IWEN MIECZ I KREW - ebook
Epicka saga fantasy osadzona w świecie pełnym magii, wojen i dawnych proroctw. Historia Iwena, który w jednej chwili traci rodzinę i dom, a jedyną nadzieją staje się odnalezienie syna uprowadzonego przez bezwzględnych Furduklasów. Na drodze do zemsty i prawdy spotyka druidkę, odkrywa sekrety pradawnych mocy oraz poznaje własne przeznaczenie. Walka z potężnym wrogiem staje się nie tylko próbą siły, lecz także serca i wiary w sens życia. Książka dla pełnoletnich.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8431-249-0 |
| Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wioska nazywała się Eldereth, choć mały Iwen rzadko o tym myślał. Dla niego to było po prostu _tu_. Tu były kury, które gdakały jak stare kobiety. Tu była studnia z wodą smakującą jak kamień. Tu rósł święty dąb, tak stary, że wyglądał jak dziadek wszystkich drzew.
Tego ranka niebo miało kolor owczego mleka, a powietrze pachniało sianem i kurzem.
— Iwen, woda dla zwierząt, zanim słońce zacznie grzać! — zawołał ojciec.
Ojciec był wysoki jak snop zboża i szeroki jak drzwi stodoły. Miał ciemne i nos lekko skrzywiony po dawnym złamaniu. Jego dłonie — duże, popękane, mocne — łagodniały całkowicie, gdy głaskał syna po głowie.
Iwen podskoczył, chwycił wiadro i wybiegł. Biegł boso po ziemi chłodnej po nocy. Studnia chlupotała cicho. Woda była ciężka i zimna. Dźwigał ją z dumą, choć ramiona bolały.
— Dobra robota — powiedział ojciec, kiwając głową. — Jeszcze grabienie i siano, potem odpoczynek. A potem… coś innego.
Iwen spojrzał z ciekawością, ale nic nie powiedział. Znał ojca — jeśli mówił „coś innego”, to znaczyło, że trzeba poczekać. A czekanie było trudne.
Praca mijała w rytmie dnia. Grabienie, noszenie, trochę biegania za kurami. Czasem bardziej przeszkadzał niż pomagał, ale ojciec nie krzyczał. Tylko patrzył z lekkim uśmiechem.
Słońce zaczęło się przechylać ku zachodowi, rzucając długie cienie na podwórko. Iwen wytarł pot z czoła i spojrzał na ojca.
— Skończyliśmy? — zapytał z nadzieją.
— Skończyliśmy — potwierdził Karhen, odkładając grabie. — I w samą porę.
Z izby dobiegł znajomy głos:
— Iwen, Karhen! Kolacja!
Matka Gabriela miała jasne włosy splecione w grube warkocze i oczy tak niebieskie, że Iwen był pewien, iż widzi w nich niebo.
Na stole parowała zupa cebulowa — złocista, pachnąca długo smażonymi cebulami. Na wierzchu pływały przysmażone kromki chleba.
Gdy ostatnia łyżka zupy znikła z miski, ojciec odchylił się na krześle i spojrzał na syna z tajemniczym uśmiechem.
— Dziś wieczorem — powiedział powoli — przyjeżdża bajarz.
— Bajarz? — Iwen zamrugał. — Taki co coś sprzedaje?
Ojciec się zaśmiał:
— Nie. Bajarz to człowiek, który opowiada historie. Nie zawsze prawdziwe, ale takie, że czasem w nie wierzysz, choć nie chcesz.
— Jak ta o rybie, co mówiła „dzień dobry”?
— Właśnie tak. Ale ten potrafi opowiadać, że ludzie siedzą cicho i tylko oczy im się ruszają.
— To ja chcę! Mogę?
— Pewnie. Idziemy razem. Ale pamiętaj — nie każda bajka jest prawdą, ale czasem prawda ukrywa się właśnie w bajce.
Tego wieczoru Iwen nie mógł usiedzieć w miejscu. Podnosił się, siadał, przebierał butami. Gdy matka chciała go uczesać, uciekł śmiejąc się.
Cały czas myślał: jak wygląda bajarz? Czy ma kapelusz? Czy jego głos brzmi jak wiatr? Czy zna opowieści o smokach?
Jeszcze nie wiedział, że tego wieczoru coś się w nim obudzi. Ale coś w środku — ciche i głębokie — już czekało.
Z każdą minutą wieczór ciemniał. Niebo nad Eldereth gasło powoli, miękko. Wioska szła do wielkiej stodoły przy północnym krańcu wioski — tam, gdzie odbywały się wszystkie ważne wydarzenia.
Stodoła była wysoka, zbudowana z ciemnego drewna. Ściany trzeszczały cicho nawet bez wiatru. Pod belkami gnieździły się ptaki. Dach uginał się nieco na środku.
W środku pachniało sianem, starym kurzem i drewnem. Gdy rodzina Iwena weszła, było już niemal pełno.
— Tato, tam są trzy wolne miejsca! — zawołał chłopiec.
— Dobre oko, synu. Idziemy, zanim znikną.
Przecisnęli się przez rzędy ław z desek i beczek. Iwen od razu zaczął wypatrywać znajomych.
Z lewej strony siedział Witek, rudy i wiecznie w ruchu. Obok niego Dobrosława, z warkoczami grubymi jak liny. Za nimi Jarek, syn kowala, nerwowo tupał butem. Obok była Milena o czarnych oczach, która rysowała coś palcem po sukience.
Dobrosława zrobiła minę jak po łyku zsiadłego mleka. Witek pokazał język. Milena uśmiechnęła się. Iwen nie zdążył odpowiedzieć — wtedy drzwi się zamknęły.
Zrobiło się cicho. Naprawdę cicho. Ta cisza była czekająca.
I wtedy wszedł bajarz.
Pochyły, wysoki mężczyzna o twarzy przypominającej starą korę. Broda splątana jak sieć, spływała mu do pasa. Skóra cienka, pergaminowa. Oczy ciemne jak węgiel, ale w środku migotało światło — takie, które widzi więcej niż inni.
Wszedł na podwyższenie z dwóch skrzyń i deski. Zatrzymał się. Milczał.
Iwen zamarł. W jego gardle pojawiła się gula. Czuł coś dziwnego — lęk przed czymś nieznanym.
— Mamo, on wygląda jak duch — szepnął.
Matka objęła go ramieniem:
— To tylko wygląd, kochanie. W środku ma opowieści. I one są ważniejsze.
Bajarz uniósł rękę. Jego palce były długie, zakrzywione jak gałęzie. Cała stodoła zamarła.
A potem zaczął mówić.
Jego głos był chropowaty jak pień przetarty wiatrem, ale niósł się daleko, wyraźny. Wypełnił całą przestrzeń. Siano przestało szeleścić. Myszy zamilkły.
— Był czas — powiedział powoli — gdy ziemia oddychała, a kamienie szeptały do ludzi. Gdy imiona były potężniejsze niż miecze. Był czas, którego już nie ma. Ale który wraca… jeśli ktoś go opowie.
Bajarz spojrzał po zgromadzonych. Potem zaczął:
— Był sobie król, którego zamek miał wieże tak wysokie, że ich cień kładł się na trzy doliny. Jego wojska były liczne, skarbce pełne złota, a lud szczęśliwy. Tak, był to król dobry i sprawiedliwy.
Gdy narodził się jego syn, w całym królestwie zapłonęły ogniska. Dzień radości. I wtedy pojawił się on.
Nie z zapowiedzią. Po prostu był. Wędrowny wróżbita, starzec w szarych łachmanach, z oczami jak wypalone węgle. Nikt nie wiedział, kiedy wszedł, ale wszyscy milknęli, gdy przemówił:
— Królu, twój syn będzie dobrym władcą. Lepszym od ciebie. A za jego czasów narodzi się człowiek, który wygra każdą wojnę. Będzie tak wielki, że lud sam odda mu koronę.
Król uśmiechnął się dla pozoru. Ale w środku zadrżał. W słowach wróżbity usłyszał swój koniec.
Lata minęły. Syn dorósł. Wybuchły wojny. Potrzeba było wodza. I pojawił się generał — kuzyn młodego króla, wychowany z nim razem. Ale był inny. Cichszy. Mądrzejszy. A jego oczy widziały więcej niż pole bitwy.
Z każdą bitwą rosła jego chwała. Konflikty, które miały przynieść klęskę — wygrywał. Lud śpiewał jego imię. Żołnierze całowali ślady jego butów.
I wtedy stary król poczuł strach. Prawdziwy. Ostry.
Zebrał radę nocą i rzekł:
— Wyślijmy go tam, gdzie nie da się zwyciężyć. Niech zginie z honorem. Tak lepiej.
Rozkaz padł. A generał… zrozumiał. Wiedział.
Przez trzy dni milczał. Nie spał. Nie jadł. Siedział sam, patrząc w płomień. Kiedy wreszcie przemówił, powiedział tylko:
— Nie chcę śmierci. Ale jeszcze mniej chce zdrady.
I ruszył na wojnę. I wygrał.
Wrócił żywy, w błocie i krwi. Lud oszalał z radości. Witali go jak króla.
I wtedy stary król skazał go na śmierć. Nie za bunt. Nie za zdradę. Za kradzież złota — fałszywą, haniebną.
I wiecie, co się stało?
Lud się podniósł. Z mieczem. Z ogniem.
Nie generał podniósł miecz. Lud to zrobił. Stary król zginął. Młody też — bo milczał, gdy mógł mówić.
A generał? Nie chciał korony. Nie pragnął władzy. Chciał tylko uczciwości.
Ale lud go kochał. I dlatego lud włożył mu koronę na głowę.
Bajarz zamilkł. Cisza trwała długo.
Po chwili odezwał się szeptem:
— I tak kończy się historia proroctwa, które bało się samego siebie. Nie wróżba była winna. Strach ją spełnił. Bo kiedy człowiek chce oszukać los, sam go stwarza.
W stodole panowała głęboka cisza. I wtedy, gdzieś z lewej strony, rozległ się dziecięcy głos:
— Ale nudne! — krzyknął Witek. — Opowiedz coś strasznego!
Śmiech przemknął przez zgromadzonych. Bajarz uniósł brwi i uśmiechnął się pod brodą.
— Dobrze… Skoro chcecie czegoś strasznego, posłuchajcie. Ale uprzedzam — to nie bajka. To prawda sprzed tylu lat, że tylko góry ją pamiętają.
Witek przełknął ślinę.
— Dawno temu, wśród gór wysokich jak niebo, było siedmiu braci. Byli czarownikami. Potężnymi, mądrymi, groźnymi. Kto chciał potomstwa — miał. Kto chciał deszczu — padał. Kto pragnął wygrać wojnę — zwyciężał. Za odpowiednią cenę.
Złoto, srebro, klejnoty… Ich groty lśniły od bogactwa. Ale wiecie, co rodzi chciwość? Wojnę.
I zaczęła się… między nimi. Jeden po drugim ginęli — zatruci, zadźgani, rozszarpani. Został tylko jeden. Najmłodszy. Najcichszy.
I ten ostatni brat został sam. W grocie, gdzie echo było jedynym, co odpowiadało. Sam z całym złotem świata.
I tam urodziła się w nim nienawiść. Nie do braci — bo ci już nie żyli. Do ludzi. Bo to oni przynosili złoto. Oni szeptali prośby. Oni rozbudzali pychę.
Z tej nienawiści stworzył potwory. Cienie, które mają ciało. Dłonie jak odnóża pająków — długie, lepkie. Poruszają się po ścianach bez dźwięku. Ale zostawiają pajęczynę mocną jak stal.
Bajarz spojrzał na Witka:
— Szukają dzieci. Zwłaszcza tych, które wychodzą nocą bez pozwolenia. Albo takich, które pyskują bajarzowi.
Witek zamarł. Jego dłoń chwyciła rękaw mamy. Nikt się nie zaśmiał.
— I co robią z tymi dziećmi? — zapytał ledwo słyszalnie.
Bajarz zniżył głos do szeptu:
— Owijają je. Nie od razu. Najpierw dźwięk… jakby ktoś drapał w drewno. Potem szept. A potem… — zawiesił głos — nic. Tylko cichy dźwięk sączonej krwi. Bo czarownik chce, by rodzice poczuli ten sam ból, który on poczuł.
Stodoła zamarła. Gdzieś pękła gałązka. Kilka par dziecięcych oczu rozszerzyło się.
A wtedy bajarz się uśmiechnął:
— Cisza nastała… a to znak, że czas kończyć. Tak powinny kończyć się opowieści — w sercu. Nie zapomnijcie wrzucić grosika do koszyka przy wyjściu. Za słowo zawsze należy zapłacić.
Niebo nad Eldereth było już czarne. W oddali odzywały się sowy. Iwen szedł między matką a ojcem, z głową pełną obrazów.
— Tato… — zapytał cicho. — A ta bajka o czarowniku… ona była prawdziwa?
Ojciec zerknął na niego z uśmiechem:
— Pamiętasz, co ci mówiłem? Bajki są przeważnie wymyślone. — Popatrzył w niebo. — A ta była bardzo wymyślona.
Matka pokręciła głową:
— Ale ta pierwsza, o królu i generale, podobała mi się bardziej.
— Bo była prawdziwsza — dodał ojciec.
I tak, wśród chłodnego powietrza, wrócili do domu.
Tej nocy Iwen długo nie mógł zasnąć.
Patrzył w sufit, gdzie cień belki przypominał koronę. Ale to nie były zwykłe myśli przed snem. Coś w nim drżało — jakby bajarz zostawił w jego głowie nasiono, które teraz kiełkowało.
Zamknął oczy i zobaczył generała. Nie takiego, jakiego opisał bajarz — ale swojego. Młodego, o oczach pełnych smutku, stojącego przed królem, który go zdradził. I nagle poczuł, jakby to była jego własna historia.
Przewrócił się na bok. Serce biło szybciej.
— Czy ja… — szepnął do poduszki — czy ja poszedłbym na wojnę, gdyby tata kazał mi iść tam, gdzie można zginąć?
I wtedy, w ciemności, usłyszał swój własny głos:
— Poszedłbym. Ale nie dla króla. Dla tego, co słuszne.
Te słowa zaskoczyły go. Nie wiedział, skąd się wzięły. Ale brzmiały prawdziwie. Jakby ktoś starszy mówił jego ustami.
Usiadł na łóżku. Przez okienko widział gwiazdy — zimne, dalekie, ale jakby bliższe niż wcześniej. Jakby po raz pierwszy je zauważył.
— Co się ze mną dzieje? — wyszeptał.
Nie wiedział, że to, co poczuł, nazywa się przeznaczeniem. Że niektóre historie nie są tylko opowieściami — ale przepowiedniami. A niektóre dzieci nie słuchają bajek — ale rozpoznają w nich siebie.
Położył się z powrotem, ale już nie był tym samym chłopcem. Coś w nim się obudziło. Coś, co będzie go prowadzić przez całe życie — nawet jeśli jeszcze długo nie zrozumie, co to jest.Rozdział 2: Cisza przed krzykiem
Minęły lata. Iwen nie był już chłopcem.
Na jego dłoniach wyrosły sieci blizn i zrogowaceń, jakby ziemia chciała zostawić na nim swój znak. Jego ramiona znały ciężar pracy, a spojrzenie nosiło w sobie cień odpowiedzialności, która przychodzi wraz z ojcostwem. Był ojcem. Był mężem. I wciąż — synem.
Miał żonę, MILENA — kobietę, która rzadko podnosiła głos, ale wystarczyło jedno spojrzenie, by zamilkł nawet pies. Jej włosy miały barwę dojrzałego miodu, a oczy przypominały jezioro przed burzą — ciche, ale głębokie, czujne.
Ich syn, BOŻYDAR, miał czternaście lata i był jak wiatr w południe — lekki, niespokojny, śmiejący się, zanim zdążył wymówić słowo. Jego radość odbijała się od ścian izby jak deszcz po dachu, a każdy kamyk w ogrodzie mógł być zamkiem albo smokiem. Gdy biegał, ziemia zdawała się czekać na jego stopy.
Tego wieczoru Iwen i jego ojciec, KARHEN, kończyli prace wcześniej. Słońce leniwie chowało się za wzgórze. Skóra na ramionach piekła od słońca, ale nikt nie narzekał.
— Tato, słyszałeś o Wojciechu spod młyna? — zapytał Iwen, wycierając pot z czoła. — Wczoraj całą rodzinę zabrał i odszedł z wioski. Mówi, że na południe.
Karhen podniósł głowę znad sierpa, który ostrzył.
— I co z tego? Nie pierwszy, nie ostatni. Ludzie się przeprowadzają.
— Ale to już trzecia rodzina w tym miesiącu, tato. Wszyscy mówią to samo — że Furduklasi naciągają. Że zbliżają się do naszych ziem. Podobno głosy mówią, że nienawidzą nas za stracone ziemię za zdradę i, że wymordują każdego.
Karhen odłożył sierp i spojrzał na syna z irytacją.
— My się nigdzie nie wyprowadzamy. To są plotki, Iwen. Plotki i panika. — Machnął ręką. — A jak by mieli naszą wioskę zaatakować? Musieliby przejść przez lasy elfickie. Myślisz, że elfy by im pozwoliły?
Iwen pokręcił głową.
— Może górami poszli, tato. Przez przełęcze.
— Górami? Ha! — Karhen parsknął śmiechem. — Tam są krasnoludy, chłopie. Oni by nas pewnie poinformowali, że Furduklasi naciągają. A tym bardziej, że iść tamtędy z wojskiem to byłaby głupota — ciężka droga, wąskie ścieżki. Bez sensu.
Iwen westchnął i oparł się o rękojeść kosy.
— Już nieraz słyszałem na wsi takie plotki, że mają zaatakować. A elfy nikogo nie lubią — nie lubią nas i nie lubią Furduklasów, a przede wszystkim nie lubią ludzi. Robią interes tylko wtedy, gdy muszą. A krasnoludy… — zawiesił głos. — Kiedyś walczyli przeciwko im, ale wojna zrobiła swoje. Pewnie nie chcą się już wtrącać.
Karhen uderzył pięścią w blat drewnianego stołu, który stał przy szopie.
— Nie ma sensu nas atakować! — warknął. — I przestajemy o tym rozmawiać. A jak sąsiedzi się boją, to niech idą. My zostajemy. Ta ziemia to nasze dziedzictwo, Iwen. Twoje i Bożydara.
Syn skinął głową, ale niepokój wciąż mu dokuczał. Spojrzał w stronę lasu, jakby spodziewał się zobaczyć tam cienie zbrojnych wojowników.
— Może masz rację, tato — mruknął w końcu.
— Tato, patrz — rzucił Iwen, wskazując na bruzdy. — Bożydar dziś sam próbował podlewać grządki. Więcej wody miał na nogach niż w wiadrze.
— Kiedyś to ty tak lałeś wszystko po nogach. I kury uciekały — odpowiedział Karhen, zacierając ręce. — Dobrze widzieć, jak historia się powtarza, ale z lepszym śmiechem.
Zeszli z pola powoli, jakby każda chwila miała smakować ciszą. Gdy weszli do izby, Milena kroiła ser, mama iwena piekła chleb, a Bożydar w kącie układał kamyki w równe linie. Dla niego każdy był bohaterem. Albo smokiem. Albo wojownikiem, który pokonał ciemność.
Zjedli razem chleb, ser i ogórki z beczki. Proste jedzenie, ale wystarczające. Ciepło w środku i wokół — nie tylko z ognia, ale z obecności.
— Tato, pamiętasz tego bajarza sprzed lat?
— Tego, co Witek po nim trzy noce nie spał? Ha! A w dzień udawał, że nic się nie boi. — Karhen parsknął śmiechem. — I spał z nożem pod poduszką.
— Dobrze, a teraz pora iść spać Bożydar bo jak nie to przyjdą pająki z ciemnego lasu. — Z lekkim uśmiechem powiedział Iwen.
Bożydar podniósł głowę znad kamyków.
— A co to pająki?
— To stworzenia z lasu, które przychodzą do tych chłopców, co nie chcą spać. Ale tylko po to, by ich przestraszyć… a potem uciec szybciej, niż zdążą zawołać mamę.
— mruknął Iwen z błyskiem w oku.
Chłopiec natychmiast położył się na plecach i udawał, że chrapie. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Bożydar już śpi teraz nasza kolej — powiedział Iwen.
Noc przyszła miękko, bezszelestnie, jak matka poprawiająca kołdrę. Cienie w izbie były znajome. Sufit nie skrzypiał inaczej niż zwykle. Nic nie zapowiadało, że coś się zmienia.
Ale świt…
Świt nie przyniósł śpiewu ptaków. Nie pachniał mlekiem i dymem. Przyszedł cicho. Zimno.
Z czymś, co nie miało prawa nadejść.
Z cieniem w dolinie.
Z ciszą, która nie była snem, ale zapowiedzią końca.
Krzyki rozdarły spokojny świt jak rozgrzany nóż przez płótno.
Iwen zerwał się z posłania tak gwałtownie, że serce podskoczyło mu do gardła. Świat kołysał się przed oczami. Za oknem widział blask — ale to nie był blask świtu. To był blask płomieni pożerających wszystko, co kochał.
— Tato! — krzyknął Iwen.
Karhen już stał w drzwiach, z twarzą bladą jak kość. W jego oczach malowało się to samo przerażenie, które lodowato rozlewało się w piersi Iwena.
Wybiegli z chaty jednocześnie, boso, z sercami walącymi jak młoty kowalskie na święcie ognia. Już nie było czasu na myślenie. Tylko na przetrwanie.
I zobaczyli koniec świata.
Wioska umierała. Płomienie lizały dachy chat jak czerwone języki smoków. Dym walił się czarnymi kłębami między drzewa, a powietrze wypełnił smród spalenizny, krwi i strachu.
Wszędzie biegali żołnierze w czarnych zbrojach i czerwonymi pelerynami, a ich miecze błyszczały w świetle pożaru.
Iwen zobaczył pierwszą chorągiew — czarny kruk ze złotym okiem i dziobem skapującym krwią. Trzepotała nad grupą napastników niczym skrzydło śmierci.
— FURDUKLASI! — krzyknął ktoś przeraźliwym, panicznym głosem. — TO FURDUKLASI!
Słowo to przeszło przez wioskę jak dreszcz. Furduklasi — wojownicy z północy, o których szeptano przy ognisku. Demony, którzy mordowali bez skrupułów. Bestie które ktoś wypuścił z piekła. Potwory bez mózgu.
Iwen poczuł, jak kolana ugięły się pod nim. Zobaczył, jak grupa żołnierzy otacza chatę starego Władka. Starzec klęczał na progu, z rękami złożonymi do modlitwy, błagając o litość. Jeden z napastników podniósł topór i opuścił go na szyję. Głowa potoczyła się po ziemi jak dynia.
— Nie… nie… — jęczał Iwen, czując, jak żołądek podchodzi mu do gardła.
Karhen chwycił go za ramię żelaznym uściskiem.
— Broń! Teraz! — ryknął ojciec.
Iwen rzucił się do szopy, chwycił topór. Rękojeść była znajoma, ciepła od jego dłoni, ale teraz wydawała się obca. To nie było narzędzie do rąbania drewna. To była broń. Broń przeciwko śmierci.
Karhen wyciągnął stary miecz — zardzewiały, wyszczerbiony, ale wciąż żądny krwi.
— Mileno! — krzyknął Iwen w stronę chaty, głos drżał mu jak strzecha na wietrze.
— Bierzcie Bożydara! Uciekamy do rzeki! Do łodzi!
Usłyszał płacz Bożydara z wnętrza chaty. Jego mały syn płakał, nie rozumiejąc, dlaczego świat nagle stał się taki straszny.
Trzech żołnierzy już biegło w ich stronę. Pierwszego prowadził — wysoki, z brodą we krwi, z oczami martwymi jak u trupa. Za nim dwóch młodszych, z twarzami wykrzywionymi dzikim uśmiechem.
— Chodź, dziwko! — ryknął pierwszy, unosząc miecz. — Śmierć czeka.
Iwen nie zdążył pomyśleć. Instynkt kierował jego ciałem. Topór świsnął przez powietrze i wbił się w bok napastnika. Ostrze przeszło przez skórę, żebra, płuca. Potwór zakrzyknął, charknął krwią i padł.
Ale drugi już był przy Karhenie. Jego włócznia błysnęła jak węż. Grot przeszył ojca Iwena przez ramię. Karhen zakrzyknął z bólu, ale nie puścił miecza.
Pośród dymu i płomieni, na wzgórzu za płonącymi chatami, siedział na koniu jeździec, który wyglądał jak ucieleśnienie samej śmierci. Czarny rumak, potężny jak burza, stał nieruchomo, a jego oczy świeciły czerwienią w blasku pożarów.
Na koniu siedział człowiek — albo coś, co kiedyś było człowiekiem. Jego zbroja była czarna jak smoła z czerwonymi wstążkami. Na głowie nosił hełm ozdobiony piórami kruka, które kołysały się na wietrze jak skrzydła śmierci. Z jego ramion spływała czerwona płachta, która falowała mimo braku wiatru, jakby żyła własnym życiem.
To musiał być ich dowódca. Może generał. A może sam król Furduklasów.
Postać była nieruchoma jak pomnik, ale Iwen czuł, że obserwuje masakrę z zimną satysfakcją. Jego obecność zdawała się napawać żołnierzy jeszcze większą brutalnością.
I wtedy… przez ułamek sekundy… Iwenowi wydawało się, że widzi coś niemożliwego.
Spod czerwonej płachty, z boków postaci, wyrastały dodatkowe ręce. Mocne, umięśnione, okute w taką samą czarną zbroję jak reszta ciała. Stalowe rękawice błyszczały w świetle płomieni, a opancerzone palce poruszały się z precyzją doświadczonych wojowników. Poruszały się leniwie, jakby błogosławiły rzeź, jakby dyrygowały symfonią krzyków i śmierci.
Iwen zamrugał, próbując oczyścić wzrok zamglony dymem i przerażeniem. Gdy spojrzał ponownie, widział już tylko jeźdźca w czarnej zbroi, nieruchomego jak głaz.
Ale dreszcz, który przeszedł mu po kręgosłupie, pozostał. To nie był zwykły człowiek. To było coś więcej. Coś gorszego.
— Biegniemy! — ryknął Iwen. — TERAZ!
Z chaty wybiegły kobiety. Milena niosła Bożydara na rękach, matka Iwena trzymała sakwę z najpotrzebniejszymi rzeczami. Ich twarze były blade jak śmierć, ale biegły.
Biegły wszyscy razem przez płonącą wioskę. Między dymem i krzykami, między płomieniami i ciałami sąsiadów.
— Nie patrz! — krzyknęła Milena zakrywając oczy Bożydara.
Rzeka była blisko. Ich mała łódź czekała przycumowana do pomostu. Mieli szansę. Jeszcze mieli szansę uciec.
Ale Furduklasi byli szybsi.
Grupa żołnierzy wyskoczyła zza drzew, blokując im drogę do rzeki. Sześciu wojowników, z mieczami, toporami i włóczniami, z krukiem na tarczach.
— Dokąd tak pędzicie? — zaśmiał się ich dowódca. — Przyjechaliśmy was odwiedzić!
Karhen stanął przed rodziną, z mieczem w dłoni, chociaż krew wciąż sączyła się z rany na ramieniu.
— Uciekajcie — szepnął. — Ja ich zatrzymam.
— Nie zostawię cię! — krzyknął Iwen.
— UCIEKAJ! — ryknął ojciec i rzucił się na żołnierzy.
Walczył jak lew. Stary miecz błyszczał w świetle pożaru, ścinał i parował ciosy. Jeden żołnierz padł, drugi. Ale było ich za wielu.
Włócznia przebiła Karhena przez plecy. Grot wyszedł z przodu, czerwony i mokry. Ojciec Iwena osunął się na kolana, ale wciąż próbował walczyć.
— mężu! — krzyknęła matka Iwena i rzuciła się do niego.
Miecz żołnierza przeciął jej gardło. Padła obok męża, z ręką wyciągniętą w jego stronę.
— MAMA! — wrzasnął Iwen, rzucając się z toporem na zabójców rodziców.
Pierwsze uderzenie rozłupało czaszkę jednego żołnierza. Drugi topór ścinał rękę drugiemu. Trzeci przeciął w pół. Szał ogarnął Iwena całkowicie.
Ale jeden z Furduklasów przemknął obok walki.
Chwycił Milenę za włosy, wyrwał jej z rąk Bożydara. Dziecko krzyczało, wyciągało rączki do matki.
— Mama! Mama! — płakał chłopiec.
Żołnierz położył nóż na gardle Mileny.
— Zostaw topór, chłopie, albo twoja żona umrze — warknął.
Iwen zatrzymał się, z toporem unieszczonym do ciosu. Patrzył w przerażone oczy żony, słuchał płaczu syna.
— Puść ich — wyszeptał. — Błagam…
Żołnierz uśmiechnął się.
— Może później.
I przesunął nożem po gardle Mileny.
Krew trysnęła na jej suknię koloru lnu. Opadła na kolana, wciąż patrząc na Iwena, wciąż próbując coś powiedzieć. Potem padła.
— NIE! — krzyknął Iwen, rzucając się naprzód.
Ale było za późno. Żołnierz już chwycił Bożydara i cofał się w stronę lasu.
— Papa! — krzyczał żołnierz. — Papa!
Dwóch innych żołnierzy zablokowało Iwenowi drogę. Ich miecze błysnęły w świetle płomieni.
Iwen próbował parować ale żołnierze byli młodzi, szybsi, lepiej wyszkoleni.
Pierwszy miecz przeciął mu palce prawej ręki. Odpadły na ziemię, czerwone i bezwładne. Ból był tak ostry, że zakrzyknął.
Drugi uderzył go w twarz, rozbił nos, złamał szczenkę, rozerwał policzek.
Iwen zatoczył się, stracił równowagę i runął w dół brzegu.
Woda rzeki pochłonęła go bez litości. Wciągnęła na dno, jakby sama chciała go ukryć przed okrucieństwem świata.
Ostatnim dźwiękiem, jaki słyszał, był płacz Bożydara, coraz słabszy, coraz dalszy.
Potem była tylko ciemność. I zimno. I cisza.
Ale jego syn żył. Gdzieś tam, w rękach Furduklasów, żył jego mały Bożydar.
To była jedyna myśl, która nie pozwalała mu umrzeć w lodowatej wodzie.
Jedyna nadzieja w świecie, który właśnie się skończył.
IWEN PRÓBOWAŁ WYPŁYNĄĆ, ALE NURT JUŻ GO CHWYCIŁ. CIĄGNĄŁ GO, WSYSAŁ GŁĘBIEJ, JAKBY CHCIAŁ GO ZABRAĆ NA SAMO DNO ŚWIATA.
TOPÓR WCIĄŻ MIAŁ W DŁONI, ALE BYŁ TERAZ CIĘŻAREM. DŁOŃ PULSOWAŁA OD CIĘCIA, A JEGO KLATKA PIERSIOWA ZDAWAŁA SIĘ ZGNIECIONA BÓLEM.
PRÓBOWAŁ ŁAPAĆ POWIETRZE, WYNURZYĆ SIĘ, ALE KAŻDY RUCH BYŁ JAK WALKA Z ŻELAZEM. WODA WDZIERAŁA SIĘ DO UST, DO NOSA, DO OCZU. NIE WIDZIAŁ BRZEGU. NIE WIEDZIAŁ JUŻ, GDZIE JEST GÓRA, A GDZIE DÓŁ.
W SERCU MIAŁ TYLKO JEDEN OBRAZ — BOŻYDAR, KRZYCZĄCY JEGO IMIĘ, WYCIĄGAJĄCY MAŁE RĄCZKI, ZNIKAJĄCY W ODDALI. TO NIE POWINNO SIĘ TAK SKOŃCZYĆ. TO NIE MIAŁO PRAWA SIĘ WYDARZYĆ.
— NIE… — WYCHARCZAŁ PRZEZ ZACIŚNIĘTE GARDŁO, ALE WODA ZALAŁA MU USTA.
BÓL ROZLAŁ SIĘ W NIM JAK OGIEŃ.
BÓL CIAŁA. BÓL DUSZY. BÓL WSZYSTKIEGO, CO KIEDYŚ KOCHAŁ I CO STRACIŁ W CIĄGU JEDNEJ GODZINY. KAŻDY UDERZAJĄCY NURT BYŁ JAK CIOS. KAŻDA KROPLA JAK WSPOMNIENIE. GDYBY MÓGŁ KRZYCZEĆ POD WODĄ, ROZERWAŁBY RZEKĘ NA PÓŁ.
ALE NIE MÓGŁ.
PŁYNĄŁ.
ALBO BYŁ NIESIONY.
NIE WIEDZIAŁ JUŻ.
ŚWIAT GASŁ.
OBRAZY ROZMYWAŁY SIĘ JAK LIŚCIE W WODZIE. TWARZE… TWARZE RODZINY MIESZAŁY SIĘ Z BĄBLAMI TLENU. KARHEN, GABRIELA, MILENA, BOŻYDAR…
ZIMNO BYŁO WSZĘDZIE.
JEGO POWIEKI DRŻAŁY.
JEGO SERCE ZWALNIAŁO.
OSTATNIĄ MYŚLĄ BYŁO IMIĘ SYNA, WYPOWIEDZIANE BEZGŁOŚNIE, JAK MODLITWA. JAK PRZYSIĘGA. JAK OBIETNICA, KTÓREJ JESZCZE NIE ZŁOŻYŁ — A KTÓRĄ JEGO CIAŁO ZAPISAŁO KRWIĄ I BÓLEM.
POTEM PRZYSZŁA CIEMNOŚĆ.
CISZA. GŁĘBOKA, LEPKA, NIEUBŁAGANA.
IWEN ODPŁYNĄŁ, CIĄGNIĘTY PRZEZ WODĘ I PRZEZ LOS, KTÓRY WŁAŚNIE NA NOWO PISAŁ JEGO PRZEZNACZENIE.
NIE BYŁO ŚWIATŁA.
NIE BYŁO CZASU.
TYLKO CIEMNOŚĆ I JAKIEŚ ODLEGŁE BRZMIENIA, KTÓRE PRZYPOMINAŁY BICIE SERCA — ALE NIE JEGO WŁASNEGO. JAKBY RZEKA MIAŁA WŁASNY PULS I NIE CHCIAŁA GO ODDAĆ.Rozdział 3: Magiczna kobiet
IWEN ZACZĄŁ SIĘ TRZĄŚĆ, CHOCIAŻ NIE CZUŁ CIAŁA. DŹWIĘKI ZBLIŻAŁY SIĘ — WZORY SŁÓW, KTÓRE PRZECINAŁY MU SKRONIE, JAKBY KTOŚ WYPOWIADAŁ ZAKLĘCIA.
WTEDY JEDNO OKO — LEWE — ZDOŁAŁO SIĘ OTWORZYĆ. NA UŁAMEK SEKUNDY.
ZOBACZYŁ KOBIETĘ.
POCHYLONA NAD NIM, ZWIĄZAŁA WŁOSY. CZOŁO MIAŁA POMARSZCZONE, A OCZY ŚWIECIŁY JAK SREBRO. COŚ MIESZAŁA, COŚ NACIERAŁA NA JEGO RAMIĘ, NA RANĘ, KTÓRA ZNÓW ZACZĘŁA PIEC.
JEJ USTA SZEPTAŁY COŚ, CO NIE BYŁO MODLITWĄ.
RĘCE DRŻAŁY. W TLE PŁONĄŁ OGIEŃ. NA ŚCIANACH TAŃCZYŁY CIENIE. ZIOŁA WISIAŁY POD SUFITEM.
IWEN CHCIAŁ COŚ POWIEDZIEĆ, ALE GARDŁO MIAŁ ZAMKNIĘTE JAK WIEKO TRUMNY. TYLKO JĘKNĄŁ. KOBIETA SPOJRZAŁA NA NIEGO. PRZEZ UŁAMEK CHWILI ICH SPOJRZENIA SIĘ SPOTKAŁY.
A POTEM…
BÓL.
NAGLE, GWAŁTOWNIE. ZALAŁ GO FALĄ. W BRZUCHU, W GŁOWIE, W RĘCE, W SERCU.
BÓL, KTÓRY NIE MIAŁ KOŃCA.
BÓL. BÓL. BÓL. BÓL.
KRZYCZAŁ W ŚRODKU, ALE NIE BYŁO SŁYCHAĆ KRZYKU.
IWEN ZEMDLAŁ.
UPADŁ Z POWROTEM W CIEMNOŚĆ. TYM RAZEM BEZ MARZEŃ. BEZ OBRAZÓW. TYLKO Z PUSTKĄ I CIENIEM OBCEGO GŁOSU W PAMIĘCI.
Iwen przebudził się teraz naprawdę.
Nie był to sen. Nie było już rzeki, mroku ani głosów z innego świata. Była izba. Ciepło ognia. Zapach dymu, ziół, czegoś obcego. Był ból — GŁĘBOKI, CIĘŻKI, ROZLANY WSZĘDZIE.
Uniósł głowę. Powoli. Każdy mięsień drżał, jakby miał się rozsypać.
W półcieniu dostrzegł postać — kobietę o mocnych dłoniach i twarzy, którą czas ukształtował jak skałę. Cicho krzątała się przy ogniu.
— Widziałem cię… tam… przy mnie… — wychrypiał. — Ty… ty mi pomogłaś…
Druidka spojrzała na niego. KIWNĘŁA GŁOWĄ.
— Pomogłaś mi… — powtórzył słabo.
Znów skinienie. Ciche. Pewne. Bez słów.
— Dziękuję… ale… czemu? Czemu to zrobiłaś?
Uśmiechnęła się lekko — bez ciepła, ale nie bez znaczenia.
— Jestem druidką. Zawsze pomagam. To dla mnie… przyjemność. — Zawahała się. — A może po prostu powinność.
Iwen opadł na posłanie. Westchnął ciężko.
— Boli mnie wszystko… — mruknął. — Jakby ktoś rozrywał mnie od środka…
Druidka uśmiechnęła się kątem ust.
— Leczyć umiem. Ale z bólem… cóż. — Spojrzała na niego z ukosa. — Na to mam tylko jedno: miód piwny albo dobre wino.
Zamilkła na chwilę.
— Ale ty, chłopie, z twoimi ranami… nie licz na to.
Iwen skrzywił się. Uśmiech nie wyszedł — zamiast tego tylko jęk.
Spojrzał na rękę. Zawinięta w liście, przesiąknięte jakimś wywarem. Poruszył nią lekko. PALCE SIĘ NIE ODEZWAŁY.
— Nie czuję palców… — wyszeptał z przestrachem, jakby dopiero teraz to zrozumiał.
Druidka podeszła, spojrzała mu prosto w twarz.
— Bo już ich nie masz — powiedziała spokojnie, ale bez owijania w bawełnę.
Na chwilę zapadło milczenie.
Twarz Iwena zastygła. Tylko oczy — JAKBY ZGASŁY NA MOMENT. Nic nie powiedział. Ale w środku coś się zatrzymało.
— Zostaliśmy napadnięci… przez Furduklasów… Widziałem ich standar czarny kruk z złotym okiem i dziobem od krwi — powiedział w końcu, jakby każde słowo ważyło jak kamień. — Moja rodzina… żona, ojciec… matka.. wszyscy zginęli. A mój syn… Bożydar… porwali go. Nie wiem, czy potem go zabili, czy… czy może jeszcze żyje. Tyle trupów… tyle radości mieli w zabijaniu…
Druidka spojrzała w ogień. Przez chwilę jej dłonie zamarły, jakby słowa Iwena dotknęły czegoś głębiej, niż chciała pokazać.
— Widziałam dym nad doliną. Wysoki, ciężki. Czułam, że coś się stało. Myślałam, że może zbóje… albo najemnicy.
Zamilkła.
Cisza znowu opadła na izbę — nie ta spokojna, domowa. TO BYŁA CISZA, W KTÓREJ RODZI SIĘ WOJNA.
— Jeśli to naprawdę byli Furduklasowie… to znaczy, że nie był to przypadek. To wygląda na początek wojny ale dlaczego?
Iwen spojrzał na nią nieufnie. Usta miał ściśnięte, spojrzenie twarde.
— Mam jednak coś — dodała — coś… co może być dla ciebie DOBRĄ WIADOMOŚCIĄ. Pośród tych wszystkich złych.
Spojrzał na nią z półuśmiechem bólu i niedowierzania.
— Jaka to niby dobra wiadomość?
Druidka zbliżyła się. Głos miała cichy, ale wyraźny. Mówiła, jakby odmierzała każde słowo z osobna.
— Jeśli naprawdę mówisz, że to byli Furduklasowie… i że nieśli sztandar z CZARNYM KRUKIEM, ZŁOTYM OKIEM I DZIOBEM UMAZANYM KRWIĄ, to znaczy jedno.
Zamilkła.
— Z tego, co wiem… oni nie zabijają dzieci.
Iwen drgnął.
W spojrzeniu Iwena, mimo bólu i zmęczenia, POJAWIŁA SIĘ ISKRA. Nie płomień. Jeszcze nie.
Ale coś się zapaliło.
Nie odpowiedział. Nie musiał.
Ogień w palenisku syczał cicho. Wokół nich nie było już żadnych słów. Tylko oddechy. Tylko myśli. Tylko rany.
Po dłuższej chwili ciszy Iwen poruszył się na posłaniu i spojrzał w stronę kobiety.
— Powiedz mi… czy tu jesteśmy bezpieczni? Naprawdę?
Druidka nie odwróciła się od ognia.
— Tak. Nawet lisy tu nie zaglądają. — Dorzuciła suche drewno do płomieni. — Jesteśmy na uboczu. W miejscu, gdzie nie prowadzi żadna droga. Tylko głupiec albo ślepy by tu zbłądził. Wędrowiec tędy nie przechodzi.
— Gdybyś nie wpadł do rzeki… nigdy bym cię nie znalazła. A ty — nie przeżyłbyś.
Iwen pokiwał głową. Jego oczy były jak wygasły ogień — ciemne, głębokie, ale gotowe zapłonąć.
Po chwili odezwał się znów, powoli, jakby badał słowa, zanim je wypuści.
— Widziałem coś… w wiosce. Nie wiem, czy to przez ból… czy przez wodę, czy przez strach. Ale pamiętam.
Druidka przestała mieszać w garnku. Spojrzała na niego. Milczała.
— To był nie tylko żołnierz… — kontynuował Iwen. — Prędzej… POTWÓR.
W jego głosie pojawiła się drżąca nuta. Nie strachu. Nie. SZACUNKU. GROZY.
— Miał oczy. Czerwone. Ale nie przekrwione, nie chore. One… PALIŁY SIĘ. W środku. Jakby ktoś rozpalił w nich ogień, który nigdy nie gaśnie. Jechał na czarnym koniu. Wielkim. Głowa zwierzęcia sięgała powyżej bram. Sam był jak posąg. Wysoki. Ramiona jak u Waligóry, dłonie jakby drewno rąbał całe życie. Widziałem go tylko przez moment… ale pamiętam go do dziś. I pewnie długo nie zapomnę.
Druidka nie odpowiedziała.
Tylko spojrzenie jej stwardniało. Ciało zesztywniało.
Nie odezwała się ani słowem.
WSTAŁA. Cicho. Powoli.
Przez ułamek sekundy Iwen mógłby przysiąc, że zobaczył cień w jej oku — CIEŃ NIEPOKOJU.
Bez słowa odsunęła skórzaną zasłonę. Powietrze nocne uderzyło do środka, pachnąc mokrą korą, igliwiem i odległą wilgocią.
WYSZŁA Z DOMU.
Jak ktoś, kto USŁYSZAŁ IMIĘ, KTÓREGO NIE POWINIEN SŁYSZEĆ.
Jak ktoś, kto czuje, że CIEŃ, KTÓRY GO DOTKNĄŁ… MOŻE POWRÓCIĆ.
Iwen został sam.
Ogień nadal płonął. Ale już nie ogrzewał tak samo.
W powietrzu coś się zmieniło.
Iwen długo siedział w milczeniu. Ogień w izbie powoli przygasał, a cienie na ścianach tańczyły coraz wolniej. W końcu wstał i, kulejąc lekko, wyszedł na zewnątrz.
NOC BYŁA CHŁODNA I CICHA. Niebo zasnute ciężkimi chmurami nie dawało gwiazd. Las wydawał się wstrzymywać oddech.
Kilka kroków dalej, przy kamiennym kręgu, klęczała druidka. MIESZAŁA NERWOWO COŚ W DREWNIANEJ MISIE, jakby każde poruszenie dłonią miało znaczenie, jakby walczyła z czymś, czego nie dało się zobaczyć.
Iwen podszedł wolno i USIADŁ NA OMSZONYM KAMIENIU. Patrzył na nią długo.
— Czyli miałem rację. — Jego głos był niski, zmęczony. — Nie myliłem się.
Druidka nie odpowiedziała. MIESZAŁA CORAZ SZYBCIEJ. Ruchy stawały się nieskładne, chaotyczne. W końcu CISNĘŁA MISKĘ O ZIEMIĘ. Zioła i ciecz rozbryzgnęły się w trawie.
Spojrzała na niego. Jej oczy były rozszerzone. Oddychała szybciej.
— Nie wierzyłam… — wyszeptała — że to kiedyś się stanie.
Iwen zmarszczył brwi.
— Co?
— Że wróci. Że naprawdę istnieje.
— Kto wrócił? — zapytał natychmiast, czując, jak z serca spływa mu zimny pot. — Kto?
Druidka nie odpowiadała. Tylko patrzyła. Milczenie między nimi stawało się cięższe niż powietrze.
— Powiedz mi — nalegał Iwen. — Muszę wiedzieć.
Druidka zamknęła oczy. Przez długą chwilę wyglądała, jakby walczyła z czymś w sobie. W końcu otworzyła je i spojrzała na niego.
— To był potwór z mojego dzieciństwa — powiedziała cicho, jej głos drżał lekko. — Myślałam, że to tylko koszmar. Że nigdy się nie powtórzy.
Usiadła ciężko na trawie, jakby wspomnienia przygniotły ją do ziemi.
— Miałam… może dziewięć lat. Mieszkałam w wiosce nad rzeką, podobnej do twojej. Pewnego dnia przyszli żołnierze — czarni jak smoła, w zbrojach, które pochłaniały światło. A na czele… — zawahała się. — On.
Jej dłonie zacisnęły się na sukni.
— Widziałam, jak z czerwonej peleryny wychodziły ręce — długie, silne. Widziałam jego oczy… paliły się tym samym ogniem, który ty opisałeś. Pamiętam krzyk mamy, jak upadła na kolana. Pamiętam, jak tata próbował nas bronić…
Głos jej się załamał.
— Potem ciemność. Obudziłam się w wozie. Były tam same dzieci — może dwadzieścioro. Nie było już mam i tatów. Tylko my. Przerażone, płaczące.
Iwen słuchał z zapartym tchem.
— Jechaliśmy dni. Noce. Nie wiem gdzie. Ale podczas jednego postoju… udało mi się uciec. Tylko mi. Pozostałe dzieci…
Nie dokończyła. Nie musiała.
— Myślałam, że to koniec. Że go już nigdy nie zobaczę. Ale kiedy opisałeś tego jeźdźca… te oczy… te ręce… wiedziałam, że to on. To potwór miesza ludzia
Cisza spadła między nich jak ciężki płaszcz.
— Myślałam, że to koniec. Że go już nigdy nie zobaczę. Ale kiedy opisałeś tego jeźdźca… te oczy… te ręce… wiedziałam, że to on. Że wrócił.
Cisza spadła między nich jak ciężki płaszcz.
Iwen wstał powoli z kamienia. Podszedł do druidki i bez słowa objął ją ramionami. Nie powiedział nic. Nie musiał. Jej ciało drżało lekko, jakby wszystkie te lata ukrywania bólu nagle się na nią zwalały.
Stali tak przez długą chwilę. Tylko wiatr szumiał w koronach drzew.
W końcu Iwen odezwał się cicho, nie puszczając jej:
— Czy dlatego chowasz się teraz w lesie?
Druidka skinęła głową, nie podnosząc wzroku.
— Tak — wyszeptała. — Każdy dzień… każdy dzień się boję, że wrócą. Że mnie znajdą. Że znów zobaczę te oczy.
Iwen delikatnie odsunął się od niej, położył dłoń na jej ramieniu i spojrzał jej prosto w twarz.
— Zabije go — powiedział spokojnie, ale w jego głosie była stal. — Za to, co ci zrobił. I za to, co mi zrobił.
Druidka spojrzała na niego. W jej oczach błyszczały łzy, ale także coś innego. Ulga. Jakby po raz pierwszy od lat ktoś ją zrozumiał.
Wiatr poruszył liśćmi na skraju lasu. Ale to nie wiatr był najgłośniejszy. To myśli druidki szumiały mocniej.
W końcu Iwen odezwał się znów — cicho, jakby mówił bardziej do siebie:
— Jeśli to prawda… to może… bajarz kiedyś mówił o kimś takim. O czarowniku może on mi pomoże z tym potworem.
Druidka drgnęła. Jej twarz, dotąd napięta, jakby zamarła.
Iwen spojrzał na nią z niepokojem, dostrzegając nagłą zmianę w jej postawie.
— Co się stało? — zapytał cicho, przyglądając się jej bladej twarzy.
Druidka zachwiała się lekko, opierając dłoń o pień najbliższego drzewa.
— Słabo mi… muszę się położyć — wyszeptała, jej głos był ledwo słyszalny.
Bez słowa ruszyli w stronę chałupy. Każde z nich skierowało się do swojego posłania, choć ciężko było nazwać te skromne sienniki prawdziwymi łóżkami. Druidka opadła na swoje z cichym westchnieniem, a Iwen ułożył się na drugim końcu izby.
Cisza wypełniła przestrzeń między nimi, ale sen nie przychodził. Iwen wpatrywał się w ciemny sufit, jego myśli krążyły wokół słów o czarowniku — czy naprawdę taki ktoś istnieje, a jeśli tak, to gdzie go szukać?
PORANEK BYŁ ŁAGODNY, ale dla Iwena nie istniała już łagodność. Obudził się wcześnie, zmęczony snem. Noc przyniosła mu obrazy, których nie chciał. Widok syna, żony padającej na kolana, krzyku matki, którego nie było słychać, tylko widać szeroko otwarte usta i oczy pełne trwogi.
W oczach Iwena zbierały się łzy. PŁAKAŁ CICHO, trzymając dłonią brzuch, jakby tam właśnie bolało najbardziej.
Wstał z posłania i wyszedł na zewnątrz.
Nad glinianą misą z wodą nachylił się, szukając swojego odbicia. Ale to, co zobaczył, PRZERAZIŁO GO bardziej niż nocne obrazy.
BLIZNA — długa, nierówna, przecięła mu twarz jak piętno. A gdy spojrzał na dłoń…
Został mu tylko KCIUK. Pozostałe palce zniknęły. Skóra była napięta, świeża, zaschnięta w nowej formie. Stał długo. Nie poruszał się. Dopiero po długiej chwili wrócił do środka, ciężko oddychając.
W izbie UNOSIŁ SIĘ ZAPACH KASZY I KRÓLIKA.
Druidka siedziała przy palenisku, wolno mieszała potrawę, nie odwracając się, gdy wszedł.
— Siadaj. Jeszcze ciepłe.
Usiadł. Jadł w milczeniu. Zbyt zmęczony, by podziękować, ale po kilku kęsach odłożył drewnianą łyżkę i powiedział:
— Dziękuję. Za uratowanie życia.
Druidka wzruszyła ramionami.
— Miałam czas. I zioła.
— Ale mogłaś mnie zostawić. Albo odesłać gdzieś do ludzi. Czemu tu mieszkasz? Czemu nie leczysz w wioskach? W mieście?
Druidka roześmiała się krótko.
— W miastach? — spojrzała na niego. — Tam są lekarze. Ubrani w białe ubrania. Pięknie mówią. Pięknie kłamią. I każą płacić więcej, niż masz. I czasem ci pomogą. Czasem nie.
Wzruszyła ramionami.
— A teraz wyobraź sobie, że ja bym leczyła tak jak tutaj. Za kromkę chleba, za jajko, za coś, co masz. Za uśmiech. Wiesz, co by się stało?
— Co?
— NAZWALIBY MNIE WIEDŹMĄ. A potem podpalili. Albo zepchnęli z urwiska.
Iwen milczał. Druidka mówiła dalej, z prostotą.
— A tak? Mam ogródek. Mam ciszę. Mam spokój. I raz na jakiś czas znajdę w rzece człowieka, którego warto uratować.
Zawahał się.
— Widziałem wczoraj w nocy… — powiedział powoli. — We śnie… Znowu widziałem syna. I… i ten bajarz… kiedyś opowiadał o czarowniku w górach. To była tylko bajka, ale ty mówiłaś…
Zamilkł na chwilę.
— Kim on jest? Ten czarownik? Jak się nazywa?
Druidka przestała mieszać.
Nie spojrzała na niego. NIE ODPOWIEDZIAŁA.
— Ale ja muszę wiedzieć. Muszę tam pójść. Muszę znaleźć mojego syna. A jeśli ten czarownik naprawdę istnieje…
— ...to sam cię znajdzie — przerwała mu.
Potem sięgnęła po garnek, dolała wody, jakby to była najważniejsza rzecz pod słońcem. I powiedziała cicho, jakby do siebie:
— NIE WSZYSTKO DA SIĘ WYPOWIEDZIEĆ NA GŁOS. NIEKTÓRE IMIONA LEPIEJ ZOSTAWIĆ W SPOKOJU.
Iwen nic już nie powiedział.
Po śniadaniu nastała cisza. Iwen patrzył na ogień, a druidka siedziała przy oknie, przebierając suszone zioła. Jej dłonie poruszały się mechanicznie, ale wzrok błądził gdzieś daleko.
— Mogę cię o coś zapytać? — odezwał się w końcu Iwen.
Druidka spojrzała na niego.
— Pytaj.
— Znasz tego czarodzieja, prawda?
— Tak — powiedziała cicho. — Znam go.
Iwen pochylił się do przodu.
— Kim on jest? Jak się nazywa?
— Nazywa się… — zawahała się, jakby samo wypowiedzenie imienia mogło coś zmienić. — Nazywa się Wielibor. Ale ja… ja nazywam go różnie. Czasem Mistrzem Gór. Czasem Władcą Mgieł. Albo po prostu… Tym, Którego Nie Ma.
— Dlaczego tak?
Druidka wstała i podeszła do okna. Długo patrzyła na las, zanim odpowiedziała.
— Bo znika. Pojawia się, kiedy chce. Znika, kiedy chce. Nikt nie wie, gdzie naprawdę mieszka. Czy w górach, czy w dolinach, czy może w miejscach, które istnieją tylko dla niego.
— A ty… skąd go znasz?
Cisza, która zapadła, była ciężka jak kamień. Druidka oparta o framugę okna wyglądała nagle bardzo mała, bardzo samotna.
— To on mnie uratował — wyszeptała. — Tamtej nocy, kiedy uciekałam z wozu. Kiedy byłam dzieckiem. Błąkałam się po lesie przez dni. Była zima. Umierałam z głodu i zimna. I wtedy… pojawił się.
Odwróciła się do Iwena.
— Był jak duch. Wysoki, w szarym płaszczu. Twarz miał zakrytą kapturem, ale widziałam jego oczy. Błękitne jak lód, ale ciepłe. Bardzo ciepłe. Wziął mnie na ręce i… przeniosł do ciepłego miejsca. Nakarmił. Ogrzał. A potem… zniknął.
— I nie widziałaś go więcej?
— Widziałam. Raz. Po latach. Gdy miałam może dwadzieścia lat. Leczyłam chorego dzieciaka w wiosce nad rzeką. Było źle. Bardzo źle. Gorączka nie chciała ustąpić. I nagle… pojawił się. Jak gdyby nigdy nie było tych lat między nami. Pomógł mi. Uratowaliśmy chłopca.
Jej głos stał się jeszcze cichszy.
— A potem znów zniknął. Ale przed odejściem powiedział mi coś, czego nigdy nie zapomnę.
— Co?
— Że pewnego dnia spotkam kogoś, kto będzie go szukał. I że wtedy będę wiedziała, co robić.
Iwen poczuł, jak serce bije mu szybciej.
— Myślisz, że… że to ja jestem tym kimś?
Druidka skinęła głową.
— Jestem tego pewna. Twoja historia, twój syn, ten potwór… wszystko się zgadza. Wielibor czekał na ciebie, Iwen. Może od lat.
— Ale dlaczego? Co ma wspólnego z moim synem?
— Nie wiem — przyznała szczerze. — Ale wiem jedno. Jeśli ktoś może ci pomóc odnaleźć Bożydara i pokonać tego czerwonookiego potwora, to tylko on.
Iwen wstał i podszedł do niej.
— Zabierzesz mnie do niego?
Druidka pokręciła głową.
— Nie mogę. To nie tak działa. Do Wielibora nie prowadzi się nikogo. Każdy musi go znaleźć sam. To część… próby.
— Jakiej próby?
— Sprawdzenia, czy naprawdę jesteś gotowy. Czy naprawdę tego chcesz. Czy podołasz temu, co cię czeka.
Iwen zacisnął szczękę.
— Jestem gotowy.
— Myślisz, że jesteś — poprawiła go łagodnie. — Ale dopiero droga ci to udowodni.
— Ale jak mam go znaleźć? — zapytał z frustracją. — Nie wiem nawet, gdzie szukać.
Druidka spojrzała na amulet w jego dłoni.
— Nie wiem, gdzie dokładnie mieszka. Ale dostałam od niego amulet i mam dać temu który go szuka. — on ci pokaże drogę.
— Jak?
— Kiedy będziesz gotowy, poczujesz ciepło. Lub chłód. Albo lekkie pulsowanie. Zaufaj temu uczuciu. Ono poprowadzi cię tam, gdzie trzeba. — Zawahała się. — Wiem tylko tyle, że musisz iść na północ, w góry. Reszty nauczy cię amulet.
Iwen spojrzał na przedmiot w swojej dłoni z mieszanką nadziei i niepewności.
— To wszystko?
— To wszystko, czego potrzebujesz. Wielibor znajdzie się z tobą, gdy uzna, że nadszedł czas. A jeśli nie… to znaczy, że jeszcze nie jesteś gotowy albo nie ciebie szuka…
Podeszła do starej skrzyni w kącie chałupy i wyjęła z niej coś owiniętego w ciemną tkaninę. Gdy ją rozłożyła, Iwen zobaczył niewielki, srebrny amulet w kształcie wilczego kła.
— To dostałam od niego. Wtedy, gdy byłam dzieckiem. Powiedział, że pewnego dnia przekażę go komuś, kto będzie go potrzebował.
Podała mu amulet. Był ciepły w dotyku, jakby miał własne życie.
Iwen zacisnął palce na amulecie. Poczuł dziwną pewność, jakby coś w nim się uspokajało.
Tej nocy Iwen prawie nie spał. Leżał na posłaniu, ściskając amulet i myśląc o tym, co go czeka. O synu, o zemście, o czarowniku, który może być jego jedyną nadzieją.
A druidka siedziała przy dogasającym ogniu i szeptała modlitwy do starych bogów, prosząc, żeby ten mężczyzna, którego uratowała, odnalazł to, czego szuka.
I żeby przeżył to, co go czeka.
Nad ranem druidka obudziła się pierwsza. Kiedy zobaczyła, że Iwen też nie śpi, usiadła przy dogasającym ogniu.
— Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? — zapytała cicho.
Iwen skinął głową, ściskając amulet.
— Muszę. To moja jedyna szansa.
Druidka kiwnęła głową ze zrozumieniem i wyjęła zawiniątko z chlebem i suszoną kiełbasą.
— Weź to. Idź na północ, w góry. Zaufaj amuletowi — on cię poprowadzi. Chleb z ziołami dobrze ci zrobi. I kawałek mięsa. Nie jest dużo, ale wystarczy, jeśli będziesz ostrożny.
Obok leżał bukłak z wodą. Zarzucił ją przez ramię, gotowy do drogi. Gdy sięgał po pakunek, kobieta podała mu jeszcze coś — duży nóż z runicznym grawerunkiem na rękojeści.
— Oby ci się nie przydał — rzekła poważnie, patrząc mu prosto w oczy.
Nie odpowiedział, tylko nagle objął ją mocno. Przycisnął ją do siebie tak, jakby nie chciał jej wypuścić. Był to uścisk prosty, prawdziwy, pełen tego, czego nie potrafił nazwać — wdzięczności, żalu, może czegoś więcej.
Trwali tak chwilę, w ciszy. Potem ona odezwała się cicho, niemal szeptem:
— Kiedy to wszystko się skończy… wróć do mnie. Proszę.
Te słowa sprawiły, że serce Iwena zadrżało. Usłyszał w nich coś więcej niż zwykłą prośbę — nadzieję, ciche pragnienie, które nie potrzebowało wyjaśnień. Nie umiał odpowiedzieć. Skinął tylko głową, raz jeszcze spojrzał jej w oczy i ruszył w drogę.
Szedł przez zroszoną ścieżkę, nie oglądając się za siebie. Nie wiedział, co go czeka, ale czuł ciężar pożegnania.
I wtedy usłyszał za plecami jej głos, donośny i czysty jak górski strumień:
— Mam na imię MIRAŻDA!
Zatrzymał się. Odwrócił. Stała przed chatą, promienna w świetle poranka. Jej włosy falowały na wietrze, a spojrzenie było pewne.
— Mirażda… — powtórzył, jakby smakował to imię po raz pierwszy.
Pomachał jej.
— Do zobaczenia, Mirażdo! — zawołał i ruszył dalej, nie zdając sobie sprawy, że to imię zostanie z nim na długo. Jak echo, jak obietnic.