- promocja
Islandia i Polacy. Historie tych, którzy nie bali się zaryzykować - ebook
Islandia i Polacy. Historie tych, którzy nie bali się zaryzykować - ebook
CAŁA PRAWDA O ŻYCIU NA ISLANDII
Polacy, niczym kiedyś Wikingowie, dotarli do brzegów Islandii w poszukiwaniu lepszego życia. Dziś są tam najliczniejszą mniejszością narodową.
Co sprawiło, że zostali na stałe?
Jak żyją i gdzie pracują?
Czy można dobrze zarobić i ile kosztuje życie na wyspie?
To pierwsza książka, która mówi o blaskach i cieniach życia na Islandii. Polacy pracują tam we wszystkich sektorach, zakładają własne biznesy, przewodzą strajkom, stoją na czele rady miejskiej. Jedni są tak bogaci, że mogą kupić żonie gwiazdkę z nieba, inni ledwo wiążą koniec z końcem.
Historię „nowych Wikingów” piszą po swojemu. Opowiadają o problemach, których się nie spodziewali, pokazują życie na Islandii z wielu perspektyw, zdradzają miejsca, które warto zobaczyć i te, do których lepiej się nie zapuszczać.
To historie tych, którzy zaryzykowali i postanowili przenieść na wyspę swój dom (łącznie z pianinem!).
Czy na Islandii warto zamieszkać?
Od początku okazało się, że życie tu jest prostsze. Idziesz do banku czy urzędu i nie ma takich nerwów jak w Polsce. Nie masz wrażenia, że ktoś pracuje za karę. Łatwiej jest tu wszystko załatwić.
Adam Bykowski
Tu mamy własne mieszkanie, pracę, akceptację. To nawet nie akceptacja, to normalność. Orientacja to dokładnie coś takiego, jak kolor oczu czy włosów. Nikogo to nie dziwi, nikt o to nie pyta.
Marcin Boroń i Patryk Mieszczanin
Jeśli porównać tę wyspę do typu człowieka, to wydawało mi się, że Islandia jest mamą, cierpliwą i otulającą. (…) Okazało się, że częściej jest Mamą w Drapiącym Wełnianym Swetrze. Jest ciepły i daje ochronę, ale czasami może podrażnić.
Joanna Okuniewska
Co, u licha, ciągnie Polaków do kraju, gdzie zima trwa niemal rok? Gdzie rybi fetor wywołuje mdłości? Gdzie zdarza się rasizm, mobbing i to wszystko inne upiornie dotkliwe znane z rodzimego podwórka? A właśnie tam ludzie decydują się otworzyć nowy rozdział życia – wiją gniazda, prowadzą biznesy, a co po niektórzy myślą nawet o prezydenturze. Autorki stworzyły portrety bohaterów z kompletnie różnych środowisk i z inną ścieżką prowadzącą do północnej „ziemi obiecanej”, lecz połączonych wspólnym mianownikiem: przekonaniem, że na Islandii nic nie muszą, tylko mogą. A to jest elementarny składnik wolności działający na człowieka z siłą pożądania nie do ujarzmienia.
KATARZYNA KUBISIOWSKA
Polak potrafi! Nie tylko w Polsce, ale również na... Islandii. Z pewnością żadnemu z przybyłych w IX w. na wyspę wikingów, nawet przez myśl nie przeszło, że dwanaście stuleci później w krainie, którą wciąż włada natura, mieszkać będzie tak wielu przybyszy znad Odry i Wisły. Każdy z nich ma własną historię. Świetnie, że postanowili się nimi podzielić. Daleka wyspa staje się przez to choćby nieco bliższa!
PIOTR MILEWSKI
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9655-8 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na Islandii mieszka ponad dwadzieścia trzy tysiące Polaków – tyle co w całym Świebodzinie. To sześć procent ludności wyspy. Jesteśmy tam największą mniejszością narodową.
Polaków spotyka się wszędzie: na budowach, w przetwórniach ryb, hutach aluminium, szpitalach, hotelach i pensjonatach. Pracujemy jako lekarze, kucharze, barmani, fryzjerki i opiekunki do dzieci, działamy w związkach zawodowych i organizacjach pozarządowych, gramy w zespołach rockowych… Co więcej – zaczynamy mieć realny wpływ na życie Islandii. Do niedawna to właśnie Polak przewodził Radzie Miasta Reykjavíku.
Tego podboju dokonaliśmy błyskawicznie w ciągu kilkunastu ostatnich lat – choć pierwsi polscy emigranci zarobkowi lądowali na wyspie już w latach osiemdziesiątych XX wieku, to dopiero rok 2006, kiedy islandzki rynek pracy otworzył się na obywateli nowych krajów członkowskich Unii Europejskiej, przyniósł potężną biało-czerwoną falę migracyjną. Częściowy odpływ miał miejsce na przełomie 2008 i 2009 roku, po krachu islandzkiej gospodarki. W uporaniu się z kryzysem pomogła rosnąca z roku na rok turystyka, w której również pracują Polacy.
Co nas, zwyczajowo miłośników słonecznego Południa, przyciąga do krainy gejzerów i lodowców? Oczywiście wciąż stosunkowo wysokie zarobki, socjal dający zabezpieczenie rodzinie, luźne podejście do kariery – nasza typowa nadgorliwość w pracy nie jest tu zaletą, wypruwanie sobie żył dla zarobku również nie.
Ale liczą się nie tylko względy materialne.
W kulturach europejskich wyspy od wieków kojarzono z odmiennością, zagadkowością, niezwykłością. To przecież na wyspach Odyseusz przeżywał najbardziej bajeczne (także erotyczne) przygody, to na wyspach czekał zaświatowy raj (Wyspy Szczęśliwe w mitologii greckiej, Avalon w mitologii celtyckiej), to wyspy wabiły sekretami czekającymi na odkrycie (_Tajemnicza wyspa_ Juliusza Verne’a).
Wyspy to wyzwanie. I tak jest właśnie z Islandią w przypadku Polaków. Wyruszamy tam, bo potrzebujemy w życiu zmiany, nowego otwarcia. Wielu z nas potrafi odnaleźć się w nie zawsze zrozumiałej kulturze, zahartować w trudnym klimacie, pogodzić z tęsknotą, „dawać radę”. Wielu też odpada. Ląduje na zasiłku albo na ulicy z butelką landy, lokalnego bimbru, w zmarzniętej dłoni. Nieraz najcięższym bagażem zabranym na pokład tanich linii okazuje się polska mentalność: zawiść, ksenofobia, brak zaufania społecznego. To one stają się kamieniem blokującym integrację z Islandczykami.
Norwescy wikingowie przybyli na niezamieszkałą Islandię w drugiej połowie IX wieku. Ich wnukowie i prawnukowie dobrze wiedzieli, jak ważny był to moment w historii – na podstawie ustnych przekazów opisali ten pionierski czas w kronice znanej jako _Księga o zasiedleniu_ (_Landnámabók_). Księga, złożona z pięciu części i stu rozdziałów, zawiera genealogie pierwszych mieszkańców – wymienia ponad czterysta ich imion, pochodzenie rodowe, nazwy rodzinnych osad, profesje.
Dzieje wikińskich osadników, opisy ich wierzeń i tradycji znajdują się też w innych sagach, wspaniałych średniowiecznych opowieściach, do dziś stanowiących – słusznie zresztą – dumę Islandczyków.
A że dziś na Islandii wielu z nas, nieraz ku własnemu zaskoczeniu, odkrywa w sobie wikinga i wikinżkę, my też – wzorem słynnego sagopisarza Snorriego Sturlusona – chciałyśmy spisać (a przynajmniej zacząć spisywać) polską _Księgę o zasiedleniu._ Pokazać różnorodność doświadczeń, sukcesów i porażek, pomysłów na siebie i życie. Uwiecznić zarówno tych, dla których Islandia okazała się wyspą spełnionych obietnic, jak i tych, którzy znaleźli tu samotność, niepewność i żal.
Nowi wikingowie przybywają na wyspę już nie drakkarami, a szybszymi airbusami. Zapnijcie więc pasy. Lecimy?ROZDZIAŁ 2
BOTANIK RATUJE ŚWIAT
PAWEŁ WĄSOWICZ,
na Islandii od 2012 roku
Śmigłowiec jak ogromna ważka unosi się nad wysepką. Łopaty wirnika walczą z wiatrem, silnik huczy, tłumi szum fal i napędzane adrenaliną bicie serca. To serce wali jak młot, bo jego właściciel, Paweł Wąsowicz, zwisa z helikoptera na kilkunastometrowej linie. Powoli opuszcza się na ląd. Jeszcze dziesięć metrów, jeszcze pięć, dwa, jeden… łup! Wreszcie pod stopami czuje czarną, wulkaniczną skałę. Prostuje się, łapie oddech. Komandos podczas tajnej operacji? Agent specjalny? Nie. Skromny naukowiec, botanik. I choć bez peleryny superbohatera, jego misja znaczy więcej niż niejedno zadanie Batmana – stawką jest planeta Ziemia i jej bioróżnorodność.
W ciągu kwadransa w ten sam sposób ląduje reszta uczonych. Jak co roku spędzą na tej bezludnej wyspie kilka letnich dni. Od początku swego istnienia Surtsey jest bowiem rezerwatem, żywym laboratorium, gdzie obserwuje się działanie sił natury2. Choć ląd tworzą tu głównie tefra (suchy popiół wulkaniczny) i palagonit (skała podobna do bazaltu) – przyroda skutecznie kolonizuje tę surową krainę. Zupełnie jak kiedyś wikingowie Islandię.
Big Bang!
Początki Surtsey, najmłodszej wyspy Europy, były spektakularne, jak na narodziny nowego świata przystało. Zaczęło się rankiem 14 listopada 1963 roku. Najpierw pojawił się dziwny zapach, zaraz potem – słup czarnego dymu wydobywający się z morza. Pierwszy zauważył go kucharz kutra Isleifur II. Statek łowił dorsze w okolicy archipelagu Vestmannaeyjar u południowych wybrzeży Islandii, ale wybuch podwodnego wulkanu sprawił, że ryby zeszły na drugi plan. Taka erupcja to nie byle kichnięcie – z małymi przerwami trwała do 5 czerwca 1967 roku3. Lawa stygła w zimnych wodach oceanu i tworzyła placek nierównej grubości, kształtem przypominający grubą kroplę. W 1967 roku „kropla” miała powierzchnię 2,65 kilometrów kwadratowych. Dziś jest o połowę mniejsza – morze nieprzerwanie podgryza brzegi wyspy, wybrzeże ulega erozji. Wąsowicz jest jedynym Polakiem w ekipie badawczej. Odwiedza Surtsey od 2014 roku.
Wypad na wyspę wymaga poważnych przygotowań: spakować śpiwór, sztormiak, ciepłe ubrania i mocne buty. Wcześniej trzeba je dokładnie wyczyścić odkurzaczem, by nie przenieść na Surtsey żadnych obcych nasion. Dalej – zrobić zakupy (dwudziestopięciolitrowe baniaki wody i tygodniowy zapas żywności dla dziesięciu osób), zabrać sprzęt pomiarowy i butle z gazem do gotowania. Parę lat temu nie trzeba było dyndać na linie z helikoptera – maszyna mogła siąść na prostym lądowisku. Teraz jednak to rozwiązanie odpada, bo straż przybrzeżna kupiła nowsze i większe śmigłowce, które na dotychczasowym lotnisku się nie mieszczą. Przy złej pogodzie na wyspę się płynie. Najpierw łodzią, potem pontonem Zodiac. Przy wysiadaniu woda niemal zawsze zmoczy ciuchy – w tym miejscu morze rzadko bywa spokojne. Fale hasają niczym stada islandzkich koni.
Warunki bytowe na Surtsey przypominają te z czasów wikingów.
– Mieszkamy w małej drewnianej chatce. Śpimy na piętrowych łóżkach, jemy przy wspólnym stole – opowiada Paweł. – Mamy dyżury w kuchni: jedna drużyna gotuje, druga zmywa, bez względu na płeć. Zazwyczaj połowę grupy stanowią kobiety. Jedzenie trzymamy w bardzo ekologicznej lodówce: to po prostu głęboki dół wykopany w tefrze. Chowamy w nim mięso, mleko, jaja. Nie zamykamy domku, nawet gdy już wracamy: zostawiamy go dla ewentualnych rozbitków. Z myślą o nich trzyma się zapas żywności. Sami zresztą też raz z niego korzystaliśmy. Pod koniec pobytu w 2020 roku pogoda była tak fatalna, że śmigłowiec nie mógł po nas przylecieć. Musieliśmy zostać dwa dni dłużej, a że nasze jedzenie już się skończyło, sięgnęliśmy po żelazną porcję dla rozbitków, czyli puszkowany pudding z ryby. Może rybny pudding nie brzmi zbyt kusząco, ale w tamtych okolicznościach smakował doskonale.
– A co z myciem?
– Domek nie ma łazienki, toalety, ogrzewania i prądu (do ładowania baterii służy generator). Mycie musi więc poczekać na powrót do domu. Zamiast do WC chodzimy do morza. W takich sytuacjach nagła fala nabiera całkiem nowego znaczenia – śmieje się biolog. – Kiedyś badacze mocno się zdziwili, gdy zobaczyli wśród ubogiej flory wyspy… krzaczki pomidorów. Okazało się, że sami przyczynili się do pojawienia się tych roślin: nasiona zostały przez któregoś z nich wydalone. Przyjęły się, wykiełkowały i wyrosły. Normalny proces. Tyle że na Surtsey wszelka działalność człowieka i ślady jego obecności muszą być minimalizowane, żadnej antropopresji. Dlatego za każdym razem dokładnie sprawdzamy, czy zebraliśmy wszystkie śmieci. Zabieramy też te, które wyrzuciło morze. Przez dwa lata sprzątnęliśmy jakieś dwie tony plastiku, głównie sieci i różne boje. Nie brakuje też butelek, zabawek, no i, w 2020 roku, ochronnych niebieskich rękawiczek.
– Co jeszcze znajdujecie na Surtsey?
– Co sezon jakiś nowy gatunek fauny i flory. Mamy tam unikalną możliwość badania sukcesji pierwotnej, czyli kolonizacji nowo powstałego lądu przez organizmy żywe. – Paweł wchodzi w rolę wykładowcy. – Ten proces można obserwować tylko w kilku miejscach na świecie. Jednym z nich są indonezyjskie wyspy Krakatau, gdzie ciepły i wilgotny klimat sprawia, że kolonizacja posuwa się dużo szybciej. Surtsey jest zimna i wietrzna, ale i tu życie nie zwlekało. Najpierw zjawili się pionierzy ze świata roślin: rukwiel nadmorska (znaleziona już w 1965 roku), honkenia piaskowa, wydmuchrzyca piaskowa i mertensja nadmorska. Ciekawe, że inaczej, niż uczyłem się w szkole, pierwsze trafiły tu rośliny wyższe, a nie mchy i porosty. Przybyły drogą morską. Surtsey i Islandię dzieli odległość trzydziestu czterech kilometrów. Okazuje się, że dla nasion czy owocków pierwszych kolonizatorów nie jest to dystans nie do przebycia. Bez większych problemów dryfują w słonej wodzie, czasem ułatwiają sobie podróż i czepiają się kawałków drewna albo jaj ryb, na przykład płaszczek. Inni osiedleńcy (choćby wierzby: zielna, wełnista i dwubarwna, a także mniszek lekarski) dotarli tu z wiatrem. W ten sam sposób znalazły się tu prawie wszystkie gatunki grzybów, porostów, mszaków i paprotników. W 1974 roku spis powszechny roślin na Surtsey obejmował dwanaście gatunków, z dziesięć zadomowiło się na dobre. Dwadzieścia lat później odnotowano już trzydzieści cztery gatunki. Największą jednak rolę w kolonizacji odegrały ptaki, które przyniosły nasiona kolejnych roślin w swych żołądkach albo wśród piór. Ptaki dostarczają też życiodajnego nawozu (nie tylko guana, ale i resztek ryb, skorupek jaj, martwych piskląt). Gdy wyspa miała dwadzieścia dwa lata, mewy żółtonogie i srebrzyste zaczęły w jej południowej części zakładać pierwsze gniazda. Stopniowo gniazd przybywało, podobnie jak i ptasich osadników. Pojawiły się mewy siodłate, fulmary, śnieguły zwyczajne… To dzięki nim flora wyspy wzbogaciła się o jakieś siedemdziesiąt pięć procent gatunków. W kolonii mew, która zajmuje około dziesięciu procent powierzchni wyspy, wyrosła prawdziwa zielona oaza, w której zamieszkały owady.
– A to pewnie ściągnęło nowe ptaki?
– Oczywiście. Śnieguły, które do połowy lat dziewięćdziesiątych tylko tu odpoczywały, zaczęły zakładać gniazda. Podobnie inne wróblowate: świergotek łąkowy, pliszka siwa. Trawiasta gleba sprzyja też maskonurom, które kopią podziemne tunele i w nich budują gniazda.
– To trochę jak z Polakami na Islandii – zauważamy. – Zaczęło się od kilku desperatów, skończyło na dwudziestu trzech tysiącach. A nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa.
– Rzeczywiście – śmieje się Paweł. – I tu, i tu kolonizacja wciąż trwa. Z tym, że zmiany na Surtsey zachodzą bardzo szybko. I są gigantyczne. W tym roku zobaczyłem wyspę po dwóch latach przerwy. Jest w ciągłym ruchu. Siłą zmian na Surtsey jest ocean, a dokładnie działalność fal. Zwłaszcza zimą, gdy przychodzą sztormy. Fale wtedy są potężne, do dwudziestu metrów wysokości. Regularnie chodzę wzdłuż brzegów Surtsey z GPS-em, co roku zaznaczam punkty po obrysie wyspy. I widzę, że punkt zaznaczony w 2014 roku dziś jest o siedemdziesiąt metrów dalej, w oceanie. Rocznie ubywa nawet kilkanaście metrów wybrzeża. Zniknęły gigantyczne głazy, z których był zbudowany północny brzeg. Za to powstała piaszczysta plaża, gdzie, gdyby to było ciepłe morze, można by się opalać i popijać drinki. Zmienia się też skład tutejszej flory. Bardzo skutecznym kolonizatorem w ostatnich latach jest podejźrzon księżycowy, gatunek paproci grubozarodniowej. Przybył na wyspę bardzo późno, bo dopiero w latach dwutysięcznych. Niewiele wcześniej niż ja: na Islandii jestem od 2012 roku.
Pianino też bierzemy
Na co dzień Paweł mieszka dwieście dziewięćdziesiąt kilometrów od Surtsey, w Akureyri. To miasto, leżące na północy Islandii, jest drugim po stolicy największym ośrodkiem kraju – zamieszkuje je dziewiętnaście tysięcy osób. Akureyri spogląda na lodowobłękitny fiord Eyjafjörður, za plecami ma ośnieżone góry półwyspu Trolli (_Tröllaskagi_). Tu – w przeciwieństwie do Surtsey – Wąsowicz wylądował miękko, niczym w puchowej pościeli. Choć wcale tego nie planował.
– Pochodzę z Czeladzi. Przyroda pociągała mnie od dziecka. Miałem mikroskop, oglądałem pod nim pierwotniaki z pobliskiego jeziorka. Lata mijały, zainteresowanie nie słabło, więc poszedłem na botanikę na Wydziale Biologii i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. W 2010 roku obroniłem tam doktorat. Rok wcześniej zamieniłem Śląsk na stolicę, oboje z Ewą, moją żoną, pracowaliśmy na warszawskich uniwersytetach. Ewa też jest biolożką, jej dziedzina to aerobiologia, czyli to, co żyje i unosi się w powietrzu: różne mikroorganizmy, pyłki. Wydawało nam się, że ścieżki naszych karier są już raz na zawsze wytyczone. Podobnie jak życie: praca, dzieci i tak dalej. Wszystko w Polsce. Emigracji w planach nie było. Ale w 2011 roku profesor Adam Rostański, mój promotor, przysyła mi maila z wiadomością, że Islandzki Instytut Historii Naturalnej szuka botanika. Wzruszyłem ramionami, zaśmiałem się, bo Islandia wydawała mi się kompletnymi rubieżami. Ewa uznała jednak, że powinienem spróbować, skoro spełniam wszystkie wymagania. Znów się zaśmiałem i zapomniałem o sprawie. Ale nie żona. Ostatniego dnia składania wniosków spytała, czy się zgłosiłem. Trudno było się wykręcić, zwłaszcza że CV miałem gotowe. Wystarczyło tylko napisać krótki list motywacyjny: „Jestem botanikiem i wykładowcą akademickim, ale nie lubię uczyć. Chciałbym zajmować się wyłącznie pracą naukową”. Po paru miesiącach przyszła odpowiedź, że jestem w finałowej dziesiątce (w sumie zgłosiło się trzydzieści dziewięć osób z całego świata). Niedługo potem kolejna wiadomość: zostało tylko trzech kandydatów. I wtedy zacząłem się bać.
Przeprowadzka wywróciłaby nam życie do góry nogami! Nigdy nie myśleliśmy o Islandii. Braliśmy pod uwagę krótki wyjazd do Niemiec czy Francji, ale nie na odległą północ. Ale kiedy przyszło zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną do Reykjavíku, poleciałem. Usłyszałem, że Instytut czeka na moją decyzję. Powiedziałem „tak”.
– Byłeś sensacją? Twoim kolegom, islandzkim naukowcom, Polacy pewnie kojarzyli się głównie z budowlanką.
– Nie wiem, czy byłem sensacją, zostałem bardzo dobrze przyjęty. Od początku otrzymywałem wsparcie w każdej możliwej kwestii, zaczynając od zorganizowania i opłacenia przeprowadzki z Polski.
– Co zabraliście ze sobą?
– Wszystko. Całe mieszkanie. Meble, książki, ubrania… Nawet pianino. Tylko łóżka nie braliśmy. Intytut zaproponował, żebyśmy sami załatwili przewóz, oni zapłacą. Gdy próbowaliśmy znaleźć firmę, która by to zrobiła, to albo nikt nie chciał, albo żądali astronomicznych sum. W końcu Instytut wszystko zorganizował przez islandzką firmę przewozową. Wynajęli ciężarówkę na Słowacji, ciężarówka przyjechała do nas, do Warszawy. Mieliśmy już wszystko popakowane w kartony, w sumie było ich kilkadziesiąt. Najpierw pojechały do Rotterdamu, tam zostały przeładowane na statek do Akureyri. Trwało to jakieś trzy tygodnie. Statek płynie dwa–trzy dni, ale czas zajmuje choćby odprawa celna. Kilka dni po odprawieniu ciężarówki poleciałem na Islandię. Nasze rzeczy jeszcze nie dotarły, więc Instytut wynajął mi pokój w pensjonacie. Potem pomógł znaleźć mieszkanie do wynajęcia: ładne, czteropokojowe. Wtedy dołączyły do mnie Ewa z Marysią.
Marysia miała wtedy sześć miesięcy. Ewa zawsze planowała dłuższą opiekę nad dziećmi, nie chciała łączyć jej z pracą. Dzięki Islandii to się udało: ja pracowałem, ona była w domu z córeczką. Nie wiem, czy w Polsce byłoby to możliwe, względy finansowe pewnie by nie pozwoliły. Tu bez problemu. O nic nie musiałem się martwić, nawet gdy urodziła się nam druga córka, Helenka. Ewa zaczęła pracę (też w Islandzkim Instytucie Historii Naturalnej) dopiero w 2018 roku, gdy Hela miała trzy lata, a Marysia chodziła już do szkoły. Helenka nawet wtedy nie poszła do przedszkola. Dzięki temu, że mamy elastyczny czas pracy, mogliśmy wymieniać się opieką. To kolejna zaleta Islandii: praca jest tu przyjazna dla rodziców. Gdy przenieśliśmy się na Islandię, myśleliśmy, że to tylko na jakiś czas. Że trochę tu pobędziemy, zbierzemy doświadczenia i wrócimy. Dlatego nie od razu zrezygnowaliśmy z etatów na uczelniach, wzięliśmy bezpłatny urlop. Potem zobaczyliśmy, jak dobrze się tu czujemy, jak spokojnie się tu żyje, bez korków, hałasu, za to z czystą wodą i powietrzem. Dlaczego więc to zmieniać?
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
2 Już w 1965 roku, czyli jeszcze podczas erupcji, w wyniku której powstała wyspa, powołano Towarzystwo Badań na Surtsey. Podjęto również decyzję o maksymalnym ograniczeniu dostępu do nowego lądu i utworzono rezerwat naturalny na wyspie i obszarze, który ją otacza. Wyspa, nazwana na cześć Surtra – nordyckiego boga ognia – stała się największym na świecie laboratorium geologicznym (bada się tu warunki geotermalne, przekształcanie tefry w tuf wulkaniczny, obniżanie się powierzchni lądu oraz erozję spowodowaną działalnością fal) i biologicznym (badaczy interesują takie zagadnienia jak kolonizacja wyspy przez florę i faunę i rozwój ekosystemów). W czerwcu 2008 roku wyspa Surtsey została umieszczona na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Więcej: Katarzyna Lach, _50 lat wyspy Surtsey_, http://www.islandia.org.pl/artykuly/2015/surtsey.html, dostęp: 28.03.2023.
3 „16 listopada wysepka lawy miała wysokość 40 m nad poziom oceanu i 550 m długości. 23 listopada była już 100 m wysoka i 900 m długa. Lawa w postaci wielkich brył wylatywała na wysokość nawet 1 km. Chmura popiołu dotarła 26 listopada do wyspy Heimaey i pokryła ją warstwą centymetrowej grubości. Na początku wulkan nie czynił wielkiego hałasu, ale później lawa wydobywała się przy odgłosach grzmotów. Widok był fascynujący, szczególnie nocą, kiedy wysepka była cała w ogniu, a wyskakujące co chwila bryły oświetlały niebo”. Więcej: S.Z., _Jak powstała nowa wyspa Surtsey?_, http://www.islandia.org.pl/surtsey.html, dostęp: 28.03.2023.