię i przez godzinę podnosi ciężary. Nikt nie kwestionuje jej obecności w niewielkim pomieszczeniu przeznaczonym wyłącznie dla studentów kolegium Linacre. Bo czemu by mieli? Jej strój sportowy nadal się suszy, więc ma na sobie bluzę wydziału medycznego na Oksfordzie, którą ktoś zostawił wciśniętą w głąb szafki. Czasem, gdy przechodzi, mężczyźni oglądają się za nią. Myśli wtedy, że to może dlatego, że jest ładna, wręcz zachwycająca, dzięki swoim płomiennorudym włosom i brązowym oczom. Tylko że taki wygląd przeszkadza, gdy chce się pozostać niezauważoną, nie zapadać w pamięć.
Jak ta dziewczyna wyglądała? Emer wyobraża sobie, jak policja pyta jej sąsiadkę w Corku. Ta, która zabiła pani męża.
Po treningu Emer idzie do wspólnej kuchni w Linacre, robi sobie kawę, wypija ją, a potem robi kolejną. Szuflady pełne są torebek herbaty, buteleczek z brązowym sosem, kapsułek kawy i pojedynczo pakowanych ciastek. Tyle jedzenia. Myśli o nocach spędzonych w lesie wokół jeziora Lough Leane, kiedy była dzieckiem, wychłodzonym, wygłodniałym i zdziczałym – a szuflady w Oksfordzie były zawsze pełne jedzenia. Bierze cztery ciastka i chowa je do plecaka. A potem bierze jeszcze cztery, po dwa do każdej kieszeni płaszcza.
Zmierzcha już. Niebo jest bezchmurne, noc już niemal zepchnęła dzień za horyzont i w nikłym świetle mury oraz dach kolegium mienią się blado i posępnie. Emer jedzie pod pizzerię Franco Manca i trzyma się niedaleko wejścia, czekając, aż grupka studentek wstanie od stolika. Nie trwa to długo. Trzy dziewczyny wstają i wychodzą, rozgadane i roześmiane. Zostawiły pół pizzy, półmisek z sałatką i piwo, które ledwo tknęły. Emer przemyka do środka i wszystko zjada. Nie spieszy się. Rozkoszuje się pizzą. Powoli popija piwo. Potem wychodzi. Rachunek został opłacony, więc nikt jej nie zatrzymuje.
Na zewnątrz miasto jest ciemne i panuje w nim listopadowy chłód; nad ulicami zapadła późna jesień, kołysząc je do snu. Latarnie świecą żółtym światłem i wyglądają jak lampy gazowe. Przypominają jej świece, które mama paliła w całym domu, gdy Emer była mała.
To właśnie w nocy obserwuje mężczyzn. Za dnia ucieka przed nimi wzrokiem, gdy trzeba, uśmiecha się nieśmiało; chodzi lekko zgarbiona, by ukryć swoją muskularną posturę, by wyglądać na mniejszą, słabszą, bardziej kruchą. Teraz prostuje plecy i wypina klatkę piersiową, prezentując swoje barki w pełnej szerokości; czuje ciężar i pewność swoich mięśni, które zbudowała. Pod grubymi ubraniami wygląda na miękką, ale jest silna i to, jak zrozumiała, czyni ją niebezpieczną.
Emer śledzi mężczyzn na swoim rowerze. Mężczyźni nie wiedzą, jak to jest, gdy ktoś na nich poluje. Mężczyźni nie chodzą nocą ciemnymi ulicami, myśląc o dłoniach zaciskających się wokół ich gardła, o tym, że ich czaszka może wylądować z głuchym łupnięciem na chodniku.
Nie rozmyślają o nieznajomych przychodzących do ich domu, wyrzynających całą ich rodzinę.
Emer zatrzymuje rower na ścieżce parku Christ Church Meadow, nieopodal niskiego kamiennego mostu. Mostu Folly. To jej ulubione miejsce w całym mieście, nie licząc biblioteki. Wzdłuż Tamizy rośnie mieszanina różnorakich drzew: wypłowiały eukaliptus, wyraziście szmaragdowe iglaki oraz niewiarygodnie wręcz jaskrawe dęby w jesiennych odcieniach cukierkowej czerwieni i oranżadowej pomarańczy. Dochodzi dwudziesta pierwsza. W okolicy jest tylko jedna osoba. Mężczyzna o jasnych włosach siedzący na ławce; je burgera, wpatrzony w rzekę. Emer siada koło niego, zbyt blisko niego, gapi się i wyczekuje.
Mężczyźni myślą, że wygląda jak zwierzyna.
Nie wiedzą, że to tylko przynęta.
– Mogę ci jakoś pomóc? – pyta mężczyzna. W jego głosie nie słychać strachu, nie widać go w jego oczach. – Wszystko okej?
Emer nadal się na niego gapi.
– Andy? – pyta. Irlandię opuściła dwa lata temu, ale jej akcent nadal jest silny.
No dawaj, myśli. Spróbuj mnie skrzywdzić.
Zobaczysz, co się stanie.
Zobaczysz, co potrafię.
– Nie. Mam na imię John. – Wygląda na zdezorientowanego. Zaniepokojonego. Nic więcej nie mówi.
Emer wstaje i wycofuje się, zostawiając go w spokoju.
Jeździ przez kolejne trzy godziny, aż jej palce robią się otępiałe z zimna, a miasto pustoszeje i nie widać mężczyzn, których można śledzić.
O północy wraca do Brasenose, gdzie dzisiejszego ranka jadła muffinkę. Jest wtorkowy wieczór i w pomieszczeniu wspólnym odbywa się impreza, z jedzeniem i alkoholem. Emer manewruje w tłumie ludzi i częstuje się, czym chce. Nikt nie zauważa. Pasuje tutaj. Jakiś chłopak próbuje do niej zagadać, pyta o jej imię, ale jest zbyt jasno i Emer znowu jest zgarbiona. Chłopak czeka na odpowiedź, ale ta nie nadchodzi, więc oddala się, patrząc na nią jak na dziwaczkę.
Głupia. Flirtowanie jest częścią kamuflażu, jej maski. Nie może uchodzić za dziwaczkę. Nie może być dziewczyną, która przyjdzie komuś na myśl, gdy ktoś zacznie zadawać pytania.
Na końcu korytarza są łazienki. Emer siada na desce klozetowej, zjada smażone pierożki, wypija kolejne piwo i czeka, aż impreza się skończy, czyli do pierwszej, kiedy zaczyna obowiązywać cisza nocna. Studenci muszą być wyspani, jeśli pewnego dnia mają rządzić światem.
Emer obmywa twarz nad umywalką i wypija pięć pełnych dłoni wody. W jarzeniowym świetle jej skóra wygląda okropnie. Pod jej oczami wyróżniają się dwa niebieskawe półksiężyce. Tworzy mentalną notatkę, by jeść więcej brokułów, a potem wypija kolejne pięć pełnych dłoni wody.
Kiedy światła są już zgaszone i nikogo nie ma, Emer wyciąga kółko ze skradzionymi kluczami; jest ciężkie, bo są ich dziesiątki. Otwiera drzwi do pomieszczenia wspólnego. Wewnątrz panuje burdel: na podłodze jest mnóstwo okruszków, meble są przekrzywione, ale jest ciepło i jest dach nad głową, więc wystarczy. Właściwie to więcej niż wystarczy.
Przed pójściem spać z plecaka wyciąga nóż i przeciąga ostrze po swoim lewym przedramieniu, otwierając częściowo zasklepioną ranę, którą otworzyła wczoraj wieczorem i przedwczoraj wieczorem, i setki wieczorów wcześniej. Na powierzchni jej skóry pojawia się krew, która zaczyna ciec ku jej dłoni. Emer strzepuje parę kropel na ściany i wypowiada słowa totemów strażniczych, obchodząc pomieszczenie raz, drugi i trzeci; nauczyła się tego od mamy, gdy była mała.
Następnie kładzie się na kanapie, nadal w swoim wełnianym płaszczu, na wypadek gdyby musiała uciekać, i znajduje ukojenie w odgłosach, które wydają demony zlizujące jej krew, gdy ona zapada w płytki sen.
Ciąg dalszy w wersji pełnej