Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Iszsza - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
7 listopada 2025
33,00
3300 pkt
punktów Virtualo

Iszsza - ebook

Wrogiem nie jest drugi człowiek a zło, któremu muszę się oprzeć w mojej duszy, aby na zadaną krzywdę odpowiedzieć miłością

Iszsza – radosna dziewczyna z sercem otwartym na drugiego człowieka – traci bliskich. Wkrótce potem doświadcza kolejnej straty – bezpiecznego domu na Insuli. Wbrew jej woli z dnia na dzień musi odnaleźć się w Metropolis w realiach diametralnie odmiennych od znanych jej dotychczas. Dobro, którym dzieli się z potrzebującymi przykuwa uwagę ludzi biznesu i polityki, zaś strach o utratę przez nich władzy sprawia, że zaczynają nastawać na jej życie.

Ratunek nadchodzący z nieoczekiwanego, a nawet niechcianego źródła Iszsza przyjmuje z wdzięcznością. Co robić, jeśli wróg okazuje się…Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397532618
Rozmiar pliku: 467 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Dziewczyna stała kilkanaście metrów od wierzchołka góry. Przed jej lazurowymi jak niebo oczami roztaczał się spektakularny widok: strome zbocze usłane soczyście zieloną trawą, a nad nią błękitne czyste niebo. U podnóża, daleko w dole majaczyło ogromne miasto. Z tego miejsca wyglądało niegroźnie, niczym plama na mapie ze szklanymi, lśniącymi drapaczami chmur. Iszsza, mając pod stopami darń, cieszyła się poczuciem spokoju.

Porywisty wiatr smagał jej skupioną twarz, rozwiewając jasnobrązowe pukle włosów z rozświetlonymi od słońca pasemkami. Wyjęła powoli skrzydła i przypięła je do pleców. Silne podmuchy utrudniały zadanie, jednak nie poddawała się. Były w niej determinacja, a także wiara w Boga, który prowadził ją w każdym momencie życia. Skrzydła dawały jej wolność, niezależność, a zarazem jedność ze światem stworzonym w swym nieskażonym pięknie. Ta wiara i determinacja pomagały w walce o dobro w duszach ludzi.

Smutek ogarniał ją na myśl, że w tym miejscu, na które patrzyła, pozorna obecność drugiego człowieka, naprawdę była jego nieobecnością. Ludzie żyjący w izolacji od innych, niezamieniający ze sobą słowa, gdy się mijali, nieuśmiechający się do siebie wzajemnie. Zamknięci w swoich światkach, myślach, z oczami utkwionymi w monitorach, uszami zasłuchanymi w treści wybrane przez siebie samych. Tak poranieni, urażeni i niewrażliwi na innych, że zamknięci w sobie przed życiem. Egzystencja w schematach z bojaźnią do pokazywania siebie prawdziwych.

Dziewczyna nie rozumiała tego zjawiska odmiennego kulturowo od tego, co znała jako mieszkanka Insuli – wyspy na środku oceanu. Smutny uśmiech wypełzł na jej usta, pokręciła głową i skupiła się na miejscu, w którym była. Po kilku nieudanych próbach wzbicia się i ratowaniu przed upadkiem przyklęknięciem na kolano, wreszcie wzniosła się ponad ziemię.

Wprawnie sterując lotem, panowała nad wiatrem. Prądy powietrzne wykorzystywała do optymalnego pokonania trasy. Kilkanaście albo kilkadziesiąt minut później wylądowała bezpiecznie na placu, zdjęła skrzydła, a smród miasta wtargnął w jej nozdrza. Szła szybko, myśląc o zmianach, które miała wprowadzić, gdy dostrzegła dziecko biegnące radośnie przed siebie. Jego śmiech był jak melodia dla jej uszu, ale kierunek obrany przez chłopca był zły. Pobiegła za nim najszybciej jak umiała, pokonując kolejne metry bez wytchnienia. Malec niczego nieświadom, pędził przed siebie, a ona nie spuszczała go z oczu, modląc się, aby zdążyła go uratować. Widziała jak na zwolnionym filmie przesuwające się przed nią obrazy. Bose stópki kilkakrotnie wdepnęły w sam środek kałuży, wywołując jeszcze większą radość ich właściciela. Iszszy zaczynało brakować tchu, ale odległość między nią a dzieckiem malała z każdym susem. W tej właśnie chwili jego prawa stopa dotknęła drogi, która tylko przez parę sekund była wolna od niebezpieczeństwa. Serce dziewczyny mocniej zabiło, gdy wzmogła wysiłek i przyskoczyła do czteroletniego brzdąca, który stracił równowagę i wylądował twarzą w kałuży. Niemal od razu porwała brudne dziecko na ręce i wyrwała go poza zasięg zagrożenia. Maluch nie zdał sobie nawet sprawy z tego, jak bliski był śmierci.

Usiadła zdyszana na kamieniu i posadziła sobie chłopca na kolanach. Wyjęła chustkę i przetarła mu ubłoconą buzię, która wyrażała zaniepokojenie. Nie mógł się zdecydować czy się popłakać, czy uśmiechnąć, gdy dobiegła do nich młoda kobieta. Jej przerażona, ale i wdzięczna twarz mówiła wszystko. Padła przed Iszszą trzymającą dziecko na kolanach i przygarnęła synka do piersi. Maluch wtulił się w nią ufnie, postanawiając jednak się rozpłakać. Ona ponad jego ramieniem spojrzała na tę, która uratowała jej dziecko.

– Jesteś nią – powiedziała szeptem.

Iszsza zmarszczyła czoło. Wróg czy przyjaciel? Nie wiedząc, z kim miała do czynienia, nie zareagowała.

– Słyszałam o tobie. Ty się nie poddajesz, nie zrażasz. Dobro masz wpisane głębiej w siebie niż rozwagę. Dziękuję za uratowanie mojego dziecka. Po tym, co zrobiłaś jestem po twojej stronie – wyszeptała, wstając z kolan i pospiesznie się oddaliła.

Iszsza wstała z kamienia i dotarło do niej, że była w miejscu dla niej niebezpiecznym. Rozejrzała się wokoło, rejestrując, że parę osób zwróciło na nią uwagę, ale nie podjęły działania. Nie rozglądając się, z pochyloną głową, szybkim krokiem skierowała się do długiego tunelu prowadzącego do wyjścia z niebezpiecznej strefy.

Kłęby oparów osnuły jej nogi, a nad głową betonowy strop zamykał dostęp światłu. W tym miejscu zamordowano ostatnio kilka osób. Szarość zawładnęła otoczeniem, a masa cieni poruszała się nieprzerwanym nurtem w obie strony. Próbowała oczyścić umysł i nie dawać dostępu niepokojącym myślom. Niewiele widziała oprócz jaśniejszego punkciku kilkaset metrów przed nią. Oddawała życie Temu, który jej je dał.

Gdy przebyła połowę drogi, dobiegł ją jakiś hałas, ale nie spojrzała w stronę, z której dochodził. Nie zwolniła kroku ani go nie przyspieszyła, nie chcąc przyciągnąć zła do siebie. W tej właśnie chwili poczuła czyjś dotyk na plecach. Drgnęła z wrażenia, ale czuła, że był dobry, wiedziała to jeszcze zanim dotarł do jej uszu cichy głos:

– Jestem z tobą, jesteś bezpieczna.

Odetchnęła, odganiając w ten sposób pierwszą falę strachu. Mając tego dwumetrowego mężczyznę za sobą, wiedziała, że w razie kłopotów będzie jej bronił. Mogła się rozluźnić. Podziękowała Bogu w sercu za wysłanie pomocnika. Reszta drogi minęła szybciej niż pierwszy jej odcinek. Mężczyzna i kobieta nawet na moment nie zwolnili tempa. To, że on szedł z dłonią na jej plecach, pokazując wszystkim, że była pod jego opieką, nie oznaczało, że mieli zwracać na siebie niepotrzebnie uwagę.

Światło słoneczne poraziło im oczy. Odeszli jeszcze parę kroków, Iszsza zatrzymała się i odwróciła do mężczyzny, a jego ramiona już czekały na nią rozpostarte. Objęła go w pasie, wtulając się w niego.

– Dziękuję. – Podniosła twarz, spoglądając mu w oczy.

– Czekałem na ciebie. To było nieroztropne z twojej strony – powiedział z powagą.

Skinęła głową, przyznając mu rację.

– Mój Anioł Stróż. – Słowa popłynęły z jej ust.

– Nie zawsze nim byłem – powiedział ze smutkiem.INSULA

Strumyk wił się między bujną zielenią, a jego woda ochlapywała mnie nieprzerwanie. Przeskakiwałam po wystających nad powierzchnię kamieniach. Kucnęłam i przyjrzałam się ławicy kolorowych rybek, które wprawnie omijały przeszkody stojące na ich drodze. Wstałam i odbiłam się mocniej, gdyż kolejny wystający wierzchołek był w znacznej odległości. Doskoczyłam do niego i zachwiałam się. Zamachałam rękami, łapiąc równowagę. Zaśmiałam się, gdy stopa zanurzyła się na moment w chłodnym strumieniu. Potem już tylko trzy skoki i wylądowałam na „mojej polanie”.

Byłam tu w każdej wolnej chwili. Lubiłam obcować z naturą, dawała mi wytchnienie i ukojenie, a nade wszystko przestrzeń na spotkanie z Bogiem. On pokazywał mi kim jestem, w czym byłam dobra, a co przeszkadzało mi kochać innych. Czasami po takim spotkaniu niemal lewitowałam ze szczęścia, widząc piękno moich talentów, innym razem ze łzami w oczach błagałam Go o wybaczenie za naganną postawę. Bez względu na to, w jakim stanie emocjonalnym kończyłam modlitwę, zawsze owocem było poznanie – czułam, że wzrastałam i wiedziałam, jak nad sobą pracować.

Gdy myśli mi się uspokoiły i cisza wypełniła wnętrze, a świat zewnętrzny przestał mnie zajmować, pojawiła się we mnie pustka, którą przygotowałam dla Niego, aby mnie wypełniał. Trwałam i trwałam…

– Iszszo! – Głos Rut niósł się ponad roślinnością.

Nie odzywałam się, tkwiąc w bezruchu. Umysł szybko wszedł w rozproszenie i zaczęłam ponownie przyjmować otaczającą mnie rzeczywistość. Potrzebowałam chwili na opuszczenie pustelni, w której przebywała moja dusza. W bezruchu czekałam, aby ta wesoła zazwyczaj dziewczyna podeszła bliżej.

– Iszszo, wychodź, to nie czas na żarty! – W jej głosie usłyszałam rozżalenie.

Byłam gotowa, ale zawahałam się czy nadszedł już czas, aby jej się pokazać. Może jeszcze się z nią podroczyć? Widziałam z daleka na jej twarzy niepokój, więc zaniechałam realizacji mojego planu.

– Coś się stało? – Wyszłam do niej na ścieżkę.

– Tu jesteś. – Drgnęła nieznacznie na mój widok.

Miałam przeczucie, że to nie moje nagłe pojawienie się wywołało w niej tę reakcję. Czułam, że coś było nie tak. Jej zwykle radosna twarz, wygięte w uśmiechu usta, lśniące oczy, teraz wyrażały niepokój.

– Złe wieści? – Próbowałam przeniknąć przez jej skupienie, wyczytać, co było przyczyną tej powagi.

– Tak. – Ciężko westchnęła.

– Powiesz?

Pokręciła przecząco głową.

– Chodź ze mną do mojej mamy.

Nie miałam pojęcia, co mogło wywołać niepokój w przyjaciółce, więc nie tracąc czasu, ruszyłyśmy do osady. Jej mama była dyrektorką szkoły, którą w tym roku kończyłam. W planach miałam studia na Uczelni M.M.G, która była dla mnie wymarzonym miejscem, ale nie sądziłam, aby odpowiedź z uczelni była źródłem stanu emocjonalnego Rut.

– Wiesz o co chodzi? – Wstrzymałam oddech.

– Nie, ale sądzę, że to złe wieści – powiedziała przygnębiona.

Przyspieszyłam więc, bo chciałam mieć to za sobą. Masa przypuszczeń przeleciała mi przez głowę, ale żadne z nich nie wydawało się realnym scenariuszem złych wieści. Przyjaciółka zatrzymała się przed bramą. Widziałam jej smutną minę i to, że nie chciała ze mną iść, przeczuwając, że wydarzyło się coś niedobrego. Rozumiałam ją, była wrażliwą duszyczką, mimo to poczułam się na moment opuszczona. Uśmiechnęłam się do niej pokrzepiająco. Tę drogę pokonywałam niemal codziennie, ale nigdy nie wydała mi się taka trudna. Niepokój w oczach Rut sprawił, że bałam się tego, co mnie na jej końcu dzisiaj czekało.

Dotarłam do chłodnego korytarza dającego wytchnienie od upału. Kroki wybijały rytm na kamiennej podłodze. Stanęłam przed skromnymi drzwiami prowadzącymi do gabinetu dyrektorki. Zapukałam i natychmiast usłyszałam zaproszenie.

– Dzień dobry, ciociu. – Tak naprawdę nie była moją ciocią, tylko najlepszą przyjaciółką mamy i jednocześnie moją matką chrzestną.

– Usiądź, moje dziecko – powiedziała miękko, niemal szeptem, z wyrysowaną na twarzy miłością do mnie.

– Ciociu? – Poczułam ukłucie niepokoju, widząc jej zatroskaną twarz.

– Iszszo, skarbie, wiesz, że jesteś dla mnie bardzo ważna. – Usiadła na krześle obok i wzięła moje dłonie w swoje.

– Wiem, ciociu. – Utkwiłam wzrok w jej migdałowych oczach.

– Masz wielu przyjaciół na wyspie, na których możesz liczyć. Na mnie możesz liczyć. Jestem z tobą kochanie. – Jej głos się łamał.

– Stało się coś złego? – Niepokój wzrósł we mnie jeszcze bardziej.

O czym mówiła? Co ją tak poruszyło? Dlaczego miałam liczyć na innych?

– Bardzo mi przykro, że przynoszę złe wieści. Kochanie, twoi rodzice nie żyją, zginęli w wypadku. Samolot rozbił się nad oceanem i nikt nie przeżył. Był wybuch na pokładzie, usterka silnika – mówiła, a w jej oczach szkliły się łzy.

Jej głos docierał do mnie jakby przez watę w uszach. Moi rodzice lecieli do Metropolis, mieli się spotkać ze studentami kilku tamtejszych uczelni. Ich wykłady były zaplanowane od wielu miesięcy. To niemożliwe, potrząsnęłam głową z niedowierzaniem. Wypadki lotnicze się nie zdarzały i to od dawna. Wypadki komunikacyjne były prehistorią, a jednak mówiła mi to osoba, której usta nie skalały się kłamstwem. Ukryłam twarz w dłoniach i bez udziału świadomości wyrwał mi się z gardła niemal niesłyszalny krzyk, a potem wyartykułowałam:

– Nie! To nie może być prawdą. Po wykładach wracają do domu, do mnie. Za pięć dni będą z powrotem. Obiecali mi, a oni nigdy nie złamali danego słowa… – mówiłam coraz ciszej, a łzy kapały mi po policzkach.

– Iszszo, spełnienie tej obietnicy nie zależy od nich. – Szept Menahel ledwo przebijał się do mojej świadomości.

Znowu zakryłam twarz dłońmi i kręciłam głową, zaprzeczając rzeczywistości. Wstałam przygnębiona i poszłam na polanę, aby wyżalić się Temu, który nad wszystkim czuwał. Oddałam mu serce, ból i łzy.***

Wyprawiliśmy im pogrzeb. Pogrzeb bez ciał, bo rozszarpanych i spalonych szczątków nie odnaleziono. Wzięłam ulubioną sukienkę mamy i sztylet taty. Nie było ich, ale choć w ten sposób chciałam, aby pod nagrobkami z ich imionami znajdowało się coś należącego do nich. Uroczystości pogrzebowe trwały od świtu aż po ciemną noc. Wypłakałam morze smutku, wyżaliłam ocean tęsknoty, usłyszałam nieprzebraną miarę dobrych słów o moich rodzicach od ludzi pamiętających ich z czasów, gdy mnie jeszcze nie było. Chłonęłam każdą komórką ciała nawet najdrobniejsze wspomnienie z ich życia, a wiedząc, że nie ja jedna za nimi tęskniłam i po nich płakałam, nie czułam się sama w tej dotykającej wszystkich stracie.

Czy można pogodzić się z takim nieszczęściem? Na początku myślałam, że nie, ale wypłakane łzy, wykrzyczane żale, a nade wszystko kochający ludzie, których obecność u mego boku była bezcenna, dzień po dniu zmieniały we mnie postrzeganie tej sytuacji. W sercu żegnałam się z nimi niemal w każdej sekundzie kolejnych tygodni. Serce pękało od bólu, cierpienia i tęsknoty, lecz codzienne obowiązki pozwalały mi przetrwać ten trudny czas. Proste czynności sprawiały, że wiedziałam, że nie umarłam, bo chwilami tak się czułam – martwa. Jednak żyłam.

Minął miesiąc, potem drugi i kolejny. Czułam, że wracałam do chwiejnej jeszcze równowagi duchowej. Wiedziałam, że nic nie przyspieszy żałoby, musiałam przeżyć bez nich wszystko to, co do tej pory wiązało się z ich obecnością w moim życiu. Nie przeszkadzało mi to w wyłanianiu się na powierzchnię, jakby spod zalewającej na początku moją duszę wody. Hausty wdychanego powietrza bolały, ale przyjmowałam je z coraz większą świadomością.

Wyspa była moją najbliższą przyjaciółką. Jej spokojne rewiry mówiły o pięknie i dobru, o tym wszystkim, czego doświadczyłam od mamy i taty. Oni wypełnili moje wnętrze takim widzeniem świata i mnie samej, że byłam wdzięczna za ich życie i za swoje własne.

Gdy parę miesięcy później ciocia Menahel ponownie wezwała mnie na rozmowę, nie podejrzewałam, że czekały mnie kolejne zmiany w życiu. Niestety, zmiany te poszły nie w tym kierunku, którego bym się spodziewała. Uśmiechałam się do siebie, oczekując dobrych nowin. Tak, moje usta, zaledwie pół roku po tragedii na powrót wiedziały, co to znaczy uśmiech. Zapukałam energicznie do znajomych drzwi i ze środka dobiegło moich uszu przyjazne zaproszenie.

– Usiądź, moja droga. – Ciocia wskazała krzesło.

Przyglądałam się jej z uwagą. Wyglądała na zamyśloną. Patrzyła mi prosto w oczy, jakby przygotowując na to, co ma powiedzieć. Może sama rozważała jeszcze w sercu, jak ma przeprowadzić rozmowę.

– Mam dla ciebie, kochanie, ważne wieści, które będą miały wpływ na to, jak będzie wyglądało twoje życie przez najbliższe lata.

Co to oznaczało? Dziwnie brzmiało to sformułowanie. Milczałam, czekając na bardziej szczegółowe informacje. Dyrektorka wzięła głęboki oddech.

– Na wyspę przyleciała kuzynka twojej mamy. Ma ze sobą dokument stwierdzający, że przyznano jej prawo do opieki nad tobą. Chce cię do siebie zabrać.

– Kuzynka mojej mamy? – Nie rozumiałam, skąd jej nagłe zainteresowanie mną.

– Tak, kochanie. Przejrzałam dokumenty i ma pełnię praw opiekuńczych nad tobą. – Współczujące spojrzenie Menahel jakby odbijało mój smutek.

– Tutaj mam najlepszą opiekę – powiedziałam głosem rozsądku.

– Wiem, kochanie. Próbowałam wytłumaczyć to twojej krewnej, ale nie przyjęła moich słów. Jest przekonana o słuszności podjętej decyzji i nie jestem w stanie jej od tego odwieść.

– Nie znam jej – powiedziałam cicho, raczej do siebie niż do Menahel.

Rozumiałam, że decyzja była poza mną i moją ciocią. Mogłam z nią dyskutować i ona najpewniej przyznałaby mi słuszność w każdym argumencie, który bym przywołała. Tyle że to wszystko na nic. Obca dla mnie kobieta z nieznanych powodów postanowiła zaingerować w moje życie. Zrobiła to, nie pytając mnie o zdanie. To trudne do przyjęcia. Czułam, jak obca siła poprzez to działanie chce dosięgnąć mojego serca. Zmarszczyłam czoło i zacisnąłem usta. Poczucie bezsilności i niemocy na moment zawładnęło mną, wybijając z jasnego myślenia.

– Iszszo. – Cichutki szept wyrwał mnie z dziwnego odrętwienia.

Dzięki temu głosowi zdałam sobie sprawę, że w tym pokoiku od dłuższego czasu panowała nieprzerwana cisza. Niestety, nie było jej w mojej głowie ani sercu. Panował tam huragan myśli i emocji.

– Ciociu? – Spojrzałam na nią z nadzieją.

– To tylko dwa lata… – Zawiesiła głos.

„Tylko i aż”, pomyślałam. W tym czasie mogło się wiele wydarzyć i obie o tym wiedziałyśmy. Jej pocieszenie było mało przekonujące i zdawała sobie z tego sprawę.

– Wiem, dziecko, że to nie jest łatwe, ale twoja krewna myśli jednak, że to dla ciebie będzie dobre.

Ja tak nie myślałam i widząc naprzeciwko tę spokojną kobietę, wiedziałam, że ona myślała podobnie. Było to poniekąd krzepiące, że nie byłam osamotniona w tym niezrozumieniu postępowania, które miało mnie wyrwać z mojego miejsca i przenieść w nieznane. Poczułam ukłucie w sercu. Ta obca mi osoba, która nie przybyła nawet na pogrzeb mojej mamy, a swojej kuzynki, teraz uzurpowała sobie prawo do decydowania o mnie, o tym, gdzie miałam żyć.

– Czeka na ciebie w bibliotece. – Menahel podniosła się pierwsza.

Wstałam i ja. Poczułam niechęć do spotkania z tą kobietą. Nie był to jednak mój wybór i ten fakt jeszcze bardziej pogrążył mnie w smutku i niepokoju. Gdy doszłyśmy, ciocia zapukała, i usłyszawszy zaproszenie, otworzyła przed nami drzwi. W środku przy jednym z regałów stała szczupła, zadbana blondynka, mniej więcej w wieku moich rodziców. Ostre rysy twarzy przeciął jej krótki uśmiech.

– Nareszcie – powiedziała, ściągając usta.

– Dzień dobry – przywitałam się. – Mam na imię Iszsza.

– Witaj, Iszszo. Jak zapewne już wiesz, jestem twoją ciocią. Nazywam się Rega – padł chłodny komunikat z jej ust.

Podeszła do mnie energicznie i wyciągnęła dłoń na powitanie. Wydało mi się to sztuczne, ale odwzajemniłam gest.

– Od teraz jesteś pod moją opieką. Jutro w południe lecimy do Metropolis.

– Pani Rego, ja mam dobrą opiekę tutaj.

– Zwracaj się do mnie ciociu – poprawiła mnie oschle. – Wiem, że wydaje ci się, że obcy ludzie mogą się tobą zajmować, ale masz rodzinę. Jutro polecisz do nowego domu. Będziesz mi jeszcze wdzięczna – mówiła szybko, nerwowo i ze zniecierpliwieniem.

– Ci ludzie są moją rodziną – odpowiedziałam niepewnie. – Znam ich od dziecka. Mam również plany związane z nauką. – Przyglądałam się jej uważnie.

– To ja jestem twoją rodziną i zadbałam o miejsce dla ciebie w szkole. Wydaje ci się tylko, że sama sobie poradzisz. Jesteś jeszcze młoda.

– Nie znam pani…

– Cioci – rzuciła upominająco.

– Proszę mnie zrozumieć. Do tej chwili nie wiedziałam… ciociu, o twoim istnieniu. Insula jest moim domem, moim światem i nie chcę się przeprowadzać, a szkołę już wybrałam.

– Myślałam, że jej pani wszystko wyjaśniła. – Rega spojrzała z dezaprobatą na moją przybraną ciocię.

– Tak zrobiłam – przytaknęła jej Menahel.

– No to koniec dyskusji. Nie będę traciła czasu na czcze rozmowy. Szkoda nerwów. – Ton jej głosu wskazywał na irytację.

– Tu chodzi o moje życie, więc nie uważam tego za czczą rozmowę – nie zgodziłam się z jej wypowiedzią.

– Dziecko, to postanowione. – Spojrzała na mnie protekcjonalnie.

Ściągnęłam brwi. Do tej pory nie spotkałam nikogo, kto rozmawiałby z kimkolwiek w tak nieprzyjemny sposób. Zdawała się despotyczną osobą. Poczułam wewnętrzną niechęć do Regi. Było coś odpychającego w jej sposobie bycia, poruszaniu się, a najbardziej traktowaniu innych.

– Przyślę do pani uczennicę, która zaprowadzi panią do pokoju.

– Proszę tak zrobić – powiedziała wyniośle kuzynka mojej świętej pamięci mamy.

Menahel wzięła mnie pod rękę i wyprowadziła z biblioteki. Wróciłyśmy do jej gabinetu. Miałam w głowie mętlik.

– Boję się, nie chcę lecieć do Metropolis… – kręciłam przecząco głową, próbując odgonić ten nieprzychylny scenariusz – …w szczególności z tak oschłą osobą – dodałam cicho.

– Wiem i nie zostawię cię z niczym. – Uśmiechnęła się do mnie pokrzepiająco, podając mi kopertę.

W środku był list potwierdzający przyjęcie mnie na wymarzoną uczelnię. Tok nauki mogłam rozpocząć w dogodnym dla siebie semestrze i gdyby to ode mnie zależało, podjęłabym ją jak najszybciej. Z taką wiadomością łatwiej było mi myśleć o spakowaniu się i wyjeździe do obcego miejsca. W końcu, tak jak Menahel powiedziała, to tylko dwa lata.METROPOLIS

Nowocześnie wyposażony niewielki pokój z widokiem na ulicę był moim azylem od niespełna tygodnia. Nikt z domowników do mnie nie zaglądał, a moje zaproszenia zbywano. Rega przekroczyła go jeden jedyny raz w dniu przyjazdu. Pokazała mi szafki, półki i zademonstrowała dogodności, jakie dla mnie przygotowali. Omówiła użytkowanie sprzętów, a moje słowa, że wiem, jak z nich korzystać, szły w eter, jakby niesłyszane. Mówiła niemal jak automat, jakby recytowała wyuczony tekst. Później doświadczyłam tego, że ów chłód i nieobecność były tutaj powszechne. Pustka uczuciowa była niemal namacalna, bo każdy zapatrzony w mniejszy bądź większy ekranik, pochłonięty był własnymi sprawami. Rozmowy w domu prowadzono na wysokim poziomie, na światowe tematy – jak podkreślała Rega – a mnie to przerażało. Było mi zimno na duszy.

Każdego wieczoru, gdy leżałam w łóżku, płakałam zrozpaczona, tęskniąc za bliskością drugiego człowieka, za możliwością rozmowy, w której nie tylko umysł miał udział, ale nade wszystko serce było w nią zaangażowane. Brakowało mi przyjaciół z Insuli, a rozmowy z nimi przez łącza pozwalały mi nie odejść od zmysłów.

Rega zabrała mnie kilka razy na spacer, pokazując okolicę i omawiając, co mi wolno, a czego nie. Na ulicy mijałyśmy ludzi, którzy nie patrzyli na innych. Cienie, które mijały cienie. Czasem czyjś wzrok prześlizgnął się po nas z obojętnością, jakbyśmy były niezbyt interesującym otoczeniem. Przerażała mnie pustka w oczach ludzi, rozkojarzenie świadczące, że różne sprawy zaprzątały ich głowy na tyle, że nie byli w stanie żyć tu i teraz. Nie był to stan tymczasowy, lecz permanentny.

Ciocia traktowała mnie jak małe dziecko, które sobie z niczym nie poradzi. Zamiast wytłumaczyć, jak dojechać do szkoły, zawoziła mnie do niej i odbierała po zajęciach. Moją uwagę, że dam sobie radę, potraktowała niemal jak wrogie stwierdzenie. Liczba argumentów, których użyła na poparcie swojego działania wręcz mnie zalała, a o sobie usłyszałam, że tylko osoba nieznająca realiów Metropolis mogła zaproponować taką niedorzeczność.

Gdy opowiadałam Rut, jak zostałam przywitana przez uczniów klasy, płakała razem ze mną. Wpatrzeni w hologramy wygenerowane przez osobiste unity, ruszali na zajęcia nie odrywając od nich wzroku. Po zajęciu miejsc, niczym zaprogramowane roboty, wyłączali je, chowali do plecaków i włączali ekrany na stanowiskach szkolnych.

Gdy nauczyciel powiedział, że do klasy dołączyłam jako nowa, część uczniów usilnie wpatrywała się w punkt z dala ode mnie, inni patrzyli z przerażeniem, jakbym miała sprowadzić na klasę kataklizm. Później było tylko gorzej – zimna obojętność. Wrogość, była cieplejszym przywitaniem niż brak reakcji. Podchodziłam do każdego ucznia z klasy, ale na przeszło dwadzieścia osób, tylko dwie się odezwały i były to bardzo krótkie komunikaty, których przekaz był taki sam: miałam odejść i nie przeszkadzać. Pozostali udawali, że mnie nie słyszą przez słuchawki i nie widzą, a niektórzy faktycznie mnie nie zauważyli. Słowa-klucze były dwa: „ignorować” i „udawać”.

Nauka szła mi dobrze, choć jej tryb był tak odmienny od tego na Insuli, jak to tylko możliwe. Zamiast koncentrować się na rozwoju potencjału uczniów, ich zainteresowaniach, realizowaliśmy odgórnie ustalony program, z którego byliśmy rozliczani. Czekały mnie jeszcze miesiąc i dwa lata szkoły, którą na wyspie ukończyłam. Nie podejrzewałam, że można tak znienawidzić szkołę. Czułam się w niej osamotniona i ciągle sprawdzana czy mieszczę się w rubryczkach.

W domu też wiało pustką, w której mnie nie dostrzegano. Jakby mną było jedynie ciało i poza nim nic więcej nie istniało. Nie dotyczyło to wyjątkowo mnie, ludzie tak tu funkcjonowali. Niby dbali o innych, ale naprawdę widzieli tylko siebie, jakby niezdolni do przekroczenia bariery odgradzającej ich od kontaktu z drugim człowiekiem. Moje próby nawiązania rozmowy pozostawały bez odzewu, bez umiejętności zrozumienia, o co mi chodziło. Słyszałam jedynie, że jestem niewdzięczna.

Pół godziny codziennych rozmów z przyjaciółmi z domu rodzinnego stało się jedynym pokarmem dla serca i ducha. Nawet tak niewiele dodawało mi wiary w to, że ze mną jest wszystko w porządku, a to co się działo wokoło to coś nienaturalnego, jakieś ogólne szaleństwo skierowane przeciwko człowieczeństwu.

Ciotka była przy mnie wiecznie poirytowana. Denerwowało ją niemal wszystko, co do niej mówiłam. Jej reakcje były gwałtowne, a ja czułam jakby gdzieś pomiędzy nami słowa zmieniały sens, bo jej odpowiedzi nie były połączone z moimi pytaniami. W końcu przy jednej z takich rozmów w drodze do szkoły powiedziała, że nie będzie mnie więcej zawoziła i odbierała. Ucieszyłam się, gdyż coś, co miało być karą, było namiastką niezależności.

Metro okazało się kolejnym szokiem. Przyjaciele z Insuli nie mogli uwierzyć, że ludzie jadący pociągiem nie rozmawiają ze sobą. Nie mieściło im się w głowach, że odgradzali się od innych hełmami medialnymi. Gdy chciałam dopytać o następną stację, czy była tą, na której miałam wysiąść, zostałam odepchnięta z nieprzyjemnym słowem rzuconym w moją stronę. Wszędzie dostrzegałam lęk, który rodził w ludziach agresję.

Z tego powodu wysiadłam za wcześnie, więc włączyłam nawigację i mapa pokazała mi, że pieszo dojdę do szkoły w dziesięć minut. Zdecydowałam się nie czekać na kolejny skład, bo miałam wystarczająco dużo czasu do rozpoczęcia zajęć, a dzień był piękny. Słońce rozświetlało otoczenie i czułam na skórze jak delikatnie mnie ogrzewa. Szłam, rozglądając się dookoła. Przeszłam przez kolejne przejście dla pieszych. Mijali mnie ludzie niczym nurty różnych rzek.

Kilku młodzieńców wyszło z budynku i rozdzielili się, a jednemu z nich, wypadł z kieszeni portfel. Podbiegłam, podniosłam go i pospieszyłam za właścicielem, wołając. Nie odwrócił się ani nie zwolnił tempa. Kilka osób spojrzało na mnie z podejrzliwością, inne ze strachem. Zdążyłam dobiec do chłopaka zanim wsiadł do samochodu.

– Przepraszam – dotknęłam jego ramienia – zgubiłeś portfel.

Gwałtowność jego reakcji sprawiła, że wstrzymałam oddech. Ten wysoki, postawny, młody mężczyzna o krótko ostrzyżonych brązowych włosach odwrócił się tak gwałtownie, że mimowolnie drgnęłam.

– Czego?! – warknął nieprzyjaźnie.

– Portfel ci wypadł. – Wyciągnęłam przed siebie jego zgubę, jakby miała mnie odgrodzić od jego złości.

– Ukradłaś go? Czego chcesz?! – wystrzeliwał pytania, wyrywając mi swoją własność.

– Podniosłam z chodnika, chciałam pomóc. Niczego nie chcę. – Zmarszczyłam brwi skonsternowana jawną wrogością.

– Nie potrzebuję pomocy, zrozumiano? – Grymas nienawiści zagościł na jego twarzy.

– Tak. – Sytuacja była nieprzyjemnie niezrozumiała.

– Ukradłaś mi portfel i go oddałaś, bo chcesz bym był twoim dłużnikiem? – mówił, zaciskając szczęki. – Jaki masz w tym interes?! – Ścisnął mój bark, zadając pytanie.

– Żaden. Po prostu zobaczyłam, że coś zgubiłeś i chciałam ci to oddać – tłumaczyłam.

– Myślisz, że uwierzę w tę bajeczkę? – Brew mu się uniosła. – Pomyłka, nie jestem naiwny.

– Ale… nie rozumiem. – Nadal czułam konsternację.

Zamiast odpowiedzi chwycił mnie za łokieć i poprowadził do samochodu. Otworzył drzwi i wepchnął do środka, siadając za mną.

– Sprawdzimy, ile pieniędzy zniknęło – powiedział.

– Niczego nie ukradłam – powiedziałam przestraszona. – Wypuść mnie, proszę. – Sięgnęłam do klamki.

– Nie próbuj uciekać – zareagował gwałtownie. – Mam broń.

Wcisnął guzik blokujący drzwi. Czy to się działo naprawdę? To nie miało najmniejszego sensu. Dlaczego miałabym go okraść, a potem oddawać mu jego własność? Dlaczego traktował pomoc jako coś niepotrzebnego? Skąd ten gniew? Teraz jeszcze się dowiedziałam, że był uzbrojony. Miałam nadzieję, że to się za moment wyjaśni. Przeliczy pieniądze, zobaczy, że niczego nie brakuje, przeprosi mnie, podziękuje i wypuści na wolność. Nic takiego jednak się nie stało. Po sprawdzeniu zawartości, schował portfel do kieszeni i uruchomił silnik.

To wszystko nie było dla mnie racjonalne, a jednak działo się. Jego nienawiść czułam niemal namacalnie, a przecież wiedział, że niczego nie zabrałam, wręcz odwrotnie – oddałam. Wyglądało na to, że pomimo jego przewagi fizycznej nade mną, czuł się zagrożony, a w tych okolicznościach miałam prawdziwe powody, aby się go bać. Jak bardzo mógł mnie skrzywdzić? Do czego był zdolny?

Przekroczyliśmy granicę jednej z kilku zamkniętych dzielnic, przed którymi ciotka mnie przestrzegała. Przemoc była tu na porządku dziennym, codziennie ktoś ginął. Żywi wychodzili stąd jedynie mieszkańcy albo ludzie z układu. Jęknęłam bezgłośnie w duszy. Po co mnie tam wiózł? Mężczyzna zahamował.

– Wysiadaj – zarządził beznamiętnym głosem, sam nie ruszając się z miejsca.

– To nie jest bezpieczne miejsce. – Łudziłam się, że tego nie wiedział.

– Co ty nie powiesz – zakpił.

– Mogą mnie tu zabić, nic cię to nie obchodzi? – Jedyną reakcją było uniesienie jednej brwi. – Ty chcesz, żeby mnie zabito – powiedziałam z przerażeniem, uzmysławiając sobie jego perfidię. – Z jakiego powodu? – zadałam mu pytanie.

– Wypad. – Zniecierpliwił się.

– Nic ci złego nie zrobiłam. Boisz się mnie?

– Głupia jesteś – warknął. – Nie mam się czego bać w przeciwieństwie do ciebie.

– Błagam, nie zostawiaj mnie tu. – Spojrzałam na niego.

Nie patrzył na mnie, on mnie nie widział. Było to przerażające, a przestroga ciotki dudniła mi w głowie, że nikomu, ale to dosłownie nikomu nie udało się ujść z życiem z takiego miejsca, jeśli nieroztropnie zapuścił się do tej strefy. Ludzie zamieszani w działalność przestępczą, osoby uwikłane w ciemne interesy trzymali się razem, odgradzając od obcych, przerażeni, że ktoś może im zaszkodzić. Każdego nieznajomego traktowali jak wroga. Większość posiadała broń i nie wahała się jej użyć. Tak, przemoc była wszechobecna w Metropolis, ale takie miejsca były nią przesiąknięte na wskroś. Życie ludzkie nie było tu szczególnie cenione, żeby nie powiedzieć, że nic nie znaczyło. Dobra materialne stanowiły tu wyznacznik wartości człowieka, a nie życie samo w sobie.

– Wynoś się i to już. – Zimny wzrok przebił mnie na wylot.

– Proszę, wywieź mnie stąd i pozwól żyć. – Miałam nadzieję, że zmieni zdanie.

Powiedział niecenzuralne słowo, otworzył przyciskiem drzwi od swojej i mojej strony, po czym wysiadł z auta. Przeszedł energicznie naokoło i stanął nade mną.

– Znikaj! – Przestał panować nad głosem.

– Zabiją mnie, jeśli wysiądę – powiedziałam smutno, bo czułam, że przegrałam. Nie miałam prawa przebywać w jego samochodzie, wbrew jego woli. Przymknęłam na chwilę oczy. – Proszę o litość. – Spojrzałam w górę i już wiedziałam, że nie mogłam na nią liczyć.

Pochylał się nade mną, aby mnie siłą wyciągnąć, ale podniosłam się i wysiadłam sama. Cofnął się, przepuszczając mnie. Czułam jakby moje słowa odbijały się od niego, jakby żadne nie trafiły do jego uszu, serca, duszy. Jakby był zamknięty w szczelnej puszce.

– Nie chcę umierać, kocham życie – powiedziałam do siebie.

On w tym czasie odwrócił się i zobaczyłam już tylko jego plecy. Sprężystym krokiem obszedł pojazd, wsiadł do niego i po chwili ruszył z piskiem. Rozglądnęłam się wokół – kilka osób spoglądało w moją stronę. Nie wiedziałam, w którą stronę iść, żeby jak najszybciej opuścić to miejsce. Odwróciłam się na pięcie i obrałam drogę, z której wydawało mi się, że przyjechaliśmy.

– Hej, tam jest obca! – Krzyk dał mi znać, że szanse na opuszczenie tego miejsca malały z każdą sekundą.

Ruszyłam biegiem. Nie miałam złudzeń, że mogłam spokojnym zachowaniem wmieszać się w otoczenie i dzięki temu ujść z życiem. Zaczęłam się modlić: Boże mój, błagam cię dopomóż, uratuj mnie. Nie wiem czy tu jesteś, bo ten świat żyje bez Ciebie, ale ja tu jestem i wołam do Ciebie z całych sił. Ty jesteś moim ratunkiem, Ty jesteś moją siłą, w Tobie pokładam nadzieję.

Zatopiłam myśli w modlitwie i bezgłośnym wołaniu do Niego, lecz docierały do mnie wyraźnie męskie głosy. Coraz bliższe dźwięki kroków na chodniku świadczyły o tym, że pościg był tuż-tuż. Ktoś popchnął mnie od tyłu, aż upadłam i obtarłam dłonie o płyty chodnika. Jeden z mężczyzn przydusił mnie. Boże ratuj!

– To głupia laska. – Mężczyzna siadł na mnie okrakiem, obracając na plecy. – Co robimy? – rzucił do kumpli.

– Najpierw zabawa. – Nie widziałam tego, który to powiedział, ale jego ton sugerował, że nie będzie to zabawa.

– Dasz mi buziaka, słonko? – Opalona twarz prześladowcy zawisła parę centymetrów nade mną.

– Proszę, wypuście mnie, znalazłam się tu przypadkiem. – Trudno było mi oddychać, czułam na sobie jego ciężar.

– Ona mówi „przypadkiem”. – Rechot rozszedł się po okolicy. – No to przypadkiem zapewnisz nam miłe przedpołudnie, skarbie. – W rękach szczupłego bandyty błysnął nóż.

– Wstawaj. – Ten który na mnie siedział podniósł się i pociągnął za włosy do góry. Zabolało.

– Proszę, nie róbcie mi krzywdy. Wiem, że boicie się obcych, ale ja nie znalazłam się tu z własnej woli i chcę stąd odejść jak najszybciej, nie wyrządzając nikomu szkody – mówiłam, wierząc, że uda mi się ich przekonać.

– Uuu, boimy się głupiej dziewuchy – zarechotali. – Większego idiotyzmu nie mogłaś wymyślić. Zapomnij.

– Na pewno nie chcecie mieć mnie na sumieniu.

– Co z nią? Pomieszało jej się w głowie? – Grymas na twarzy pytającego nie był przyjazny.

– W każdym człowieku jest potrzeba czynienia dobra. – Miałam nadzieję jakoś do nich dotrzeć.

– Ona tak poważnie? Jakaś nawiedzona – nabijał się inny.

Ciemnowłosy, postawny mężczyzna, o pewnym siebie spojrzeniu, na oko ich przywódca, skierował broń w moją stronę.

– Stul pysk – powiedział i uderzył mnie w twarz.

Poczułam, że koniec jest bliski. Znów zaczęłam się modlić. Tym razem prosiłam o ratunek, a jeśli ten nie miałby nadejść, to o siłę, abym oddała się z ufnością w ręce Boga. Panie, Ty wiesz, że Ciebie kocham i w Tobie pokładam nadzieję. Niech się dzieje wola Twoja.

Poczułam ponowne szarpnięcie za włosy i przewróciłam się. Ktoś mnie szturchnął nogą.

– Wstawaj. – Nieprzyjazny ton wskazywał najgorsze intencje. – Nie będę cię ciągnął ani tym bardziej niósł.

Podniosłam się, nie zaprzestając modlitwy. Już wiedziałam, że żadne słowa nie przekonają agresorów, żaden argument nie przedrze się do ich zamkniętych umysłów. Ta przemoc, nienawiść i chęć dominacji były zatrważające i nie dawały szansy na przeżycie. Myślałam tylko, jak bardzo i jak długo będę cierpiała, zanim umrę, lecz to oddawałam Stwórcy. Ktoś się o mnie otarł lubieżnie, a potem ktoś inny po raz kolejny mnie popchnął, przewracając na chodnik. Kopali mnie, szturchali, a ja zwinęłam się w kłębek.

– Dość tej nauczki. – Męski głos wdarł się w rozochoconą grupę bandziorów.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij