- W empik go
Ireneusz Waróg. W cieniu włoskiego orzecha. Tom 2 - ebook
Ireneusz Waróg. W cieniu włoskiego orzecha. Tom 2 - ebook
Emerytowany komisarz Ireneusz Waróg w podzbąszyńskich Jemierzycach zdemaskował sprawczynię dwóch zbrodni. Ale w jego życiu zdarzyło się tam coś o wiele ważniejszego: nawiązał gorący romans z ekscytującą kobietą. Wewnętrzną próbę sił, pomiędzy pragnieniem ucieczki a miłością, wygrywa… Miłość, oczywiście! Pozostaje zatem przy emanującej magiczną siłą przyciągania Irenie (ach, te jej oczy…). Czy parę czekają same szczęśliwe dni? Niestety, nie! Nad kobietą po przejściach i mężczyzną z przeszłością niczym miecz Damoklesa wisi śmiertelne niebezpieczeństwo, bowiem ktoś pała groźbą odwetu. Osoba ta zupełnie ignoruje fakty, w chorej zawziętości gotowa jest poświęcić życie, byle posmakować smaku zemsty. Niestety, ostentacyjnie nienawistne spojrzenia i demoniczne uśmiechy nie wystarczą do podjęcia przeciw niej kroków prawnych, a dzięki cwaniactwu nie zostawia czytelnych śladów swych nikczemnych knowań. Waróg (lekceważony przez przedstawicieli prawa) prowadzi zatem własne śledztwo, powoli gromadzi ślady, które układa w coraz logiczniejszą całość. Tymczasem życie bohaterów komplikują też zmory przeszłości: konflikty rodzinne, zawiść rozczarowanej eksżony...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8019-075-6 |
Rozmiar pliku: | 990 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Fikcją literacką są nazwiska policjantów, strażaków, a także innych funkcjonariuszy publicznych oraz ich funkcje i dokonania. Czy przypominają oni prawdziwych? Ocenę zostawiam Czytelnikom.
AutorPROLOG
Wrzesień, 2019 rok
Emerytowany komisarz Ireneusz Waróg prowadził swojego wysłużonego volkswagena trasą Poznań – Jemierzyce k. Zbąszynia. Wzrokiem lustrował mijane otoczenie i sytuację na szosie, lecz myśli nieustannie uciekały w zupełnie inne kierunki. To biegły ku Irenie, do której niecierpliwie, pełen nieokreślonych jeszcze nadziei, zmierzał, to budziły obrazy wcześniejszych lat i przywoływały Sylwię, byłą żonę, by po chwili zderzyć się z ekstremalnymi przeżyciami ostatnich dni. Zawsze jednak na pierwszy plan wybijał obraz kobiety, od której przed godziną wyjechał, a dopiero co zawrócił z drogi, by ją znowu zobaczyć. Zobaczyć? Zostańmy przy takim założeniu. Wyobraźnię mężczyzny najpełniej wypełniały jej oczy. Piękne, duże, zielone, zawsze troszkę zasmucone, jakby lekko zlęknione, a jednocześnie czułe i ufne. Pragnął je pocałować. Może pragnienie muśnięcia wargami owych zniewalających oczu działało silniej niż żądza zespolenia ust, mocniej niż najśmielsze wyobrażenia z bogatej przecież gamy damsko-męskich intymnych aktywności? Jeśli to prawda – myślał – że oczy są zwierciadłem duszy, to… To nic nie powinno studzić pragnienia powrotu do kobiety, którą hojna natura w nie wyposażyła.
Błogie podekscytowanie trochę zakłócały również powracające od czasu do czasu słowa wypowiedziane przez Paulinę, córkę Grażyny Krzywy, której niedawno deptał po piętach swym prywatnym śledztwem. Niestety, desperacko uciekając przed sprawiedliwością – dotychczasowe ustalenia organów ścigania bez cienia wątpliwości potwierdzały jej sprawstwo dwóch morderstw, do których zresztą zdążyła się przyznać – kobieta świadomie uderzyła rozpędzonym autem w drzewo. Krótko potem dziewczyna sformułowała przy nim groźbę: _Słyszę o samobójstwie. Nie wierzę, mama za bardzo kochała życie. I mi by tego nie zrobiła. Ale jeśli faktycznie ktoś ją doprowadził do takiego załamania, to znajdę drania. I zabiję._ Niech sobie smarkula straszy – uspokajał się – nie będę drżał przed nastolatką, nawet uprawiającą jujitsu na mistrzowskim poziomie.
Wpadł do prowincjonalnej wsi Jemierzyce kilka tygodni temu, aby w pensjonacie Itaka psychicznie zresetować się po trudnym rozwodzie oraz wcale niełatwym, choć zamierzonym, rozbracie z policyjnym mundurem. Zamierzał pobyć tutaj tydzień, najwyżej dwa, a potem powrócić do Poznania, by zacząć nowy – nieprzemyślany jeszcze w pełni – etap swojego życia. Wszak dobiegał dopiero pięćdziesiątki… Tymczasem w miejscu zamierzonego relaksu najpierw przypadkowo trafił na ślady zbrodni, a później poznał coraz bardziej przyciągającą, ostatecznie wyzwalającą miłosną fascynację, kobietę. Zagadkową zbrodnię rozsupłał, odkrył też i wyjaśnił inną, ale z Ireną wszystko nadal pozostawało nieostre. Widział jej wabiące – fizyczne i duchowe – walory, ale życie zdążyło nauczyć go, że niekiedy ciężko odróżnić diament od podróby, oryginał od falsyfikatu. Podobne spostrzeżenie tyczy się sądów o ludziach. Mało tego. Czasem domniemywał jeszcze odważniej: najczęściej właśnie ich, bo nikt inny w stopniu równym _homo sapiens_ nie opanował sztuki psychicznego maskowania i tworzenia oszukańczej kreacji.
Wycieraczki monotonnie zbierały duże krople rzadkiego deszczu, zapętlona płyta CD bezustannie odtwarzała piosenki zespołu Raz Dwa Trzy. Kolejny raz wybrzmiało: _Czy te oczy mogą kłamać? Chyba nie!_ Ireneusz radosny, jednocześnie rozedrgany wewnętrznie, wjechał w swojskie już jemierzyckie opłotki.Tego samego dnia, ale trochę później, oraz kilka kolejnych miesięcy
Dawno nie czuł tak mocnego zdenerwowania (dlaczego?) jak teraz, gdy nacisnąwszy dzwonek przy drzwiach wejściowych, czekał na Irenę i zaproszenie, aby przekroczył próg jej domu. Wydawało mu się, że bardzo, bardzo długo nikt nie uchyla drzwiowego skrzydła, przemknęła mu nawet przez myśl dołująca wątpliwość, czy doczeka zgrzytnięcia zasuwki. Doczekał. W progu stanęła gospodyni. I… obydwojga zamurowało. Dziwne, wszak pragnęli tego spotkania, a czekaniu nań towarzyszyło głębokie, choć podświadomie tłumione rozentuzjazmowanie.
– Wejdź, proszę. – Po kilku rozwlekłych sekundach milczenia powiedziała uprzejmie kobieta, usłużnym gestem zapraszając do środka. Irek spojrzał w jej oczy, te niepowtarzalne oczy, i nabrał przekonania, że niedawno płakała. Powstrzymał komentarz, nie zapytał dlaczego. Nie zrzucał na siebie winy za ten płacz, ale – takie towarzyszyło mu przeświadczenie – miał z nim związek. Może łzy zostały wymuszone wzruszeniem albo radością? Dlatego i on poczuł rozczulenie.
Objął ją ramionami i tak trwali przez minutę, może dwie. Później usiedli naprzeciwko siebie przy niskiej pokojowej ławie, na której stały dwie szklanki, dzbanek gruszkowo-śliwkowego kompotu i talerzyk z herbatnikami. Irek zapatrzył się w ławowy blat, od czasu do czasu zerkając dyskretnie na Irenę, co skutkowało króciutkimi kontaktami wzrokowymi. Króciutkimi, ponieważ dłuższych nie wytrzymywał, jakby go zawstydzała albo onieśmielała. Nie przygotowała się specjalnie na jego przyjazd. Powrót, ściślej mówiąc, bo godzinę temu, może troszkę dłużej, pożegnali się i zapewne ani on, ani ona nie zakładali, że tak szybko ponownie usiądą twarzą w twarz. Przez czas między rozmową telefoniczną, zakończoną deklaracją, że wraca, a momentem, kiedy ponownie stanął w progu jej domu, nie mogła ogarnąć myśli; nie potrafiła skupić na tyle uwagi, aby przygotować choćby skromniutkie powitanie. Z ubiorem też nie zaszalała. Miała na sobie prosty, choć jak zawsze gustowny strój: klasyczną bluzkę, spódniczkę zakrywającą kolana, cieliste rajstopy i zwykłą apaszkę. Żadnej biżuterii, za cały makijaż służyła czerwona szminka. Teraz usadowiła się w swym fotelu lekko bokiem. Mimo iż na twarzy wciąż widniały ślady płaczu, częstowała mężczyznę szerokim uśmiechem, promieniała przy tym oczami. Z lekko rozchylonymi, często zwilżanymi ustami prawie bez przerwy patrzyła na swego rozmówcę. Czasem pochylała się w jego stronę, a palcami przebierała w swoich włosach, od czasu do czasu zarzucała je do tyłu, nieświadomie odsłaniając smukłą szyję. Ireneusz, dla celów zawodowych, długo poznawał mowę ciała. Teraz poczuł, że jest może trochę nie fair, bo nie lubił wykorzystywać swej wiedzy w relacjach prywatnych, ale te niewerbalne sygnały świadczyły jednoznacznie (co mu bardzo schlebiało), że gospodyni zależy na zbudowaniu między nimi bardzo bliskich, także intymnych relacji. Oglądał wręcz książkową ilustrację zachowania kobiety, która – delikatnie sprawę nazywając – chce wywrzeć pozytywne wrażenie na dotrzymującym jej towarzystwa facecie.
Rozmowa mocno kulała. Aby ją ożywić, a może tylko żeby zyskać chwilę rozluźnienia, usiedli w innym miejscu: umościli się obok siebie na kanapie. Wciąż prowadzili troszkę drętwy dialog. Wreszcie Irek delikatnie przytulił swoją wybrankę (tak o niej pomyślał), czemu poddała się bez oporów, choć i bez euforii. Ale pewnie ta bliskość rozluźniła im języki.
– I co dalej z nami? – zapytał.
– To, co postanowimy. Wspólnie. Masz konkretne oczekiwania? Zamierzenia?
– Zacznijmy od czegoś innego. Wiesz… Dopiero, kiedy Jemierzyce zniknęły mi z pola widzenia, doszło do mojego czerepa, że… Wiem, gadam ckliwie albo do ckliwości podobnie. Trudno. Otóż gdy wyjechałem ze wsi, uświadomiwszy sobie, że prawdopodobnie na zawsze, zrozumiałem, jak bardzo jesteś mi bliska, o wiele bliższa, niż wcześniej myślałem. I wcale nie dlatego, że uratowałaś mi życie. Nie. Za okazaną odwagę mógłbym być wdzięczny, tutaj zaś chodzi o coś innego. O coś więcej.
Odczuwał potrzebę, żeby wyłożyć kawę na ławę, to, co świeżo – nazwijmy tak – odkrył, o czym w ten sposób niedawno nawet nie myślał.
– Irenko… – Zaczął, próbując przełknąć kluchę w gardle. – Powiem coś, co… Może cię zdziwi, może zszokuje albo… Kocham cię. Naprawdę wiem, co powiedziałem.
Zapadło głębokie milczenie. W końcu odezwała się kobieta.
– Przytul mnie mocniej. Wiesz, dawno zwątpiłam, że jeszcze kiedykolwiek usłyszę te słowa, a do głowy mi nie przychodziło, abym kiedykolwiek komukolwiek mogła je wyznać. A jednak… Niech i ja zabrzmię ckliwie, ale również z pełną powagą odsłonię swą duszę. Też cię kocham.
– Ten dzień już jest piękny, zawsze będę o nim pamiętał. Ale co dalej…? – Irkowi zabrakło oddechu, dlatego nie wycisnął z siebie do końca sformułowanego w myślach pytania.
– Tę kwestię mamy już poniekąd za sobą. Będzie wedle podjętej wspólnie decyzji dwojga zakochanych, cywilnie wolnych, wciąż młodych i pięknych ludzi. – Irena sprawiała teraz wrażenie osoby mniej sparaliżowanej niż partner, nawet próbowała żartować. – Mamy czas na wspólne rozmyślania i plany. Zdradzę ci szczerze, ale nikomu nie powtarzaj, ha, ha! Mnie to wszystko baaaaardzo ekscytuje. Bardzo, bardzo.
Mężczyzna poczuł w duszy głębokie rozpłomienienie i rosnące pożądanie. Własne oraz – odbierał takie sygnały, a może tylko je w ten sposób interpretował – partnerki. Wciąż wtulał w siebie – mógł już tak ją nazywać – ukochaną kobietę, a doznawana przyjemność wzmagała pragnienie postawienia kolejnego kroku. Wiedziony erotycznym pragnieniem zbliżył wargi do jej warg. Ona przyjęła je i usta obojga rozpoczęły namiętną współpracę w miłosnej grze. Nasyciwszy pierwszy zmysłowy głód, Ireneusz począł całować każdy fragmencik twarzy, później magnetyzujące go oczy (w tym momencie kobieta zareagowała troszkę dziwnie, acz poddała się temu z błogim westchnieniem), uszy, szyję… Rozkosz na twarzy Ireny dokładała żaru do i tak silnie rozbudzonego podniecenia. Umyślił więc zmierzać w stronę seksualnego finału. Kiedy jednak położył rękę na jej kolanie i przesunął wyżej, luba zastopowała go.
– Proszę, nie w tej chwili, może nie dzisiaj nawet. Pragnę czuć, że jesteś. Tyle mi wystarczy. _Jeszcze poczekajmy, jeszcze się nie spieszmy…_
Nie pytał, dlaczego mają czekać, i tak czuł się przeszczęśliwy. W tyle głowy wciąż bolesną zadrą tkwiło mu ich pierwsze, jednocześnie ostatnie dotąd odważne sam na sam. Wtedy zepsuł całą radość niefortunnym wypowiedzeniem podczas miłosnej ekstazy imienia byłej żony. Głęboko przeżył popełnione _faux pas_. Obojgiem mocno to trząchnęło. Ale upłynęło już sporo czasu, zaszło wiele zmian. Teraz w przerwach między pieszczotami opowiadali wzajemnie o sobie. Można rzec, że wywnętrzali się pierwszy raz tak szczerze; pierwszy raz – nie wiedząc, że doświadczają tego wzajemnie – w życiu.
Mijały godziny. Irek zdążył przybliżyć obraz swego dzieciństwa, jakieś szkolne szaleństwa, wakacyjne wypady do dziadków na wsi, nie zawahał się przedstawić swojego _love story_ z Sylwią, które trwało od liceum, poprzez kilkuletnią pustkę po powtórne spotkanie, małżeństwo, zdradę i rozwód. Miłosna historia Ireny była mniej skomplikowana: zauroczenie, ciąża, ślub, nałóg, przemoc, rozstanie… I smutny epilog: śmierć zagubionego w alkoholizmie małżonka.
Rozkoszny czas wzajemnych zwierzeń wciąż przerywali gorącymi pocałunkami i delikatnymi pieszczotami.
– Zaraz druga, nie uważasz, że należałoby trochę pospać? – zreflektowała się w końcu kobieta.
– Szkoda mi spać, kiedy mam ciebie w zasięgu ramion.
– Oj tam… Pewnie przyjdzie czas, gdy będziesz ode mnie stronił, szukał pretekstu, aby się wyrwać na troszkę.
– W życiu!
Zaśmiali się razem, bo oboje wiedzieli już… Nie, nie wiedzieli, podsycali nadzieję, że – owszem – miłość może trwać do grobowej deski, ale nie żywili złudzeń, że szczeniacka ślepa fascynacja – a w takiej tkwili – raczej nie.
– To co, chyba nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy od dzisiaj spali razem? – zapytał Waróg.
– Jeśli tylko nie chrapiesz…
– Ależ skąd! Nigdy nie słyszałem swojego chrapania!
Kobieta zasnęła szybko, on nie od razu, gdyż rozbudzone pożądanie wciąż odsuwało przejście w objęcia Morfeusza. Ale ani trochę nie przynaglał do zbliżenia, uszanował, że Irenka nie pragnęła dzisiaj takiej bliskości. Objął ją czule ramieniem, wtulił w siebie i tyle wystarczyło, aby kosztować pełni szczęścia.
Zasnął wreszcie, a wędrując szlakami nocnych rojeń, spotkał także ukochaną. Na poznanej we wcześniejszych snach wyspie miejscowego jeziora Czarne. Senne marzenia postrzegał bardzo nieostro, ale dotykały głębokich sfer emocji, bo bohaterka zwidzeń przebłyskami stawała w jasnym polu widzenia, a wtedy epatowała swym kobiecym urokiem, niczym na filmowym zbliżeniu wbijała weń swój magnetyczny wzrok, obdarowując uśmiechem, by po chwili filuternie pogrozić palcem, naburmuszyć się albo ustawić plecami i odpłynąć, a potem – po długiej nieobecności, wszak dla zakochanych nie ma nieobecności krótkich – znów wyłonić się jakby z niebytu, kolejny raz pokazując swe kuszące kształty. Obrazki takie tworzyły senny, mglisty cykl, w którym momenty przyjemności przeplatały się z chwilami frustracji.
Przebudziło go światło wczesnego dnia. Z ukontentowaniem uświadomił sobie, że kobieta ze snu śpi obok niego i musiał wytężyć umysł, aby ustalić, co w ostatnich godzinach było snem, a co jawą. Bo przecież całował ją naprawdę przed zaśnięciem, a teraz – konstatował radośnie – trzyma dłoń na jej obnażonym ramieniu…
Usiedli do swojego pierwszego wspólnego śniadania. Nieustannie zafascynowanych sobą i sytuacją uskrzydlał ich każdy drobiazg: że po przebudzeniu nie są samotni w łóżku, że trzeba poczekać na wolną łazienkę, że ktoś zapyta, czy nalać herbaty, czy słodzi, a może chce mleka… Zwyczajne detale, ale powiewały świeżością, innością i pięknie kolorowały wcześniejszą szarość.
Ireneusz zdradził zamiar wyjazdu do Poznania (zrobiła grymas, acz słodki), bo musiał załatwić tam kilka spraw; w pierwszej kolejności porozmawiać z synem, później odwiedzić rodziców, którym obiecał ponadto wytapetować pokój. Miał poza tym dopiąć jakieś formalności w biurze emerytalnym, gdyż pewna nieścisłość w papierach groziła wstrzymaniem świadczenia.
– Pozałatwiam, co najpilniejsze, w trzy, góra cztery dni i wracam. Muszę też zdecydować, jak dalej sobie wszystko ułożyć.
– Co masz na myśli?
– Wczasy w Jemierzycach mam już za sobą. A nie zamierzam siedzieć pod twoim dachem bezczynnie.
– Przecież emerytem jesteś. Najmłodszym ze wszystkich znajomych emerytów, ale jednak.
– Kpij, kpij, ale teraz serio. Przeszło pół nocy rozmawialiśmy o tym, co dotąd przeżyliśmy. I super. Cudownie minął ten czas. Ale pora odpowiedzieć sobie na podstawowe pytanie: jak ma wyglądać nasza przyszłość? Jeśli oczywiście bierzesz pod uwagę, że ułożymy wspólne plany. Bierzesz?
– Irku, uważam, że po naszych wczorajszych wyznaniach zadajesz zupełnie retoryczne pytanie. Sądzisz inaczej? Biorę, jak najbardziej.
Irena przełknęła swój kęs, nachyliła się przez stół i podała Ireneuszowi usta. Znowu złączyli je w napływającej fali namiętności.
– No dobra, mamy temat do obgadania, ale teraz muszę iść popracować – oznajmiła, kiedy nasycili się troszkę pocałunkiem. – Nie mogę nawalić, wystawiać na szwank zawodowej reputacji przez swoje amory. Wieś pewnie i tak huczy od plotek, że sobie Pocztówka chłopa przygruchała.
– Niech huczy. Tutejsi też muszą mieć przecież nowe bodźce, napędzające ich do aktywności paliwo. Nie powinni żyć samymi telewizyjnymi serialami, chorobami sąsiadów i miejscowymi pogrzebami. Może wreszcie przestaną trajlować o Grażynie.
– Mój drogi, nie znasz tutejszych realiów. Szybko nie przestaną. Będą o niej jeszcze długo, długo rozmawiać i snuć różne domysły. A ja, tak czy inaczej, muszę być punktualnie w pracy.
– Świat nie runąłby, jeślibyś się raz spóźniła. – Ireneusz prowokował, ale nieprzekonująco, bo nie potrafił zachować powagi.
– Gdybym miała szesnaście lat, być może posłuchałabym twojej rady.
– Oj tam… Szesnaście albo ciut więcej… Bez różnicy.
– Poznaj mój PESEL. Nawet trzydzieści z najwyższą stawką VAT-u nie wskaże wieku. Masz tego świadomość?
– Mam. No i dobrze. Nie jestem pedofilem.
– Ha, ha.
Pobyt w rodzinnym Poznaniu zajął Ireneuszowi cztery dni. Dużą część tego czasu poświęcił na telefoniczne pogaduszki z ukochaną. Spostrzegał w sobie sporo cech zakochanego nastolatka. Nowa wybranka wypełniała bowiem centrum jego wszechświata, ciągle o niej myślał, często dopuszczał też erotyczne pikantne fantazje. Może to zbyt szczeniackie – konstatował – ale przecież pragnienie seksualnego zbliżenia charakteryzuje nie tylko nastolatków, a poza tym uważał już Irenę za tę jedyną, z którą chciał przebywać, z którą pragnął się kochać i zamierzał być jej wierny. Czasem – owszem – zastanawiał się, czy nie za łatwo nabrał takiego przekonania, ale czyż o wiele bardziej ryzykownych zachowań nie tłumaczy miłość? A swoim postanowieniem nikogo teraz nie zdradzał. To ostatnie miało dla niego znaczenie równie ważne, co stan przeżywanego uczuciowego upojenia.
Wrócił do Jemierzyc w dzień pogrzebu Grażyny, po południu. Mógł swój przyjazd przyśpieszyć o kilka godzin, ale specjalnie zrezygnował z tej smutnej uroczystości. Mimo wszystko przy trumnie kobiety, która – uciekając przed sprawiedliwością za odkryte przez niego zbrodnie – popełniła samobójstwo, czułby się nieswojo.
Zatrzymał się przy jemierzyckim spożywczaku, aby kupić Irenie bombonierkę, ewentualnie wino na wieczór. Sklep tętnił gwarem, lecz ucichł momentalnie, gdy Ireneusz przekroczył jego próg. Jakby sporej grupie klientów nagle coś zasznurowało usta. Początkowo nie skojarzył, że on jest tego przyczyną, bo dlaczegóż by miał skojarzyć? Jednak przyjmując przenikliwe, trochę ciekawskie, trochę bezczelne spojrzenia, poczuł się nieswojo. Co jest grane? – zaczął główkować. Poprosił o pudełko czekoladek i półwytrawne wino. Jakiś miejscowy głośno i ewidentnie teatralnie, jakby wyrażając dezaprobatę albo zdziwienie sytuacją, chrząknął (a widzicie…? – zdawał się w ten sposób komunikować zebranym). Waróg, nieco skonfundowany i speszony, wyszedł ze sklepu.
Pogrzeb Grażyny Krzywy zgromadził rzadko oglądane na tutejszym cmentarzu, a może nigdy wcześniej niespotykane, tłumy. Irena stała w ogonie pogrzebników. Głęboko zadumana słuchała słów liturgii i okolicznościowych słów księdza. Uważała się za osobę wierzącą, odmawiała więc w duchu modlitwę za duszę zmarłej, życząc jej odpuszczenia wstrętnych czynów, o których – inaczej niż zdecydowana większość uczestników ceremonii – wiedziała. Miała świadomość, iż wielu jemierzyczan nie wierzyło w samobójstwo współmieszkanki, ale niedowiarkowie nie mogli też przewidzieć, że już niedługo spod korzeni włoskiego orzecha w przydomowym ogrodzie zmarłej śledczy wykopią kości jej zaginionego prawie dwadzieścia lat temu męża, a próbki genetyczne wskażą także Grażynę jako sprawczynię zabójstwa w roku 1996 dwudziestoczteroletniej Aldony Eterskiej. To wszystko pozostawało dopiero melodią przyszłości, by w pewnym momencie – co, niestety, swojskie i typowe również w ogólnopolskim wymiarze – uruchomić potok plotek, niedopowiedzeń, spekulacji i podejrzeń. Tymczasem sama się dziwiła, ale poza wstrętem do tych czynów i potępienia winowajczyni odczuwała wobec niej swoistą litość. Wszak znały się od szczenięcych lat, okresami nawet przyjaźniły…
Wreszcie trumna zjechała w czeluść grobu, a teren wokół mogiły zaczął powoli pustoszeć. Pozostawała przy niej jeszcze córka nieboszczki, Paulina. Dziewczyna nieobecnymi oczami, zdawało się, nieświadoma tego, w czym bierze udział, przyjmowała kondolencje. Dziwnie oprzytomniała, kiedy z wyrazami współczucia podeszła Irena. Przeszyła ją całkiem nagle trzeźwym, acz chłodnym jak zero w skali Kelwina spojrzeniem i rzuciła: spadaj, suko, idź do swego skurwysyna.
Irenę w okamgnieniu zmroziło, a ożywiło kilku ostatnich uczestników pogrzebu, którym trafiła się nie lada frajda i niespodziewana, sensacyjna, można rzec, dawka emocji. Po godzinie o tym przygrobowym incydencie tokowała cała wieś. Znowu zdarzyło się tutaj coś ciekawego.
Siedziała zasępiona, rzut oka wystarczał, aby się domyślić, że niedawno znowu płakała. Irek familiarnie przytulił ją przy powitaniu, pocałował i wręczył upominkowy zestawik: kupioną chwilę wcześniej bombonierkę wraz z wiązanką pięknych róż, nabytą w Poznaniu. Wino zatrzymał na później. Czule odwzajemniła jego zachowanie, choć pozostawała w posępnym nastroju.
– Stało się coś złego? – zapytał.
– Owszem, przeżyłam bardzo przykry epizod. Podczas pogrzebu. Właściwie po nim. Podeszłam do Pauliny, wiesz, córki Grażyny, żeby złożyć jej kondolencje, a ona… Ona mnie zwyzywała od suk. Pojmujesz? Tobie zresztą też się dostało.
– Rozumiem, że mnie. Ale czym ty zasłużyłaś na takie potraktowanie?
– Nie wiem. Kazała spadać mi i… Daruję sobie i tobie, żeby powtórzyć, jak ciebie nazwała.
– Jak?
– Nieważne. W każdym razie brzydko.
– Wiesz co? Ona przy mnie też groziła zemstą na kimś, kto doprowadził jej matkę do śmierci. To było zaraz po tym wszystkim. Czasu trochę minęło, więc powinna wreszcie otworzyć oczy na prawdę, przyjąć do wiadomości całą sekwencję tragicznych zdarzeń. Że kochana mamusia zamordowała niewinną dziewczynę i swego męża, a ją pozbawiła ojca. Czyż to nie powinno być oczywiste? Rozumiem, przykre. Przykre, dołujące i wiele innych określeń do tej sytuacji pasuje, ale przecież prawdziwe!
– Irku, masz rację, ale mimo wszystko boję się.
– Czego? Kogo?
– Pauliny.
– Bez przesady. Przed jakąś wściekłą gówniarą mamy trząść portkami?
– Ty jej nie znasz. Poniekąd zdana byłam na nią od jej dzieciństwa, bo wychowywała się z moimi dziewczynkami. Zawsze pałała niesamowitą mściwością. Trudno mi orzec, po kim ma tę cechę, ale nie raz, nie dwa aż mnie szokowała swoim zachowaniem. Jeszcze jako berbeć zionęła zemstą za każdą w jej mniemaniu krzywdę, choćby najzwyklejszą błahostkę. Było w tym coś wprost nienormalnego! Żaden foch, żadna chwila gniewnego porywu, co częste u małolatów, a taka kipiąca, niegasnąca, zawzięta złość. Przez swój charakter nie miała tutaj koleżanek ani kolegów. Ze wszystkimi była na wojennej ścieżce, ciągle szukała okazji, aby tej czy tamtej osobie podłożyć nogę. Żeby sprawić przykrość mojej Martynce, kiedyś podrzuciła naszemu kotu truciznę. Do normalnej karmy dodała trutkę na szczury. Całe szczęście, że w porę się zorientowałam i narobiłam rabanu. Przez ten zatarg i z Grażyną też nie rozmawiałam prawie rok. Innym razem splądrowała nam ogród, poniszczyła grządki. Irek, jeśli teraz jest nakręcona, żeby odgryźć się na nas, to też będzie za wszelką cenę parła do celu. Dlatego boję się! Naprawdę się boję! O ciebie przede wszystkim, bo ona chyba tkwi w swym maniakalnym przekonaniu, że odpowiadasz za śmierć jej matki.
– Irenko, a ja z uporem maniaka powtarzam: nie drżyjmy przed byle smarkulą.
– To nie byle smarkula, lecz mściwe dziewuszysko, uwierz mi.
– Kochanie (pierwszy raz powiedział „kochanie” i trochę się speszył, ale nie dał tego po sobie znać), wyhamuj, damy radę.
Irenie i Ireneuszowi kolejne jesienne tygodnie upłynęły w niegasnącym zauroczeniu nową prywatną rzeczywistością. Funkcjonowali jako para, tak byli przez coraz większy krąg otoczenia postrzegani i – nierzadko – piętnowani. No bo – wedle szczątków docierających od życzliwych tubylców opinii – to dziwne: zwlekł się przybłęda na wypoczynek, najpierw nadskakiwał Grażynie Krzywy, właścicielce gospodarstwa agroturystycznego, w którym zamieszkał, dla niej kłusował, ryby nosił, piękne słowa gadał i nie wiadomo co z nią wyprawiał. A na mur beton wyprawiał brzydkie rzeczy („te ludzie miastowe, pani, to wie pani…”). Mimo doniesień prasowych oraz przecieków ze śledztwa niewielu miejscowych wierzyło, że szefowa Itaki zabiła się z premedytacją, a ci nieliczni, co przyjmowali taką wersję zdarzeń, również szukali jakiejś niebłahej przyczyny jej desperackiego kroku. Czyż możliwe, aby sama z siebie specjalnie grzmotnęła rozpędzonym samochodem w drzewo? Ona? Zawsze tryskająca energią baba?
Może ten koleś obiecał ich ziomalce nie wiadomo co; może pieniądze na wspólny biznes albo przeżyła przez niego zawód miłosny? Niewykluczone, że małżeństwo zdeklarował, a później poszedł do innej; tej Pocztówki, co sama nie umiała znaleźć sobie faceta, więc odbiła przyjaciółce. Lecz jakie sekrety i machlojki się za tym wszystkim kryły, dokładnie nikt nie wiedział. Ponoć – mawiali niektórzy – Paulina wie, ale nie puszcza pary z ust, czasem coś się jej tylko wymsknie. A ta nieodpowiedzialna Pocztówka – dawało się podsłuchać tu i tam – takiego ciemnego typa wzięła pod swój dach! Głupia baba. I po co całe lata zgrywała całkiem porządnicką. Daleko od mężczyzn, często do kościoła… Ale jak Pan Bóg chce kogoś ukarać, to mu rozum odbiera. Chyba Jemierzyce obserwują właśnie taki przypadek. Bo któż widział, żeby porządna kobieta z nieznanym nikomu przybłędą…
Tymczasem Irena codziennie sumiennie odpracowywała swoje godziny na poczcie, jego zaś zajmowały różne drobne naprawy w domu: a to zepsuta klamka, urwana listwa przypodłogowa, odklejona tapeta, wybita szybka w piwnicznym okienku… Świetne zajęcie, dopóki nie podejmie jakieś roboty. Bez norm, harmonogramu, szefa, odpraw…
Poznań odwiedzał co kilka dni. Załatwiał problemy i problemiki rodzinne, wpadał też do prokuratury w sprawach śledztwa dotyczącego dwóch morderstw, których zagadkę wcześniej wyjaśnił, a gotowe rozwiązanie podał na tacy organom ścigania. Zawsze jednak przed nocą wracał do Ireny, gdyż nie chciał jej zostawiać samej. W ten sposób przeżywali swoisty miodowy miesiąc. Zamiast podróży poślubnej w egzotyczne miejsce na globie – jakkolwiek to zabrzmi – odkrywali własne wnętrza. I nie tęsknili za dalekimi eskapadami. Wieczorami zasiadali przy wspólnej kolacji, zawsze na swój sposób uroczystej, choć niekoniecznie z winem i świecami. A później wiedli długie rozmowy. Ona dużo opowiadała o córkach, wspominała ich dorastanie, Irek dzielił się opowieściami o własnych dzieciach. Słuchali muzyki, czasem obejrzeli film, a nade wszystko byli ze sobą, sycili dusze tą obecnością. Aż przychodził moment, kiedy wtulali się mocno w siebie, co czasem stanowiło preludium do erotycznej gry. Początkowe zahamowania i skrępowania – a przejawiała je przede wszystkim ona – ulegały stonowaniu, a nawet powoli odchodziły w niepamięć, więc popuszczali wodze fantazji, bo przecież erotyka przypomina wyspę pełną tajemniczych skarbów. Trzeba tylko chcieć szukać. I umieć. Kiedyś Irena, rozkosznie wtulona, wyznała, że nigdy nie przeżywała takich upojnych chwil i dopiero teraz doświadcza, czym jest udany seks, budowany na autentycznej miłości i szacunku do partnera. Irkowi zrobiło się oczywiście miło, choć trochę żałował, że nie wyznał tego pierwszy. Żałował, ponieważ też nosił w sobie – od niedawna – podobne przekonanie.
– Żaden inny partner nie dał ci tyle satysfakcji?
– Żaden inny? Przestań! Jednego miałam.
– Serio?
– Okłamałam cię choć raz?
– Nie.
– No to wiesz, że serio. Ty miałeś pewnie cały tabun kobiet?
– Też się mylisz. Nie jestem typem zdobywcy. Spałem nie tylko z żoną, fakt, ale żaden ze mnie kolekcjoner damskich serc. Powiedziałbym, żem marny zdobywca kobiecych alków. I może zabrzmię trochę nienaturalnie, ale uwierz mi, że mówię szczerze: też żadna inna kobieta nie dała mi tak błogich doznań, jak ty. Żonę kochałem, owszem, budziła moje wielkie pożądanie i zaspokajała je, ale… W tym wszystkim brakowało tego czegoś, czego doświadczam z tobą. Wiesz, trudno mi rzecz prawdziwie i ładnie nazwać. Nasze kochanie polega na czymś więcej niż na zespoleniu fizycznym… Zespoleniu… Wiem, brzydka nazwa, nieważne. W każdym razie odczuwam wtedy niezwykle głęboką, najgłębszą więź psychiczną, odczuwam, że naprawdę jesteśmy… Że doświadczam niezaznanej wcześniej bliskości. Możesz się śmiać, ale nie dam rady lepiej wytłumaczyć swoich odczuć. Nie jestem mistrzem mowy.
– Nie tłumacz. Mam tak samo. I bliżej mi do euforii niż śmiechu.
– Ireczku, list do ciebie – powiedziała Irena, wręczając mu przesyłkę zaadresowaną komputerowym drukiem, bez nadawcy. – Pewnie jakaś wielbicielka napisała.
– Stawiałbym raczej na instytucję przypominającą o zaległościach płatniczych. Ale jak mnie tutaj znaleźli?
Rozerwał kopertę, powiódł wzrokiem po pojedynczej kartce i spąsowiał.
– Jednak fanka jakaś? – dopytywała kobieta, ale na twarzy nie miała już poprzedniej beztroski.
– Tak, fanka. Z czarciego dołu. Zobacz.
Rozprostował kartkę na stole. Na jej połowie było czarno-białe zdjęcie roztrzaskanego auta Grażyny. Skopiowane z lokalnego portalu internetowego, o czym świadczyło logo. Poniżej zaś wydrukowane: _Który skrzywdziłeś człowieka prostego. Poeta pamięta._
– Nie znam się na poezji, ale to Miłosz, prawda? – zapytała.
– Tak, Miłosz. Ale co on ma wspólnego ze sprawą?
Zapadło głębokie milczenie. Ani jej, ani jemu nie chciało się wszczynać dyskusji na temat anonimu. Może dlatego, że wiedzieli, iż w myślach są zgodni?
– Sprawdzałaś, gdzie nadano list? – zapytał wreszcie Ireneusz.
– Owszem. Zerknęłam na datownik. W Poznaniu.
– Możesz określić dokładniej?
– Jasne. Placówka numer dwa. Koło dworca PKP.
– A skąd znasz takie szczegóły?
– Bom pocztówka. A w naszym kraju wszystkie placówki oznaczone numerem dwa mieszczą się koło dworców PKP właśnie. Tak ktoś kiedyś postanowił.
– Cwanie.
– Co cwanie?
– Że ten ktoś wysłał list z okolic dworca.
Swoje odwiedziny zapowiedziała Lidka, siostra Ireny.
– Cieszę się, że wpadnie w gościnę, bo dawno się nie widziałyśmy, ale wiesz, ona troszeńkę taka inna bywa. Szczególnie przy pierwszych kontaktach można odnieść wrażenie, że masz do czynienia z dziwaczką. Uprzedzam, aby uniknąć zaskoczenia. I jeszcze jedno: musi być zawsze w centrum uwagi, zawsze najważniejsza. Tutaj wielkiego audytorium mieć nie będzie, ale i tak zechce błyszczeć. Przed tobą naturalnie.
– Mam się jej bać?
– Bać nie, absolutnie. Ale ta chęć nieustannego świecenia sobą bywa męcząca i denerwująca. Łatwo ponadto wejść z nią w burzliwą dyskusję. Zawsze jej musi być na wierzchu, przez co bywa nieustępliwa w przekonywaniu do swoich racji. Ale bez obrażania się na innych za ich własne zdanie. Chociaż tyle.
– Tacy ludzie działają na mnie trochę jak czerwona płachta na byka, ale powściągnę w sobie zwierzęce emocje. Obiecuję. A wiele tłumaczy jej stan cywilny. Dobrze pamiętam, że stara panna?
– Dobrze. Ale nie bądź złośliwym seksistą.
– Żadnym seksistą. I wcale nie uważam, że staropanieństwo albo starokawalerstwo czyni z normalnych ludzi dziwaków. Odwrotnie: dziwni ludzie, szczególnie niepotrafiący dostosować się do żadnego kolektywu czy związku, na ogół unikają wchodzenia w relacje małżeńskie. I bardzo dobrze. Choć twoja siostra stanowi bez wątpienia wyjątek. Zakładam w ciemno, no bo przecież musi mieć coś z ciebie. I z charakteru, i z urody. Bez dwóch zdań.
– Aleś bajerant, Ireczku. A ja mam ci wierzyć? Mam ufać?
– Wskaż choćby jedną przesłankę, która podważałaby przedstawioną tezę.
– Ha, ha. Przesłankę, tezę… Mówisz do mnie, jakbyś miał przed sobą studentkę.
– O nie! W naszych relacjach ty jesteś panią profesor!
– A nie mówiłam, że bajerant? Ale na Lidzi wywrzesz pewnie superwrażenie. Oby tylko nie za dobre. Bo ona stanowi wciąż świetną partię na żonę dla fajnego faceta.
– Fajnego? W takim razie nie żywię złudzeń. A jakie są najmocniejsze intelektualne strony twojej siostry? Może zdołam się choć trochę przygotować do tej konwersacji. Encyklopedię przeczytam, Wikipedię przejrzę albo co.
– Ty nie musisz się przygotowywać do żadnej konwersacji. A Lidka poza przekonaniem, że jest gwiazdą rzucającą światło na całą okolicę, ma hopla na punkcie ekologii i natury w ogóle. Energia odnawialna, zdrowe żywienie, dziura ozonowa, topnienie lodowców, kwaśne deszcze, permakultura i podobne problemy świata ładują ją jak prostownik akumulator. I oczywiście wegetarianizm albo weganizm, sama nie wiem, jaką aktualnie dietę testuje. Do tego zakochana w tym swoim Trzcielu.
– A weganizm gwarantuje zdrowie?
– Nie wiem. Jeśli rośliny uprawiane są naturalnymi sposobami, to może tak. Nie gwarantuje, ale zapewne pomaga.
– Ekscytujące!
– Lidka wytłumaczy ci tę sprawę w detalach. Ale nie jestem pewna, czy chcę być współuczestniczką tej zapewne frapującej konwersacji.
Lidia zjawiła się punktualnie. Modnie i gustownie ubrana, ze starannym makijażem, pachnąca eleganckimi perfumami. Weszła z pewnym przytupem, bowiem gdy tylko czule obściskała siostrę, śmiało wyciągnęła rękę w stronę Ireneusza i oznajmiła:
– Ha! Wiem o panu wszystko. A że Irenka jest moją ukochaną siostrą, nie zamierzam jej mena nazywać żadnym grzecznościowym tytułem. I proszę o wzajemność. Lidia.
– Myślę, że tak właśnie będzie najlepiej. Ireneusz.
– Kiedyś tam znałam mężczyznę o tym imieniu. Fajny koleś był z niego, choć zdecydowanie mniej przystojny. Ty, siostra, masz gust!
– Komplement to raczej nie jest, bo nietrudno znaleźć przystojniejszego ode mnie. A na bezrybiu i rak ryba.
– Ha! Już cię lubię, człowieku!
– No, no! Nie podrywaj mi faceta. Ledwie przyjechałaś, a już chcesz, abym była zazdrosna?
– Siostrzyczko, wiesz, że to nie w moim stylu. Nie interesują mnie zajęci mężczyźni. Nawet tacy przystojni jak twój; nawet gdyby miał konto z nie wiadomo iloma zerami przed przecinkiem i najbardziej wypasioną furę z kosmicznym silnikiem pod maską. Zresztą o czym ja mówię? W gruncie rzeczy drzemie we mnie sapioseksualistka przecież.
– Kto drzemie? – wyrwało się Ireneuszowi.
– No, powiedziałam. Sapioseksualistka.
– Aha – zareagował i spojrzał na Irenę, bo nie wiedział, co to znaczy, a nie chciał wyjść na ignoranta.
Siostra Lidii wykazała się jednak większą odwagą, bez udawania mądrej na wyrost zapytała, kim jest taki ktoś.
– Sapioseksualista? – Lidia chyba odczuwała satysfakcję, że poderwała temat do wymądrzania. – Moi drodzy, sapioseksualizm to rodzaj seksualnej preferencji. Generalnie polega na tym, że najwyżej ceni się inteligencję partnera. I ona, ta inteligencja, najbardziej nas podnieca, także erotycznie. Nie rozmiar biustu, obwód tu czy tam, żaden kaloryfer na brzuchu, alfa romeo w garażu, ale co partner ma tu – stuknęła palcem w czaszkę. – Bo tym – powtórzyła wykonany przed chwilą gest – najłatwiej mi zaimponować.
– A, bo jesteś taką sapiens… sapia… – Próbowała dopytywać Irena.
– Sapioseksualistką, kochana, sapioseksualistką! Wypada wiedzieć, szczególnie kiedy jest się w związku z inteligentnym dżentelmenem, jak twój, kuszącym kąskiem również dla sapioseksualistki. Przepraszam za określenie „kąsek”.
Ireneusz skrzywił się w uśmiechu, ale nic nie odpowiedział.
– Dobrze, zapamiętam. Siadajcie przy stole, proszę – zaproponowała gospodyni.
Siedzieli i rozmawiali. Siostry wtrącały czasem wątki średnio Irka interesujące, ale dominowały tematy, do których każdy mógł dorzucić swoje trzy grosze. Ze stołu kusiły różne kulinarne rarytasy, nie tylko – wzgląd na żywieniowe preferencje gościa – mięsne i mięsnopodobne.
– Lidio, spróbuj kurczaczka, pyszny. Twoja siostra jest kulinarną mistrzynią – sprowokował Ireneusz, niby nieświadom wyznawanych przez przyszłą szwagierkę zasad.
– Ha! W życiu! – żachnęła się. – Ircia nie mówiła, że zupełnie wyrzuciłam ze swojego jadłospisu takie rzeczy?
– Wiesz, tyle mi o tobie naopowiadała, głównie pochwał, że nie wszystko zapamiętałem. Ale teraz przypominam sobie. Mówiła.
– Ha! Generalnie świat odchodzi od mięsa, kochani. Nie wiecie o tym? Wśród uczonych, artystów i innych sławnych ludzi coraz rzadziej znajdujemy mięsożercę. Też nie jem niczego, co ma oczy, miało je za życia, ściślej mówiąc. Myślcie, co chcecie, lecz dla mnie to bestialstwo! Nie przyłożę ręki do śmierci żywego stworzenia!
– Rozumiem. – Irek rozochocił się, aby troszkę utrzeć nosa prawdopodobnej szwagierce. – I nawet mi tym imponujesz. Niestety we mnie tak głęboko tkwią dzikie instynkty, że trudno byłoby mi się przestawić na bezmięsną dietę. Trochę przypominam wilka albo psa, bo wydzieram im pożywienie, często korzystając z przewagi technologicznej albo intelektualnej. Choć dla zwierzęcia chyba nie ma większej różnicy, czy zje je człowiek czy jakaś czworołapna bestia. I jakimi przyprawami zostanie posypane.
– Zwierzęta kierują się instynktem, ludzie powinni rozumem i sumieniem. Poza tym tylko ludzie hodują inne istoty po to jedynie, aby je uśmiercić. Wstrętne. Wstrętne. Jeszcze raz wstrętne!
– Wiesz, przyznaję, że kierują tobą szlachetne przekonania, choć wszystkich nie podzielam. Solennie obiecuję powstrzymywać się przed namawianiem cię do konsumpcji czegokolwiek, co żyło kiedyś własnym życiem. W takim razie spróbuj jajeczka w majonezie. Pychota!
– Ha! Znowu pudło. Praktykuję weganizm.
– Czyli nie możesz jajek jeść?
– Mogę, mogę, jestem przecież wolnym człowiekiem, w wolnym kraju! Ale nie chcę. Nie chcę instrumentalnie wykorzystywać jakiegokolwiek istnienia. A kury są traktowane okropnie: żyją w klatkach, karmione sztucznie, antybiotykami popędzane do wzrostu, żeby je czym prędzej sprzedać na mięso albo realizować wyśrubowane normy znoszonych jajek. Takie życie jest koszmarem. Kooszmaareem. Nie przyłożę do takiego procederu najmniejszego palca. Nawet tego u nogi!
– O, bardzo cię przepraszam. Te jajka zniosły szczęśliwe kurki, zamieszkujące swój przytulny kurniczek, mające możliwość skorzystania z dużego wybiegu na świeżym powietrzu oraz towarzystwo dwóch przystojniaków-kogutów. A nad całym domowym zwierzyńcem czuwa troskliwa pani, twoja siostrzyczka, zawsze dbająca, aby były najedzone, miały czyste grzędy i ciepełko zimą. Bo tak Irenka traktuje kury. Podobnie inne gospodarskie stwory, których zresztą wiele nie ma.
– Ale nie wszystkie są szczęśliwe, ha! Tylko niektóre mają takie sielskie życie – odpowiedziała Lidia z pewnym zakłopotaniem.
– Bądź jednak pewna, że te jajka zniosły kurki szczęśliwe, spróbuj. – Ireneusz nie dawał za wygraną, bo coraz mocniej – trochę powodowany przekorą – wciągał się w tę dyskusję.
– Nic nie zmieni faktu, że żyją jedynie po to, aby swe istnienie poświęcić człowiekowi i wyłącznie człowiekowi służyć.
– Lidio, zauważ jedną rzecz: gdyby nie służyły człowiekowi, całkowicie ominęłoby je doświadczenie życia. Bo kto by karmił i dbał o kury czy inny drób za zupełne friko? To obopólny interes: gospodarz daje im możliwość życia i rozmnażania, one cieszą się życiem, a przy okazji spłacają swój dług. Kury jajkami, kozy i krowy mlekiem… Sądzisz, że krowa, gdyby mogła mówić, powiedziałaby, że woli nie żyć niż oddawać mleko człowiekowi? A kurze, krowio-bykowe i innych zwierząt domowych ksiuty? Wiesz, ile radości przysparzają tym stworom?
– Ireneusz, przestań już! – Irena próbowała zastopować dalszą dyskusję, aczkolwiek też miała z niej trochę radości, bo stanowczość siostry w sprawach żywieniowo-ekologicznych czasem ją denerwowała. – Każdy robi, jak uważa – kontynuowała teraz. – Też jest mi bliska idea wegetarianizmu, ale nie widzę żadnej ideologicznej podstawy, żeby przestać pić kawę z mlekiem.
– Ha! Toście się dobrali! Niczym w korcu maku! Żadne zwierzęta służące człowiekowi nie są szczęśliwe! Jestem tego pewna. Na bank pewna!
– A skąd wiesz? Rozmawiasz z kurami? – Irek nie odpuszczał, trzymając już Lidię w kozim rogu.
– Irek! – Znowu zareagowała siostra Lidii. – Bo się w końcu pokłócimy.
– Dobra, dobra. Pogadamy kiedy indziej. Jeszcze was przekonam, ale nie od razu Kraków zbudowano – nieco polubownie spróbowała spuentować Lidia.
– Dobrze. Na dzisiaj zawieszenie broni. – Ireneusz zamknął temat.
– Lepiej poopowiadaj o swoim Trzcielu, przecież to centrum zachodniej cywilizacji. – Irena nie chciała, aby powstała kłopotliwa luka w konwersacji, więc posadziła siostrę na jej innym koniku.
– Dlaczego kpisz, siostrzyczko? Prawda, żadnym centrum nie jest, tym bardziej cywilizacji, ale uroczym, klimatycznym miasteczkiem owszem. O bogatej historii. No i najbliższym dla mnie miejscem na ziemi. Żaden Londyn, Warszawa czy Las Vegas. Ha! Byłeś tam kiedyś, Ireneuszu drogi?
– Gdzie? W Trzcielu? Nie, przykro mi. Z tych światowych aglomeracji nie widziałem tylko Las Vegas i Trzciela właśnie.
– Kpiarz! Ale lubię takich. Przyjedziesz, to ci opowiem o historii miasteczka i oprowadzę po nim. Obiecuję. Bo może nie wiesz, prawie szwagrze, że:
Co tam Londyn, Warszawa, czy Las Vegas,
Wszak w Trzcielu najpiękniej płynie nam czas.
Pamiętaj, zatem drogi przyjacielu,
Jeśli się kochać, to tylko we Trzcielu!
I dlatego jestem starą panną. Ha!
– Ty to wymyśliłaś?
– Swoje staropanieństwo?
– Nie. Wiersz. Pytam, czy sama ułożyłaś.
– Tak. A co?! Nieładne?
– Przeciwnie. Świetne. Gratuluję.
– I wiesz już, dlaczego jestem starą panną?
Ireneusz nie wiedział albo nie chciał powiedzieć, więc chwilę milczał, ale znowu zagadała Lidia.
– No dobra, żartowałam. Gdybym mogła pokochać faceta, jak kocham Trzciel…
– Irenko, u niej naprawdę można jedynie jeść trawy i warzywa? – indagował Ireneusz, gdy zostali sami.
– Nie przesadzaj, proszę. Taka moja Lidia jest. Ale ma do tego prawo. Jada wszystko poza mięsem i produktami zwierzęcopochodnymi.
– Drżę na myśl, że kiedy będziemy u niej gościć, to w moich ustach rozpływać się będzie tylko kompot. He, he!
– Ej! Złośliwcze!
– Zaraz złośliwcze. Nie uważasz, że prezentuje zwykły bambinizm?
– Zwykły co?
– Bambinizm.
– Przepraszam, ale nie wiem, co to znaczy. A w ogóle to ja się przy was kompleksów jeszcze większych nabawię! Najpierw siostra obnaża moje nieuctwo, bo nie znam słowa, którego zresztą wciąż nie przyswoiłam, a teraz ty razisz mnie jakimś bambinizmem. Jakaż ja głupia jestem. Masakra!
Irena żartowała, ale była w jej słowach jakaś nutka zażenowania.
– Nie, jesteś odważna. Jak ja nie wiem, o czym do mnie mówisz, to udaję, że wiem. Ty myślisz, że ja cokolwiek wiedziałem o sapioseksualizmie? Bynajmniej! Rżnąłem inteligenta, żeby nie wyjść na dyletanta. Bardziej przed tobą niż Lidką, szczerze mówiąc.
– Dobra, dobra… Bez podpuszczania. To co kryje się za tym bambinizmem? Ale wytłumacz w prosty sposób, bo oboje wiemy, że skoro ze mną chcesz być, to nie jesteś… tym… no… sepioseksu…
– Sapioseksualistą, kochanie. Też mam często problemy z zapamiętaniem nowego określenia. A ja jestem sapioseksualno-estetyczny typ, bo podobają mi się kobiety inteligentne i ładne jednocześnie. Jak ty. Do tego o jedynych w świecie tak czarujących oczach. A _za te zielone, cudne oczęta…_ Przez tę zieleń wypadam z rytmu, ale nie oddałbym ich, tych oczu, za żadne inne.
– Wariat! Dobra, powiedzmy, że ci wierzę.
– Powinnaś wierzyć w szczerą prawdę. A bambinizm oznacza infantylizację przyrody, szczególnie idealizację zwierząt poprzez przypisywanie im przykładowo cech ludzkich. W zachowaniu Lidii można takie podejście znaleźć.
– Ale krzywdy tym nikomu nie czyni, prawda?
– Jasne, że ciemne. Dlatego ją polubiłem.
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_POLECAMY RÓWNIEŻ
NOWE POLSKIE KRYMINAŁY
Kryminały Warszawskie
Wojciech Kulawski
- Lista sześciu. Tom 1.
- Między udręką miłości a rozkoszą nienawiści. Tom 2.
- Zamknięci. Tom 3
- Poza granicą szaleństwa. Tom 4
Komisarz Ireneusz Waróg
Stefan Górawski
- Sekret włoskiego orzecha. Tom 1
- W cieniu włoskiego orzecha. Tom 2
Kapitan Jan Jedyna
Igor Frender
- Człowiek Jatka - Mroczna twarz dwulicowa. Tom 1
- Mordercza proteza. Tom 2
Tim Mayer
Wojciech Kulawski
- Syryjska legenda. Tom 1
- Meksykańska hekatomba. Tom 2
KLASYKI POLSKIE KRYMINAŁY
Kryminały przedwojennej Warszawy
- _Marek Romański_, Mord na Placu Trzech Krzyży. Tom 1
- _Stanisław Antoni Wotowski_, Demon wyścigów. Powieść sensacyjna zza kulis życia Warszawy. Tom 2
- _Stanisław Antoni Wotowski_, Tajemniczy wróg przy Alejach Ujazdowskich. Tom 3
- _Stanisław Antoni Wotowski_, Upiorny dom w Pobereżu. Tom 4
- _Marek Romański_, W walce z Arsène Lupin. Tom 5
- _Marek Romański_, Mister X. Tom 6
- _Marek Romański_, Miss o szkarłatnym spojrzeniu. Tom 7
- _Marek Romański_, Szpieg z Falklandów. Tom 8
- _Marek Romański_, Tajemnica kanału La Manche. Tom 9
- _Marek Romański_, Pająk. Tom 10
- _Marek Romański_, Znak zapytania. Tom 11
- _Marek Romański,_ Prokurator Garda. Tom 12
- _Marek Romański,_ Złote sidła, pierwsza część. Tom 13
- _Marek Romański,_ Defraudant, druga część. Tom 13
- _Marek Romański_, Małżeństwo Neili Forster. Tom 14
- _Marek Romański,_ Serca szpiegów, pierwsza część. Tom 15
- _Marek Romański_, Salwa o świcie, druga część. Tom 15
- _Marek Romański_, Zycie i śmierć Axela Branda. Tom 16
- _Kazimierz Laskowski,_ Agent policyjny. Papiery po Hektorze Blau. Tom 17
- _Walery Przyborowski_, Czerwona skrzynia. Tom 18
- _Walery Przyborowski_, Widmo na kanonii (pierwsza i druga część). Tom 19
- _Antoni Hram_, Upiór podziemi. Tom 20
Inspektor Bernard Żbik
Adam Nasielski
- Alibi. Tom 1
- Opera śmierci. Tom 2
- Człowiek z Kimberley. Tom 3
- Dom tajemnic w Wilanowie. Tom 4
- Grobowiec Ozyrysa. Tom 5
- Skok w otchłań. Tom 6
- Puama E. Tom 7
- As Pik. Tom 8
- Koralowy sztylet i inne opowiadania. Tom 9
Najciekawsze kryminały PRL
- _Tadeusz Starostecki_, Plan Wilka. Tom 1
- _Zuzanna Śliwa_, Bardzo niecierpliwy morderca. Tom 2
- _Janusz Faber_, Ślady prowadzą w noc. Tom 3
- _Kazimierz Kłoś_, Listy przyniosły śmierć. Tom 4
- _Janusz Roy_, Czarny koń zabija nocą. Tom 5
- _Zuzanna Śliwa_, Teodozja i cień zabójcy. Tom 6
- _Jerzy Żukowski_, Martwy punkt. Tom 7
- _Jerzy Marian Mech_, Szyfr zbrodni. Tom 8
- _G.R Tarnawa_, Zakręt samobójców. Tom 9
- _I. Cuculescu (pseud.)/Iwona Szynik_, Trucizna działa. Tom 10
Klasyka angielskiego kryminału
Edgar Wallace
- Tajemnica szpilki. Tom 1
- Czerwony Krąg. Tom 2
- Bractwo Wielkiej Żaby. Tom 3
- Szajka Zgrozy. Tom 4
- Kwadratowy szmaragd. Tom 5
- Numer Szósty. Tom 6
- Spłacony dług. Tom 7
- Łowca głów. Tom 8
Detektyw Asbjørn Krag
Sven Elvestad
- Człowiek z niebieskim szalem. Tom 1
- Czarna Gwiazda. Tom 2
- Tajemnica torpedy. Tom 3
- Pokój zmarłego. Tom 4