- W empik go
Iskra niebieska - ebook
Iskra niebieska - ebook
„Iskra niebieska” to słowiańska baśń o ogniu i wodzie – dwóch dzikich żywiołach, co czasem życie dają, a czasem śmierć przynoszą. O żelazie boskim i żelazie przeklętym. O prastarej kowalskiej magii, poławiaczach gwiazd i dawno zapomnianych obrzędach rudników. Przede wszystkim zaś o ludziach, którzy na przekór doli pragną być kowalami własnego losu.
Opowiadanie zostało opublikowane w antologii „Kwiat paproci i inne legendy słowiańskie” (2023).
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67690-70-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dobrosława dotarła nad Rdzawy Staw, zanim jeszcze w prześwicie między drzewami błysnął pierwszy promyk słońca. Nie odważyła się podążyć dalej wąską ścieżką, która już po paru krokach niknęła w blaknących ciemnościach oraz gąszczu wodnych traw. Po nocnej ulewie grunt był grząski, o wiele bardziej zdradliwy niż zwykle, kobieta przystanęła więc na bagnistym brzegu. Wsłuchana w rechot żab, szelest liści i senne szepty trzcin, czekała, aż zrobi się widniej.
Niebo nad lasem jaśniało z wolna, chłonąc ciepło brzasku i rumiane barwy ognia, lecz tutaj, w dole, wciąż panowała zimna, wilgotna szarość. Ziemia nakryła się gęstym oparem niby pierzyną, jak gdyby próbowała odegnać nikłe światło jutrzenki i złapać jeszcze odrobinę snu. Pasma popielatej mgły snuły się od niechcenia tuż przy powierzchni jeziora. Rosa drżała na pajęczynach sznurami siwych pereł. Bure brzozy przeglądały się w lustrze wody, stalowosrebrnym od odbitych w nim chmur, i muskały taflę długimi witkami niczym płaczące wierzby.
Blady, pozbawiony kolorów świt wydawał się wręcz przezroczysty. Widmowo nierealny. Ulotny jak dym. Miał w sobie coś czarownego i złowrogiego zarazem. Obietnicę białego dnia, a także groźbę czarnej nocy bez końca. Mrok nadal walczył z jasnością. Sen nie chciał ustąpić jawie. Wynik pojedynku był z góry przesądzony, lecz o brzasku i tak nie sposób było oprzeć się wrażeniu, że ciemność lada moment na powrót zgęstnieje, na niebie zaś zamiast słońca znowu wzejdzie księżyc.
Dopiero kiedy tarcza Dadźboga wyjrzała wreszcie zza bukowych koron, zalewając zachodni brzeg Rdzawego Stawu strumieniem płynnego złota, Dobrosława wkroczyła w ochronny pierścień brzóz. Zdjęła z pleców wiklinowy kosz, postawiła go na mchu, przykucnęła obok i zajrzała do środka. Po chwili wahania uniosła pled. Patrzyła ze smutkiem na bladą twarzyczkę okoloną czarnymi kędziorami, na spierzchnięte usta, zmętniałe oczy. A potem, bardziej z przyzwyczajenia niż troski, przeniosła wzrok na drobną pierś, żeby sprawdzić, czy dziecko oddycha.
Oddychało. Głęboko, miarowo, jak zwykle. Może usnęło? Może spod opuszczonych powiek obserwowało kołysane wiatrem szuwary? Dobrosława nie była pewna. Urodziła Skierkę prawie dwa lata temu, ale wciąż niewiele o niej wiedziała. Albo, co gorsza, od pierwszej chwili wiedziała już wszystko, tak niewiele tego było… Tak czy owak, nawet jeżeli Skierka w ogóle zauważyła, że przyszła na świat, to nijak nie dawała tego po sobie poznać. Nieruchoma. Cichutka. Obojętna na los swój oraz matki, całej wsi i reszty świata. Przypominała laleczkę z gałganków, którą Dobrosława zamotała dla niej, gdy tylko zaczęła podejrzewać, że nosi pod sercem nowe życie…
– Życie – mruknęła z goryczą kobieta, starając się wypatrzyć choćby najmniejszy płomyczek w pustych źrenicach dziecka. – Śnięta ryba ma go w sobie więcej niż ty, córuś.
Odgarnęła ciemne kędziory z czoła Skierki. Z wymuszoną czułością pogładziła ją po policzku. Szybko cofnęła rękę, bo dotyk zimnej, nieprzyjemnie śliskiej skóry jak zawsze przyprawił ją o dreszcz. Zupełnie jakby głaskała twarz topielca. Ledwo przyszło do niej takie skojarzenie, niemal poczuła bijącą od dziewczynki słodkawą woń wodorostów.
To tylko zapach jeziora, perswadowała sobie w duchu, nie po raz pierwszy.
_Tutaj tak_, przytaknął wredny głos w jej głowie. _Ale w_ _domu?_
Tam już dawno wszystko na wskroś prześmierdło, przekonywała się dalej. Całe obejście latami nasiąkało rybią krwią, chaty prawie nie widać spod sieci, więcierzy i podbieraków, to i nie ma się czemu dziwować.
_Ależ jest. Przecież czułaś coś podobnego jedynie raz w_ _życiu._
Na samo wspomnienie Dobrosława aż skurczyła się w sobie.
_Nigdy, przenigdy nie zapomnisz tego smrodu._
Przestań, proszę.
_Nigdy, przenigdy nie pomylisz go z_ _żadnym innym._
Milcz, do pioruna!
_Dobrze wiesz, że tak śmierdzi tylko wyjęty z_ _wody trup…_
– Zawrzyj gębę! – wrzasnęła Dobrosława, aż echo poniosło się po jeziorze.
_Zawrzyj! Rzyj-rzyj! Rzyj-rzyj!_
I zaraz do niej wróciło, odbiwszy się od ciemnej ściany drzew.
_Żyj-żyj! Żyj-żyj! Żyj!_
Może to Dobrochoczy, opiekuńczy demon puszczy, a może auki, leśne chochliki, odkrzykiwały się kobiecie raz po raz z drugiego brzegu, uderzając w najczulszą strunę jej serca. Dobrosława zastanawiała się, czy celowo przekręciły rzucone w gniewie słowo, czy może źle dosłyszawszy, przedrzeźniały ją tylko bez żadnych przymówek. W każdym razie to, co usłyszała od duchów lasu, więcej mówiło o niej niż o nich. A mianowicie, że pogrążona w rozpaczy, bardziej przypominała upiora niż człowieka z krwi i kości i była gotowa na wiele, byle tylko ponownie zacząć żyć.
W przypływie niedorzecznej nadziei kobieta spojrzała na córkę, lecz ani podniesiony głos matki, ani rozkazujące wołanie echa nie zrobiły na małej wrażenia. Nie wywołały żadnej reakcji. Chwilę później Skierka nawet nie zamrugała, kiedy na powiece usiadła jej wielka błękitno-zielona ważka.
To pewnikiem przeze mnie, pomyślała Dobrosława, odpędzając owada dłonią. Ona jest taka, jakby jej nie było, bo z żalu nie umiałam jej kochać.
– To moja wina, córuś? – spytała na głos. – Powiedz, proszę.
Dziewczynka nie powiedziała nic. Siedziała w koszu z główką opadniętą bezwładnie na ramię i ślepym spojrzeniem zatopionym w jeziorze.
– Oj, Radku, Radku – westchnęła Dobrosława w stronę wody. – To za tobą jej tak tęskno, że nic, jeno leży bez ducha, bez czucia, bez ruchu jak kamień. Tyle czasu wypatruje cię na darmo w Welesowej krainie, że sama tonie za życia w jego martwych wodach… – Bardzo chciała wierzyć w to, co mówi. Wtedy być może łatwiej byłoby jej zrozumieć dlaczego.
Czemu jednej i tej samej nocy, najkrótszej w całym roku, kiedy cała wieś świętowała hucznie triumf światła nad ciemnością, Dobrosława została niby-matką niby-dziecka oraz wdową – jednak tą już nie na pozór, a naprawdę? Czemu w radosny czas zaślubin ognia i wody, dwóch życiodajnych żywiołów, których oczyszczające moce miały odtąd chronić ludzi od wszelkiego złego aż do zimowego przesilenia, woda odebrała Dobrosławie ukochanego mężczyznę, ogień zaś nie zaprószył w nowo narodzonym dziecku choćby iskry życia?
Matka bez dziecka.
Żona bez męża.
Skierka bez iskry.
Dlaczego?
Pytała o to wioskowego żercę tyle razy, że na jej widok już z daleka bezradnie rozkładał ręce, kręcił głową i czmychał między chaty. Pytała starą szeptuchę, choć ta zastrzegła od samego progu, że chorobę zamówi, urok odczyni, lecz w sprawy zmarłych mieszać się nie zamierza. Pytała znachorkę z sąsiedniej osady oraz kapłana z książęcego grodu po drugiej stronie Siwego Potoku. Pytała pustelnika, który spędzał lato w samotni na szczycie Mroźnego Wierchu, a także wiedźmę z lasu na północ od jeziora. Pytała wędrownych bajarzy, bo oni zawsze widzieli i słyszeli więcej niż zwykli zjadacze chleba. Pytała nawet bacę, owczarza-czarownika, ale podobnie jak pozostali wiedzący, on także nie miał dla niej żadnych odpowiedzi.
Taka dola, mówili tylko jednym głosem, ale Dobrosławie to nie wystarczało. Musiał istnieć jakiś powód. Jakiś większy sens. Ona zaś uparła się, że go odnajdzie.
To dlatego rozpaczliwie pragnęła uwierzyć we wszystko, co szeptała do Radomiła, którego ulotną obecność czuła pośród mgieł, ilekroć zachodziła nad Rdzawy Staw. Ale chociaż od tamtej strasznej nocy miała dziwną pewność, że śmierć ukochanego łączyła z narodzinami dziecka jakaś pogmatwana nić przeznaczenia, to jednak gdy stała teraz na brzegu jeziora, nie wierzyła w ani jedno swoje słowo. Nie rozumiała, dlaczego straciła oboje. Dlaczego w taki sposób. I nie potrafiła wybaczyć. Mężowi, że umarł. Córce, że żyła tylko na niby, utknąwszy gdzieś między Jawią a Nawią. A sobie, że okazała się tak żałośnie słaba i pozwoliła, aby śmierć Radomiła zmieniła jej życie w korowód pustych nocy, a narodziny Skierki – w pasmo pustych dni.
Dobrosława westchnęła z głębi piersi. Pokręciła głową, otrząsnęła się szybko z ponurych myśli. Wstała z klęczek, otrzepała i zakasała spódnicę, wtykając dolny brzeg za skórzany pasek na biodrach. Poprawiła przewieszoną przez ramię rybacką torbę, po czym zdecydowanym krokiem ruszyła ścieżką w stronę jeziora.
Ani razu nie obejrzała się na dziecko.
*
Kiedy wyławiała z wody ostatnią wierszę, poranne słońce dopiero zaczynało ogrzewać świat, zmarznięty na kamień i przemoczony do ostatniego źdźbła po gradowej burzy, która poprzedniej nocy szalała nad doliną. Mgła gęstsza i bielsza od mleka topniała teraz w ciepłym blasku niby śnieg na wiosnę. Rosa ulatywała z bukowych koron bladymi obłokami pary, jak gdyby drzewa wzdychały z ulgą, czując na liściach kojący dotyk niebiańskiego ognia.
I tak oto dzień po raz kolejny wygrał z nocą. Świetliste dobro pokonało zło przyczajone w mroku. Aż do zachodu słońca las znów był bezpieczny…
Dla wszystkich z wyjątkiem Dobrosławy.
Kobieta nie ufała bowiem ochronnej mocy płomieni, ani tych na ziemi, ani tych na niebie, odkąd w ową pamiętną kupalnockę nie zdołały ocalić niczego, co kochała. Przestała też lękać się ciemności oraz martwej wody, bo cóż gorszego mogły jej zrobić ponad to, co już uczyniły? Co rano wymykała się z chaty na długo przed pierwszym brzaskiem, kiedy cała wieś jeszcze mocno spała, a pochodnie wokół palisady dawno już pogasły. I w drodze nad Rdzawy Staw, choć świadoma niebezpieczeństw, nie bała się wcale. Przeciwnie, z brawurą, na którą stać wyłącznie tych, co nie mają już wiele do stracenia, każdą taką samotną wędrówką przez ciemny las rzucała losowi wyzwanie. A gdy zastawiała w jeziorze samołapki i sieci, pragnęła wyłowić z niego nie ryby, tylko prawdę. Nawet tę najgorszą.
Powiedz mi, co tu zaszło, zaklinała wodę w myślach, ta jednak nieodmiennie milczała jak grób.
Aż do dzisiaj.
Czując na sobie wzrok swego falującego odbicia, Dobrosława mocniej szarpnęła za konopny sznur. Upleciona z wikliny pułapka wreszcie zamajaczyła pod powierzchnią jaśniejszą plamą. Ostatnie pociągnięcie za powróz i wiersza wyskoczyła z mętnej, brunatnej toni, zatańczyła na wodzie niczym wielki pływak. Po gładkiej dotąd tafli rozbiegły się szybkie, promieniste kręgi. Twarz istoty z głębin zmarszczyła się, rozlała w bezkształtny rozedrgany cień, a mimo to Dobrosława wciąż miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Nie z brzegu, lecz spod wody. Z trudem powstrzymywała się od zerknięcia na jeziorną siostrę, gotową wydrzeć z niej duszę przez oczy i tą samą drogą wtargnąć w puste ciało. Pokusa była silna. W plusku fal oraz szumie trzcin pobrzmiewała bowiem słodka obietnica, że gdy tylko kobieta opadnie na muliste dno, topielisko zdradzi jej wszystkie swoje sekrety…
Może kiedyś, pomyślała Dobrosława, odpędzając od siebie zdradliwe podszepty. Jeśli nie uda mi się odkryć prawdy w inny sposób.
Sprawnie wybrała linę, chwyciła pułapkę, uniosła nad powierzchnię. Woda wyciurkała przez szpary w wiklinie i po samym ciężarze kosza rybaczka poznała, że nici z połowu. Spodziewała się tego. Poprzednie wiersze też znalazła puste, a przynęty nietknięte. I nic dziwnego. Znała okoliczne łowiska oraz zamieszkujące je stworzenia lepiej niż własną kieszeń. Kiedy więc na ziemię przed chałupą spadła pierwsza grudka lodu, Dobrosława od razu wiedziała, że gradobicie skutecznie zniechęci ryby do żerowania, nie ma więc po co iść rankiem nad jezioro.
A jednak przyszła.
Ponieważ istnieją znaki na niebie i ziemi, których nikomu nie wolno zlekceważyć. Nawet takim niewiernym duszom jak ona.