Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Iron Tales. Blood Brothers - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 września 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Iron Tales. Blood Brothers - ebook

Antologia opowiadań grozy i fantastyki inspirowanych twórczością Iron Maiden. Autorzy: Krzysztof Azarewicz, Leszek P. Błaszkiewicz, Adam Froń, Kacper Kotulak, Kazimierz Kyrcz Jr, Kornel Mikołajczyk, Anna Musiałowicz, Łukasz Radecki, Dominika Tarczoń, Michał J. Walczak, Juliusz Wojciechowicz, Flora Woźnica, Marek Zychla.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-962684-6-4
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

BRACIA KRWI

10 kwietnia 2011 roku na Estadio Nacional de Chile Bruce Dickinson powiedział:

_Niesamowitą sprawą jest to, co stworzyliśmy razem z Iron Maiden na całym świecie. Nasi fani są w Japonii, Libii, Egipcie i we wszystkich tych miejscach, gdzie teraz dzieją się straszne rzeczy. Wniosek z tego płynie taki, że nie ma znaczenia, czy jesteś mężczyzną, kobietą, muzułmaninem, chrześcijaninem, katolikiem, żydem. Nieważne. Jeśli jesteś fanem Iron Maiden, jesteś fanem Iron Maiden. Jesteś członkiem jednej pieprzonej rodziny – wszyscy jesteśmy BRAĆMI KRWI!_

Nie byłem w Chile, ale widziałem cały koncert na DVD. Zdarzało mi się za to być na koncercie Maidenów w Polsce. Jednym z tych momentów, które zapamiętam do końca życia, był niewątpliwie ten, kiedy na stadionie we Wrocławiu razem z trzydziestoma ośmioma tysiącami podobnych mi wariatów krzyczałem: „WE’RE BLOOD BROTHERS”.

Może i wrażenie było większe w czasie niesamowitego, chóralnego „OO-OO-OO-OOH” podczas _Fear of the Dark_. Może. Jednak ja zawsze będę wspominał przede wszystkim to „WE’RE BLOOD BROTHERS”. To właśnie wtedy dotarły do mnie w pełni słowa Bruce’a Dickinsona z Estadio Nacional w Chile. Poczułem niewysłowioną wspólnotę, może nawet jedność z niemal czterdziestoma tysiącami ludzi dookoła mnie – ludzi, których przecież nawet nie znałem i pewnie nigdy potem nie widziałem na oczy. No, chyba że mignęli mi przy okazji innego koncertu, oczywiście.

Drugą niezapomnianą chwilę przeżyłem niespełna rok później, kiedy pewnego dość brzydkiego kwietniowego dnia listonosz przyniósł mi ogromną paczkę wypchaną… Książkami. Książkami, na których okładkach Eddie czyta dzieciakom bajki. Żelazne bajki.

Zawsze, gdy biorę po raz pierwszy do rąk książkę z moim nazwiskiem, jest to dla mnie ważne przeżycie, jednak tym razem to było coś większego. I nie chodziło nawet o to, że to ja moimi skromnymi siłami skrzyknąłem wszystkich autorów i dopilnowałem, żeby ta książka w ogóle się pojawiła. Nie, tu chodziło o coś innego. Nagle poczułem się w jakiś sposób pełnoprawnym członkiem żelaznej rodziny.

Nieodżałowany Terry Pratchett mówił, że nikt nie jest ostatecznie martwy, dopóki nie uspokoją się zmarszczki, jakie wzbudził na powierzchni rzeczywistości – dopóki zegar przez niego nakręcony nie stanie, dopóki wino przez nią nastawione nie dokończy fermentacji, dopóki plon, jaki zasiał, nie zostanie zebrany. Ironi, choć są przecież zespołem z lat osiemdziesiątych, nie wyglądają na takich, co wybieraliby się na emeryturę, ale już i tak wzbudzili fale, które będą pewnie nas kołysały jeszcze bardzo długo po tym, jak maidenowskie gitary zawisną na kołkach. Bo nie chodzi tu tylko o płyty, które nagrali, o piosenki, które będziemy nucić. Muzyka zawsze zapładniała ludzką kreatywność. Dlatego mamy gitarowych wariatów wycinających rockowe wersje Chopina i mamy takiego Thomasa Zwijsena, który raczy nas hitami Iron Maiden w stylu… flamenco. Mamy Maiden United, którzy przekuwają energię ironowych kawałków w niesamowicie klimatyczne ballady. Gdzieś w odległej Brazylii Val Adrade tworzy świetne animacje o Eddiem (przysięgam, że _Iron Tales_ nie jest zrzynką z jego _Tales of the Iron Maiden_). Nawet twórcy Angry Birds wrzucili naszego ulubionego zombiaka do gry z okazji Halloween. Gdy z kolei poprosiłem Rafała Szłapę o okładkę do _Braci Krwi_, zgodził się bez wahania, bo, jak sam powiedział, przygodę z rysowaniem zaczynał od Edka. My zrobiliśmy to, co umiemy – napisaliśmy literacką składankę.

O tamtej składance napisałem lub powiedziałem już chyba wszystko, co trzeba było, ale nie napisałem, że nie zaspokoiła mojego apetytu. Nie napisałem tekstu o jednej ze swoich najulubieńszych piosenek – o _Wicker Manie_! W ogóle pominęliśmy cały mój ukochany _Brave New World_. A przecież w pierwszym, naiwnym zamyśle, chciałem napisać samodzielnie cały zbiór, opierając się właśnie na _Brave New World_! Dlatego musiała powstać jeszcze jedna literacka składanka. Czy ostatnia? Któż może wiedzieć?

Iron Maiden już dawno nie jest grupką sześciu gości z długimi włosami i truposzem na koszulkach. Stali się ojcami przedziwnej, wielonarodowej, wielorasowej, różnorodnej pod każdym względem rodziny. Tak zatem i ja, zbierając zespół do drugiej części Żelaznych Opowieści, wybierałem tych, których uważam za swoją ironowo-literacką rodzinę. Ludzi, którzy byli ze mną od początku w obu lub jednej z moich pasji, ludzi, których pomoc i wiara doprowadziły mnie do miejsca, w którym stoję, ludzi, którzy wciąż mi pokazują, czym jest prawdziwe maidenmaniactwo.

Niniejsza książka to dla mnie swoiste i bardzo osobiste świadectwo tego, że choć chyba we wszystkim różni, wszyscy jesteśmy BRAĆMI KRWI!

_Kacper Kotulak_

LESZEK P. BŁASZKIEWICZ
NA ŻYWO… PO ŚMIERCI

I

— Czy boicie się ciemności?! — krzyknął Bruce Dickinson i wskoczył na półmetrowy czarny podest, który sprawiał wrażenie unoszącego się w kierunku widzów mostu. Na scenie panował półmrok, z lekka błyszczały tylko wielkie witraże, przypominające te z katedry Notre Dame, i po bokach dwa inne, niczym okna średniowiecznej katedry. Sylwetka muzyka, ubranego w skórzane spodnie i czarną luźną koszulę, odznaczała się na tle kolorowych obrazów.

Blisko stutysięczny tłum wypełniający nieckę nowego stadionu piłkarskiego w Olsztynie zawył, wyrzucając przestrzeń głośne „Taaak!”. To było jednak mało dla Bruce’a. Chwycił mikrofon w obie dłonie i wygiął się w nieprawdopodobny sposób, tak że wyglądał, jakby przez jego ciało przechodził milionwoltowy impuls elektryczny. Ryknął w stronę rozgwieżdżonego nieba rysującego się niewyraźnie na tle otwartego dachu stadionu:

— Jesteście tu, Olsztyn?!

Tym razem odpowiedzią był grom wyprodukowany przez dziesiątki tysięcy gardeł:

— Taaaak!!!

— Fear of the Dark! — krzyknął nieco już ciszej i zeskoczył lekko między kolegów z zespołu.

Kilka delikatnych uderzeń w talerze perkusji niczym magiczny pstryczek wyzwoliło błysk światła. Gitara podjęła swoją miarową pracę tylko po to, by za chwilę umilknąć. Spokojne nuty łagodnie uzupełniał głos wokalisty. Zielone światła na przemian z purpurą przygasły, a wtedy przy słowach „fear of the dark”, które oprócz Bruce’a wyśpiewał chyba każdy obecny na koncercie, reflektory wypunktowały sylwetkę w wysokim cylindrze i fraku z boku sceny. Trzymał w ręku stylizowaną lampę, ale łagodne nuty nie trwały zbyt długo.
Nagle światła uderzyły ze zdwojoną siłą, perkusja zagrzmiała, a gitary podjęły swój rytmiczny jazgot. Wokalista przeszedł po rusztowaniu i stanął przy wielkim grobie nad szalejącym przy bębnach i talerzach Nico. Janick omiatał widownię gryfem swej gitary niczym karabinem, podrygując rytmicznie. Jedynie basista Steve stał w rozkroku i jakby od niechcenia uderzał w struny, z lekka tylko kołysząc biodrami.

Gdy skończyła się solówka i przebrzmiały ostatnie takty, nastąpił moment, na który czekało wielu. Scenę wypełniło czerwone światło. Płomienie błysnęły wysoko, a grób z tyłu sceny eksplodował tak realistycznie i spektakularnie, że wiele osób, szczególnie tych blisko sceny, skuliło się odruchowo. Ale to był element spektaklu, dobrze wyreżyserowany i znakomicie odegrany.

Gdy ponownie zabrzmiały gitary i sekcja rytmiczna, z grobu zaczął wyłaniać się Eddie. Nie zwykła dmuchana kukła albo lalka na wysięgniku. Nie jakaś monstrualna wisząca na linkach głowa, ale w pełni autonomiczna zrobotyzowana machina krocząca. Cud inżynierii, a na dodatek obleczona w skórę tak realistyczną, że w feerii stroboskopowych błysków i dymu mógł śmiało uchodzić za żywe stworzenie z piekła rodem. Porwane ubrania, żylaste, poranione, pokryte bąblami i liszajami ciało przywoływało na myśl filmowe wilkołaki. Tylko pysk był znajomy. Od blisko pół wieku ten sam. Prawie pięciometrowa postać stanęła na scenie pomiędzy muzykami i zmierzyła ludzi czerwonymi kropkami ślepi, błyszczącymi na dnie czarnych dziur oczodołów. Z paszczy pełnej kłów ciekła ślina. Rogaty łeb zadarł się w górę nad wypiętym cielskiem, odrzucając w tył kępy słomianych kudłów; łapy zakończone wielkimi pazurami rozpostarte nad muzykami ułożyły się tak, jakby postać chciała objąć wszystkich obecnych na widowni. Wreszcie z pyska wydarł się odgłos tak przerażający, że jedna z dziewczyn, dotąd podrygująca wesoło kilka metrów od sceny, omdlała.

Dickinson zauważył to i zaśmiał się w duchu. Nie reagował, bo widział już nadbiegających chłopaków w czarnych koszulkach z napisem „ochrona”. Cieszył się z efektu niczym dziecko. A gdy z tysięcy ust wyrwał się krzyk zachwytu, na sekundę coś jakby ścisnęło mu gardło. Był wzruszony.

_The Number of the Beast_ rozkręciło się i, ku uciesze widzów, straszny i budzący jeszcze chwilę temu grozę Eddie zaczął tańczyć na scenie, udając ślamazarność i próbując zadeptać uwijających się gitarzystów. Świetnie zbudowany i zaprogramowany robot w pewnym momencie miał wykonać nawet moondance do zainscenizowanego tylko na ten jeden olsztyński koncert minutowego fragmenty _Bille Jean_. Koncert miał bowiem miejsce dwudziestego piątego czerwca, w rocznicę śmierci Michaela Jacksona. Eddie miał zatańczyć jak król popu, ale nie zdążył…

Fioletowa błyskawica z donośnym hukiem połączyła miejsce gdzieś poza dachem piłkarskiej areny i scenę. Na moment blask tego promienia przyćmił wszystkie inne tak dalece, że ludzie odruchowo pozamykali oczy. Odgłos eksplozji i jednocześnie iskry wybuchających jak fajerwerki reflektorów sugerowały ludziom, że to jakaś część koncertu. Ale tak nie było. Strzał był precyzyjnym strumieniem mezonów pi, a cel stanowił podrygujący na scenie robot. Gdy odgłos eksplozji oddalił się cienkim echem, na kilka uderzeń serca zapanowała kompletna cisza.

Po trzech, a może czterech sekundach awaryjne systemy zasilania zaczęły pracę i całą nieckę stadionu wypełnił coraz jaśniejszy blask jupiterów. Kilka osób wrzasnęło, widząc płomienie i dym unoszące się ze sceny, a w zasadzie z tego, co z niej zostało. Kilka innych wskazało w stronę nieba, gdzie powoli i z gracją oddalało się otoczone różowym blaskiem cygarowate cielsko jakiegoś dziwnego pojazdu.

II

Derek poczuł zmęczenie, mimo że pożyczony od Steve’a plymouth gran fury prowadził się znakomicie. Był urzeczony mocą bestii w kolorze kości słoniowej, która przy jego nowiutkim vauxhallu chevette prezentowała się jak potężny lotniskowiec przy kutrze rybackim. Pomruk silnika o pojemności blisko czterystu pięćdziesięciu cali sześciennych brzmiał kojąco, a lekkość i płynność zaskakiwała przy tak wielkim aucie. Z San Jose wyruszył tuż przed południem, zaraz po lekkim śniadaniu, gdy poczuł, że poziom alkoholu spadł na tyle, by pozwolić na spokojną jazdę. Przez kilkadziesiąt pierwszych mil wspominał imprezę wernisażową. Pełen sukces. Tylko to przychodziło mu na myśl. Derek Riggs, grafik i malarz z Wysp został wreszcie zauważony w Stanach Zjednoczonych. Duża w tym zasługa Steve’a Almonda, który wszystko zorganizował. No i te sprzedane grafiki. Derek zerknął na leżącą na kanapie pederastkę z krokodylej skóry, dar od jednego z gości wczorajszej imprezy, a w niej blisko osiem tysięcy dolarów, i uśmiechnął się. _Całkiem dobrze jak na jeden wieczór_ – pomyślał – _a przecież wystawa będzie jeszcze trwała prawie dwa miesiące, najpierw w San Jose, a potem także w San Francisco. Z drugiej strony Steve zarabia na mnie całkiem dobrze, zapewne więcej niż ja_. Docisnął pedał gazu i rozkoszował się widokiem zbliżających się gór.

Wybrał północną drogę, chociaż Steve sugerował południową, dłuższą, ale ciut szybszą, bo szosa wiła się po równinach, a nie wysokich górach. Chciał jednak zobaczyć piękne widoki Yosemite National Park, nawet kosztem dwóch czy trzech godzin. Przeliczył się jednak. Myślał, że pokona pięćset pięćdziesiąt mil w dziewięć, może dziesięć godzin, a tymczasem była już dziesiąta wieczorem, a on wciąż miał jakieś pięćdziesiąt mil do celu, do Las Vegas, i już wiedział, że musi się zdrzemnąć. W Tonopah zatrzymał się na obiad i w sklepie kupił zgrzewkę Keystone’a. Chwilę wcześniej, słuchając w radiu _Stayin’ Alive_, opróżnił ostatnią czerwoną puszkę. W porównaniu z London Pride to sikacze i nie czuł nawet działania alkoholu, ale po czterech puszkach poczuł duże parcie na pęcherz.

Było już zupełnie ciemno, gdy jadąc drogą numer 95, minął zjazd z tablicą informującą, że do Mercury pozostały cztery mile. Przez ostatnie godziny, odkąd zjechał z gór, obraz za oknem był raczej monotonny. Wypalone słońcem zielsko z rzadka porastające pustynny krajobraz ze wzgórzami, między którymi wiła się droga. Teraz, gdy w prawie zupełnej ciemności teren oświetlały tylko reflektory plymoutha, obraz stał się dziwny. Nieco straszny.

— Jak w horrorach — powiedział do siebie głośno, chyba po to, by dodać sobie animuszu.

Niby droga międzystanowa, ale ruch niezbyt duży. Od kwadransa nie minął innego auta. Ciemność na zewnątrz była gęsta jak smoła. Ziewnął. Był śpiący i nie zmienił tego nawet przebój Aerosmith.

— Jednak zatrzymam się w motelu w Indian Springs, bo nie dam rady dojechać do Vegas. — Znowu zagadał do siebie głośno. — Ale najpierw siczku.

Zjechał na pobocze i zatrzymał auto tak, że reflektory oświetlały pobliskie wzgórze. Zostawił włączony silnik i wyszedł na suchy pył. Odkopnął krzak róży jerychońskiej i po kilku chwilach szarpania odpiął zamek swoich edwinów. Sikając, spojrzał w górę i widząc bajecznie rozgwieżdżone niebo, zrobił kilka małych kroczków, by wyjść poza światło reflektorów. Droga Mleczna rysowała się jasną i wyraźną wstęgą. Niebo nad Nevadą wczesną jesienią 1978 było cudowne. W kierunku wschodnim – tam, gdzie zmierzał – nad horyzontem, na tle Drogi Mlecznej świeciło kilka jasnych gwiazd, ale nawet nie starał się zgadywać, jakie tworzą gwiazdozbiory. Gapiąc się w niebo, zapiął rozporek jeansów i westchnął.

Już odwracał się do auta, gdy kątem oka zanotował ruch na pobliskim, ledwie oświetlonym wzgórzu. Serce zabiło mu mocniej. Wychował się i żył w Europie, więc słyszał tylko o kojotach. Czy to był jeden z nich? A może całe stado? A może…

Zamarł, gdy w światłach reflektorów stanęła dziwnie przygarbiona postać. Absolutnie nie kojot. Może i Derek nie miał zbyt dużej wiedzy dotyczącej zoologii, wiedział jednak, że kojoty nie chodzą na dwóch kończynach. Postać, którą obserwował od kilku sekund, przekręciła lekko groteskowy łeb i poruszyła łapami. Zwrócił uwagę na długie, szponiaste dłonie, na żylastą, z lekka pochyloną sylwetkę. Humanoidalny stwór był znacznie wyższy od niego. Przerastał nawet koszykarzy Lakersów, których widział kilka dni temu, kiedy razem ze Stevem poszli na mecz i dzięki przyjacielowi zeszli do skandujących zwycięstwo zawodników. Uścisnął wtedy dłoń Abdula-Jabbara, przewyższającego go o dwie głowy. _Może ze dwa i pół, może nawet trzy metry_ – pomyślał, czując, jak serce zaczyna mu łomotać w piersi. Zimny pot spłynął mu po plecach, gdy stwór poruszył się.

Potwór zrobił jeszcze dwa albo trzy kroki i jego pysk nagle znalazł się w świetle reflektorów. Derek stęknął tylko, bo zaciśnięte gardło nie pozwalało mu na krzyk gdy zobaczył przekrwione ślepia w nieproporcjonalnie wielkich oczodołach, obnażone, monstrualnie duże i uzębione szczęki oraz jasne włosy, kępkami porastające rogatą czaszkę.

Stwór wydał z siebie dziwny pomruk, po czym pomknął, przecinając drogę z taką szybkością, że Derek stracił go z oczu już po kilku sekundach; tylko pył powoli osiadał w miejscu, gdzie tamten stał chwilę temu.

Do Indian Springs nie dojechał, zatrzymał się kilka mil wcześniej w przydrożnym motelu w Cactus Springs. Pokój był czysty i tani. Tylko tyle mógł o nim dobrego powiedzieć. Ale i tak nie mógł spać. Wytrzeźwiał zupełnie. Do rana robił szkice, rozmyślając o dziwnej postaci.

Przy śniadaniu, gdy pił mocną kawę, jadł placki i wybiegał myślą już do wynajętego na jego nazwisko pokoju w MGM, jego uwagę przykuła głośna rozmowa dwóch nieogolonych facetów w kraciastych koszulach i kapeluszach jak z westernu, siedzących dwa stoliki dalej. Zapewne kierowcy, bo na parkingu stało kilka ciężarówek.

— Znowu jakieś światła widziano nad słonym jeziorem — powiedział jeden ze sporym kęsem tosta w gębie.

— Nad Groom? — spytał drugi, zdejmując kapelusz i przeczesując jasną czuprynę grubymi paluchami.

— Tak, tam ponoć wojsko coś ma. Ale ogrodzone wszystko i pilnują.

— Tajne — zaśmiał się blondyn, sięgając po butelkę buda.

Derek nie słyszał więcej, bo wstał i podszedł do baru. Nie myślał nawet o dziwnym spotkaniu, gdy regulował rachunek i wychodził. W tym momencie wydawało mu się ono bardziej niż nierealne.

III

Scena z ziejącą na samym środku niekształtną, podobną do krateru dziurą, wyglądała okropnie. Spomiędzy grubych na ponad cal roztrzaskanych kompozytowych płyt OSB i metalowych fragmentów tworzących dwumetrowy, solidny podest sceny wystawały dziwnie błyszczące elementy szkieletu robota. Wystawała też groteskowa głowa, wciąż pokryta silikonową i nawet z bliska bardzo realistyczną maską. Detektyw Jan Abraham rozejrzał się naokoło. Siła eksplozji zmiotła specjalnie przygotowane podwyższenie dla perkusji. Bębny i talerze walały się kilka metrów dalej, pod czarną płachtą zabezpieczającą tył wielkiej konstrukcji sceny. Kilka głośników odsłuchowych, połamana gitara, mikrofony. Wszystko leżało tak, jakby ktoś wielką łapą podniósł to i rzucił bez zastanowienia. Groteskowo wyglądała wielka płyta plastikowego grobowca, która dziwnym trafem przewróciła się do przodu…

Trzydzieści trzy ofiary śmiertelne, ponad dwieście osób z mniejszymi albo większymi obrażeniami. Niestety, wśród poszkodowanych są ci, którzy byli najbliżej. Nico McBrain upadł dosyć nieszczęśliwie i złamał nadgarstek, Bruce Dickinson został odrzucony siłą eksplozji i doznał wstrząsu mózgu po uderzeniu głową w jakąś część wystroju sceny. Ponadto jednego z młodych techników, na którego wszyscy wołali Carlos, trafiła w nogę drzazga z pękającej płyty.

Mniej szczęścia miały osoby, które zginęły w panice, głównie spośród widzów znajdujących się na płycie boiska, próbujących opuścić stadion w pośpiechu. O ile opuszczenie trybun obyło się prawie bez ofiar (jedynie kilka złamań ludzi próbujących skakać między rzędami), o tyle napierający na dwa wejścia tłum zwyczajnie zagniótł i stratował aż trzydzieści trzy osoby. Detektywa Abrahama nie dziwiło, że na liście ofiar są albo dzieci, albo osoby starsze, zapewne grupa najwierniejszych fanów towarzysząca zespołowi i jego muzyce już od przeszło czterdziestu lat.

— Kurwa mać! — wybąkał pod nosem Abraham i przywołał gestem dwóch umundurowanych policjantów notujących coś na tabletach.

— Jakiś obraz się wyłania? Coś spójnego w zeznaniach oprócz oczywistego „bum”? — zapytał śledczych.

— Mamy zeznania wielu osób, które widziały srebrzysty albo szary pojazd na chwilę przed wybuchem i tuż po wybuchu — powiedział aspirant Długosz. — Pojazd miał być owalem, cygarem albo jajem z jakąś świecącą aureolą o kolorze nieokreślonym, bo każdy coś innego opowiada.

— No i ten pojazd strzelił piorunem w scenę — w słowo Długoszowi wszedł drugi policjant z plakietką A. Anatol. — Analiza obrazu pokazała, że strzałów było kilka, ale w odstępie tak krótkim, że oko nie widziało różnicy.

Jan Abraham podrapał szczecinę na brodzie i zamyślił się. Nie wiedział, jak to ugryźć, ale czuł podskórnie, że sprawa nie jest prosta, że nie jest to, jak wskazano natychmiast w pierwszym komunikacie, wadliwe działanie systemów związanych z efektami specjalnymi. Widział przecież scenariusz koncertu i w żadnym momencie nie było wspomniane nawet słowem o strzelaniu do zrobotyzowanej maskotki zespołu. Coś dziwnego za tym stało. Zdecydował, że musi pogadać z członkami zespołu.

— Gdzie są teraz muzycy? — zapytał bez konkretnego wskazywania adresata pytania.

— Chwila — rzekł Długosz i sięgnął po krótkofalówkę, odchodząc dwa metry. Po minucie odwrócił się i rzekł: — Są w Hiltonie, w tym Centaurze.

— Centaurusie — poprawił go aspirant Anatol.

— Jeden chuj — zawyrokował Abraham i dodał: — Jedziemy! Muszę z nimi pogadać.

Ruszyli w kierunku jednej z bram, gdzie migały światła karetek i kilku radiowozów. Idąc, Jan mruczał pod nosem nie wiadomo czy do siebie, czy do dwóch umundurowanych funkcjonariuszy:

— Ten stadion, jak to u nas, to kolejna niedoróbka. Taki ładny, Stomil już w ekstra klasie, a zamkną go na Bóg jeden wie jak długo. Co za chujnia!

— Pan coś mówił, inspektorze? — zainteresował się aspirant Anatol.

— A nic! Sprawa w sumie prosta. — Zaśmiał się w duchu. — Panika, brak wyjść ewakuacyjnych z płyty. Beknie zarządca stadionu, a że nowy, to pewnie też inspektorzy nadzoru, którzy dopuścili do użytku.

— Miasto jest właścicielem, panie inspektorze — skwitował to Anatol.

— I dobrze, niech tego kutasa z Ratusza prokuratura przećwiczy. — Abraham splunął i otworzył drzwi radiowozu.

IV

Bruce Dickinson klapnął ciężko na wielkiej i całkiem wygodnej kanapie w kolorze waniliowych lodów. Dostali dla siebie pięć sporych apartamentów na siódmym piętrze Hyatt Regency i kilka pokojów dla ekipy na niższych piętrach. Rozejrzał się, oceniając standard i był zdumiony. Trasa trwała już od dwudziestego piątego lutego. Europa, potem Stany i Kanada, powrót na kilka koncertów do Anglii i teraz znowu w Stanach. Ich popularność rosła, co widać po coraz lepszym standardzie pokojów. Grali prawie codziennie, ale nie czuł znużenia, raczej każdorazowo jedynie zmęczenie, które po spokojnej nocy odchodziło precz, aż do kolejnego wieczora. Zobaczył stolik z owocami i napojami, ale nie miał siły się ruszyć.

Dave i Steve weszli, a raczej wpadli z hukiem do pokoju Bruce’a bez pukania.

— Zajebiście, co? — Murray skierował się od razu do wcześniej wypatrzonego przez Bruce’a stolika.

— Koncert tak, jak zresztą każdy. Chociaż raz dałeś dupy Steve i trochę zgubiłeś rytm — leniwie powiedział Bruce.

— Oj tam, za to Clive wszystko zagłuszył i było ok.

— Ale ja o hotelu, głąby. — Dave zaczął przeglądać butelki na stoliku, chwycił jedną wielką i obracając się, zawołał: — Szampana?!

— Daj spokój, mamy przecież spotkanie za… — Dave zerknął na przegub. — Za dwie godziny.

Rzeczywiście lokalne radio zorganizowało jakiś konkurs i kilkanaście osób ma być na kolacji z zespołem. Nie cieszyli się na to jakoś szczególnie, bo myślami byli już w Oakland. Bruce pomyślał o chłopakach zwijających i pakujących na tiry scenę, sprzęt. Do jutra musi ona stanąć przeszło osiemdziesiąt mil stąd.

— Daj piwo — rzucił Dickinson do wciąż gmerającego między butelkami Murraya. — A hotel zajebisty. Ludzi coraz więcej, to i hotele coraz lepsze. — Zaśmiał się.

— No i Eddie się sprzedaje zajebiście. — Steve uśmiechnął się, gdy Bruce w ostatniej chwili chwycił rzuconą w jego stronę zimną i mokrą od rosy puszkę. Obejrzał dokładnie niebieski pojemnik i pociągnął za zawleczkę.

— Z tą kukłą na scenie trafiliśmy w dziesiątkę. — Kontynuował Steve, ale Bruce nie słuchał go, czytając słowa z puszki.

— Co to, kurna, jest to Firestone? — rzucił.

— Chuj wie — rzekł Steve, który w tym czasie zdążył już pociągnąć spory łyk. Uśmiechnął się. — Dobre. — Beknął i zapytał Bruce’a: — A widziałeś ten zajebisty baner?

— Jaki? Ten z Eddiem?

— Nie, ten z napisem „Syrena Alarmowa”.

Zaczęli się śmiać, gdy do pokoju weszli Clive i Adrian. Gadali jakiś czas o tym, co można poprawić w przedstawieniu, chociaż po tylu występach trudno było cokolwiek zmieniać. Chcieli jednak zaskakiwać fanów zmianami setlisty i nie wpadać w rutynę. W trasie byli już przeszło pół roku. Prawie codziennie dawali koncerty. Siedząc i gadając, cieszyli się pogodnym i bardzo ciepłym piątkowym wieczorem. Cieszyli się, bo był dopiero trzeci września, a trasę mieli zaplanowaną aż do połowy grudnia.

Rozmawiali przez jakiś czas, sącząc kolejne piwa, głównie o jutrzejszym występie w Oakland, o planowanych zakupach – Clive chciał nowy zestaw; rozmawiali o wypuszczeniu kolejnych serii gadżetów, bo w dużej mierze na tym zarabiał zespół.

— Trzeba zmienić łachy i ogarnąć się, żeby nie wyglądać jak świnie podczas kolacji z fanami. — Bruce poczochrał swoją blond fryzurę.

— Ma być też burmistrz i kilku innych ważniaków. — Rzucił Dave.

— Po co?

— Córka burmistrza to nastolatka zakochana w Adrianie. — Dave, kończąc zdanie, już prychał ze śmiechu. Inni zawtórowali mu, tylko Smith coś burczał pod nosem.

Wtem rozległ się dzwonek telefonu. Muzycy popatrzyli po sobie, a dopiero po siódmym czy ósmym sygnale Bruce podszedł do stolika i podniósł słuchawkę.

— Słucham — powiedział bez szczególnej uprzejmości w głosie. Przez kilka chwil kiwał głową, po czym odłożył słuchawkę na widełki aparatu wyglądającego jak zabytek.

— Mamy gości, panowie — rzucił.

— Kto?

— FBI.

Wszyscy ryknęli śmiechem jak jeden mąż. Zanosili się przez minutę czy dwie, aż do momentu, gdy rozległo się pukanie i bez zaproszenia drzwi rozwarły się, wpuszczając dwóch mężczyzn.

* * *

Sprawa została wyłuszczona w kilka minut. Agenci wylegitymowali się grzecznie, z góry przeprosili za najście i poinformowali, że temat rozmowy jest absolutnie poufny, ale jak najbardziej poważny. Nikt nie zaprosił ich, by usiedli, więc stali w nienagannych garniturach i opowiedzieli, co zdarzyło się w 1947, co prawdopodobnie miało miejsce trzydzieści jeden lat później, niedaleko Cactus Springs. Opowiedzieli o grożącym wszystkim niebezpieczeństwie.

— Czy to jest jakiś jebany żart? — zapytał Dave.

— Nie, proszę pana — odparł spokojnie agent FBI. — Posługujecie się wizerunkiem Obcego. I nie ma w tym nic złego, bo raczej nie opuści on nigdy tajnej bazy w Nevadzie. Problem w tym, że inni Obcy polują na niego, a wy, wykorzystując jego wizerunek, możecie ściągnąć niebezpieczeństwo na siebie i widzów waszych koncertów.

— Rozkazujecie nam usunąć Eddiego, zapomnieć o nim? — Bruce uniósł głos.

— Nic z tych rzeczy — odparł spokojnie agent. — Tylko ostrzegamy.

Dave spojrzał na zegarek i rzekł:

— Bardzo panom dziękujemy. Za kwadrans musimy wyjść, bo czekają na nas w tutejszym ratuszu.

Agenci przeprosili za kłopot, raz jeszcze zaapelowali o rozwagę, wręczyli wizytówkę z numerem telefonu i skierowali się do drzwi. Otwierając je, jeden z nich odwrócił się i rzekł tylko:

— On nazywa się Broothghard.

— Co? — zapytał Adrian, ale nie doczekał się odpowiedzi, bo drzwi już były zamknięte.

— Co to, kurwa, było? — rzucił Clive i zarechotał. Sekundę później cała piątka zanosiła się śmiechem. Z sykiem otworzyły się kolejne piwa, a kolacja opóźniła się o blisko godzinę.

V

Inspektorowi nie było łatwo dostać się na piętro zajmowane przez zespół. Muzyków strzegła istna armia przydupasów. Przeważyły jednak dwa elementy. Ku zaskoczeniu i przerażeniu Długosza i Anatola inspektor znakomicie mówił po angielsku, a jego lśniąca odznaka, po wymianie zdań, działała na kolejnych barykadach. Wreszcie poproszono ich o kilka chwil przed właściwym apartamentem, gdzie chwilę temu przywieziono ze szpitala Dickinsona. Wstrząs mózgu był nieznaczny i zalecono jedynie odpoczynek i obserwację. Zdano się na lekarza ekipy, który siedział opodal razem z Davem i Stevem. Ci dwaj wyszli bez szwanku, ale wciąż byli w tych samych strojach co na scenie. Steve siedział ze spuszczoną głową, włosy spływały mu na wytatuowane ramiona, zaś Dave leżał rozciągnięty na kanapie. Uwagę przykuwała jego koszulka z Eddiem i napisem Iron Maiden. Obok stała gitara.

Inspektor przedstawił się, pokazując odznakę, na którą nikt nie zwrócił uwagi, i przeprosił, że w takiej chwili niepokoi. Chciał powiedzieć jeszcze coś banalnego, gdy odezwał się lekko chrypiącym głosem Dickinson:

— Daj spokój, kurwa. Nam nic nie jest, ale ponoć dziesiątki ludzi zginęło na stadionie. — Załamał mu się głos.

— Trzydzieści trzy osoby — sucho rzekł Abraham.

— Kurwa! — ożywił się Steve.

— To nie nasza wina — cicho powiedział Dave. — To nie my.

— Widziałem, jak Eddie wybuchł… — cicho rzekł Bruce, mierzwiąc włosy. — Ale przecież był testowany. To niemożliwe. Zrobili go dla nas najlepsi inżynierowie z MIT.

— Spokojnie, panowie. Oczywiście to nie jest wina zespołu. — Uspokajającym głosem rzekł inspektor. — Z tego co wiem, to wasz robot nie eksplodował, ale został trafiony wystrzałem spoza stadionu.

— Terroryści? — Steve wstał i podszedł do detektywa.

— Trudno orzec na tę chwilę. — Jan zmierzył wzrokiem muzyków, lekarza i faceta w kolorowej koszuli, najpewniej jednego z managerów albo koordynatorów trasy, który wszedł ukradkiem, ale nie odzywał się.

— Robot Eddie został trafiony czymś w rodzaju promienia albo wyładowania — kontynuował Abraham. — Świadkowie widzieli kształt pasujący do opisów UFO. — Uśmiechnął się sztucznie, ale zamarł, widząc, jak oczy Dickinsona i Murraya robią się wielkie i prawie wyłażą z orbit. Z pewnym opóźnieniem podobnie zareagował Steve. Bruce szarpnął się, wstając z kanapy, ale szybko usiadł z powrotem, łapiąc się za głowę. Uspokoił gestem ręki lekarza, który poderwał się nagle i równie nagle opadł na swój fotel.

— UFO?! — prawie jednocześnie krzyknęli muzycy.

— Coś to panom mówi? Każda informacja może być ważna. — Jan wyjął swój elektroniczny notepad.

Pierwszy, po kilku sekundach, zareagował Dickinson. Zmierzył kolegów wzrokiem, delikatnie kręcąc głową, po czym rzekł:

— To niedorzeczne, przecież UFO to bzdura.

— Też tak myślę — powiedział Abraham, chociaż myślał zupełnie inaczej. Wiedział już, że nie dowie się nic więcej, ale czuł też, jako świetny obserwator, że muzycy wiedzą o czymś, co może być kluczowe. Już podjął w myślach decyzję, że do sprawy trzeba włączyć Interpol, a kto wie, może też FBI; że sama polska Policja niewiele tu zdziała.

Nie drążył już tematu. Odliczył sześć wizytówek i położył na stoliku.

— Zapewne przed wyjazdem z Polski będziecie jeszcze, jako świadkowie zdarzenia, proszeni o złożenie stosownych oświadczeń. Jeśli uznacie, że warto podzielić się z kimś informacjami o rzeczach pozornie nawet dziwnych, ale mających związek ze sprawą, to proszę o kontakt.

Spojrzał na muzyków i ich kamienne teraz twarze, i pomyślał: oni coś wiedzą, na pewno, ale głośno rzucił tylko, odwracając się na pięcie i idąc już w stronę drzwi:

— Może to UFO to nie jest taka bzdura, wszak strzelało w postać rodem z kosmosu.

EPILOG

Przy stoliku w niewielkiej pakamerze siedziały cztery postacie. Z daleka, w wątłym świetle nisko zawieszonej lampki i dymie cygar wyglądały bardzo podobnie. Dwóch prawie łysych, jeden brunet i jeden blondyn z długimi włosami opadającymi na ramiona. Byli podobnego wzrostu, w białych koszulach z podwiniętymi wysoko rękawami. Gdyby jednak przyjrzeć im się dokładniej, okazywało się, że blondyn, by nie wyróżniać się przy stole, siedział w specjalnie przygotowanym zagłębieniu. Większą jednak uwagę zwracały akurat w tym momencie dziwacznie kościste, wielkie dłonie trzymające karty i wysoką szklankę z bursztynowym płynem. Butelka na stole wskazywała, że najprawdopodobniej to markowy burbon.

— Pięćdziesiąt w ciemno — rzekł spokojnie agent Black i rzucił banknot na sporą kupkę podobnych na środku stołu.

Agent Smith podrapał się po łysinie, gapił się chwilę w karty, po czym powiedział cicho:

— Wchodzę.

— I ja — dodał brunet, którego nazywali zwyczajnie DżejKej, ale nosił nazwisko Gibbs.

Czwarty z graczy nie powiedział nic, tylko rzucił zmięty banknot na środek stołu. Nazywał się Broothghard, chociaż słowo pisane nie oddawało prawdziwego brzmienia tego słowa, dlatego dosyć wcześnie, ze względu na paskudną fizjonomię, zaczęto nazywać go Paskudem. Historia Paskuda nie była radosna. Jego rasa została prawie doszczętnie wyniszczona przez rasę łagodnie wyglądających skurwieli. Pałali dziwnym uprzedzeniem do rasy Paskuda i chyba jedynym motorem ich istnienia było polowanie na niedobitki po całym Kosmosie. Sam Broothghard został zestrzelony, gdy usiłował po długiej ucieczce schronić się na Ziemi. Miał szczęście, że ludzie go znaleźli i dali schronienie. Miał też pecha, bo przez pierwszych kilka lat, zanim doszło do porozumienia, traktowano go, mówiąc krótko, nienajlepiej. Miał kolejnego pecha, że utknął na Ziemi, bo ludzie byli jeszcze daleko od podróży międzygwiezdnych, a on się na tym zwyczajnie nie znał. Musiał tkwić trzysta metrów pod słonym, płaskim jeziorem Groom w czymś, co nazywano tajną bazą.

Szybko przeszli do wymiany kart i w kolejnej licytacji, gdy stawka przekroczyła sto dolarów, Black i DżejKej spasowali, zaś o całkiem sporą stawkę licytowali dalej Paskud i Smith.

— Eeenset — wymamrotał Broothghard, a wypowiadane przez niego słowa były niewyraźne ze względu na wiecznie obnażone, zaślinione szczęki. Nadawało mu to groteskowy i groźny wygląd, ale agenci Strefy 51 wiedzieli, że Paskud nie skrzywdziłby nawet pchły.

Smith spojrzał prosto w ciemne dziury, na których dnie błysnął czerwony ognik.

— Sprawdzam — zdecydował po kilku uderzeniach serca, rzucając kilka studolarówek na środek stołu.

Paskud niedbale rzucił karty, odsłaniając cztery walety i damę.

— Nosz kurwa, Eddie! — Smith podniósł głos, odsłaniając pięć kart oznaczonych czerwonym sercem. — Jak ty to robisz, do chuja.

— Aam szczeszcze — powiedział. Mruknął i zaślinił się, co było u niego czymś w rodzaju śmiechu, i sękatą łapą zgarnął pod siebie pokaźną kupkę banknotów, a było tego ze dwa i pół tysiąca. — I fiesz, Eddie nie żyje. Chywa wole inię Aaskud.

Agenci popatrzyli po sobie. Mieli w pamięci dziwne zdarzenie, jakie rozegrało się kilka miesięcy temu w Europie.

— W sumie to, chłopie, masz szczęście — powiedział Black. — Jeśli Szaraczki myślą, że cię wreszcie zajebali, to masz spokój. Może z czasem nawet skoczymy tu i tam, może… — Nie dokończył, bo Smith zgasił go wzrokiem. Po co robić nadzieję. Znając ludzi, to zapewne byłoby gorzej niż z Szarakami. Wystarczyło, że raz uciekł i pół Nevady miało o czym gadać.

— Szkoda tylko, że tyle osób zginęło. — Powiedział agent Gibbs.

— Co zrobić. Zawsze są jakieś ofiary, a nie jest naszą rolą martwić się o to. — Black poczochrał się po czuprynie. — Oby tylko te matoły z zespołu przestały na okładkach malować Paskuda.

— Ale niech kuuwa hrają, bo rowią to zajewiście — dodał Broothghard.

— Jak sprawa trochę ucichnie, to zorganizujemy spotkanie. Sprowadzimy ich tu — rzekł Black. — Co ty na to Paskud?

— Zajewiście!Na bekstejdżu

Słynna Strefa 51 to coś, co w dzieciństwie (czyli dawno temu, bo chyba jestem jednym z najstarszych w tym tomiku) rozpalało moją wyobraźnię. Książki Lucjana Znicza (właściwie Lucjana Sawickiego) czy Arnolda Mostowicza chłonąłem jak gąbka. Zapisałem się do Klubu Kontaktów Kosmicznych – organizacji ufologicznej z Bydgoszczy. Z czasem ta fascynacja rozbiła się na dwie różne: astronomię i fantastykę naukową. Jednak gdzieś w tyle mojej głowy temat UFO, paleoastronautyki i inne kontrowersyjne zagadnienia tkwią w postaci iskierki i nie trudno o to, by zmieniła się w pożar wyobraźni.

Taki pożar powstał, gdy w 2011 roku pojawiła się cudowna komedia Grega Mottoli _Paul,_ opowiadająca o kosmicie – uciekinierze ze Strefy 51. Nie da się ukryć, że moje opowiadanie czerpie z tego filmu, a sam pomysł zrodził się, gdy zobaczyłem któryś z koncertów Iron Maiden i zacząłem zastanawiać się, skąd wziął się pomysł na taki a nie inny wizerunek Eddiego…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: