Izabela i sześć zaginionych koron - ebook
Izabela i sześć zaginionych koron - ebook
Rok 1813. Rosja zwycięża Napoleona i zajmuje Księstwo Warszawskie. Mocarstwa szykują się na Kongres Wiedeński, gdzie zamierzają przypieczętować kolejny rozbiór Rzeczypospolitej. Car Aleksander chce ostatecznie upokorzyć Polaków, ale do tego potrzebna jest mu legendarna Korona Chrobrego –symbol władzy i niepodległości, wspomnienie dawnej potęgi Polski.
Jednak korona zniknęła. Ktoś wykradł ją wraz z całą zawartością wawelskiego skarbca.
Księżna Izabela Czartoryska i jej nieodzowny towarzysz Migdał postanawiają ubiec cara i zniweczyć jego plany. Śledztwo z Krakowa szybko przenosi się w głąb Europy – Wrocław, Berlin, Regensburg, Toruń, Kolonia…. Trudno odróżnić prawdziwe tropy od plotek. Czy można ufać brytyjskiemu księciu Sussex? Co ukrywa księżna Luiza? Skąd rosyjski kolekcjoner ma skradziony ze skarbca Szczerbiec? Król Poniatowski też nie pozostaje poza podejrzeniami.
Kiedy Izabela jest bliska rozwikłania zagadki, uświadamia sobie, jak niewiele Polacy wiedzieli o poszukiwanej koronie. Czy zdąży odkryć jej tajemnicę, zanim będzie za późno? Czy uda się ustalić, kto wyciągnął ręce po najcenniejsze regalia królewskie? Okazuje się, że najpoważniejszym zagrożeniem dla korony Chrobrego wcale nie jest car Aleksander i jego plany…
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788383172415 |
Rozmiar pliku: | 3,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1764–1795
22 sierpnia 1764
49 lat wcześniej
Czworokątna skrzynia, z każdej strony okuta podwójną blachą i żelaznymi sztabami, nie rzucała się specjalnie w oczy. Jedynie te cztery potężne rygle zamka przytrzymujące ciężkie wieko mogły sugerować, że nie jest to zwykły kufer, w którym byle szlachciura chowa swoje rodowe srebra. Ale i tak w każdej mieścinie, przez którą przejeżdżali, tłum gapiów wpatrywał się w niego z uwielbieniem i nadzieją. Ogłoszona z kościelnych ambon wieść o wozie okrytym karmazynowym płótnem i strzeżonym przez doborowych krakowskich gwardzistów rozniosła się po Polsce lotem błyskawicy. Zgromadzona przy traktach gawiedź stała na baczność, często w odświętnych strojach. Pod rozłożystymi lipami, w bramach, na rozstajach dróg tłoczyły się całe pokolenia rodzin. Ludzie ściskali w dłoniach zdjęte z głów czapki. Wielu klękało i kreśliło znak krzyża. Łzy płynęły im po policzkach, nie ze smutku, a z radości i wzruszenia. Rozumieli, że uczestniczą w czymś wielkim i ważnym. Każdy chciał być świadkiem wydarzenia, które nigdy wcześniej nie było przeznaczone dla oczu prostego człowieka. Wyczuwali to jakoś instynktownie. Mało kto wiedział, że to, co właśnie się dzieje, wydarza się dopiero drugi raz w ciągu ostatnich siedmiuset lat.
Generał Piotr Wodzicki pociągnął łyk wody z bukłaka, poprawił opadającą na tył wozu czerwoną materię, spiął konia i zrównał się z woźnicą.
– Marcinie, zatrzymajmy się tu na chwilę, zanim wjedziemy do Warszawy. Trzeba sprawdzić, czy wszystko jest dobrze upięte i gotowe... Prymas Łubieński nie daruje nam żadnych niedociągnięć.
– Tak jest, panie generale! – Woźnica cmoknął dwa razy, a para gniadych koni potulnie zatrzymała się na poboczu drogi.
Sześciu gwardzistów zeskoczyło ze swoich wierzchowców. Zaczęli skrupulatnie sprawdzać uprzęże, poprawiać sukno na wozie i polerować żelazną skrzynię.
Wodzicki stanął w cieniu przydrożnej lipy, oparł się o jej pień i spojrzał w bezchmurne niebo.
Wtedy było jednak o wiele upalniej, przypomniał sobie. Nie pierwszy raz zastanawiał się, czy obrazy, dźwięki i zapachy, jakie wiązał teraz z elekcją z tysiąc siedemset czwartego roku, elekcją Stanisława Leszczyńskiego, to jego najwcześniejsze, dziecięce wspomnienia, czy raczej zostały one wyryte w jego pamięci później, na skutek opowieści jego dziadka. Bo tego, że kazał dziadkowi do znudzenia o tamtych wydarzeniach opowiadać, był akurat pewien. Wtedy, w lipcu, lipy brzęczały rojami pszczół i pachniały gęstym miodem. Widział siebie z dziadkiem, jak stoją przy drodze, przypatrując się zmierzającym na elekcję szlachcicom, jak żegnają oddalającego się na koniu ojca. Wtedy też wieści o wozie pod strażą zmierzającym do Warszawy wywołały takie poruszenie. Niestety, tamtego lata nie było mu dane go zobaczyć, a podobno przejeżdżał niedaleko. Może dlatego teraz był tak wyrozumiały dla urwisów oblepiających zaprzęg w każdej wsi. Zamiast ich odganiać, kazał rozdawać im słodycze, których przezornie spakował na drogę cały worek.
– Moskali coś nie widać – zagadnął woźnica. – Będzie ze dwa miesiące, jak wiozłem tędy biskupa Sołtyka na sejm, wtedy było ich tu całe morze. – Stanął przy koniach, które zaczął teraz poić.
– Odsunęli się na trzy mile od stolicy. – Generał patrzył przed siebie, unikając wzroku mężczyzny. W końcu obciągnął mundur, splunął na buty i wydobył z nich blask małą szmatką, którą trzymał przy siodle.
– Ha! I to ma niby wystarczyć, tak?! Wolna elekcja, psia... – Marcin urwał w pół słowa i splunął pod nogi. Odłożył poidło na wóz, przykrył je derką i zaczął czesać rozwichrzone końskie grzywy. Po chwili milczenia zapytał: – A kto teraz dowodzi armią, generale, jak odebrano władzę hetmanowi Branickiemu?
– Nie odebrano, Marcinie, nie odebrano, tylko uporządkowano pewne sprawy, skoro hetman wyjechał na Węgry. – Mężczyzna wsiadł na konia i poprawił przypiętą do boku szablę. Wyciągnął z kieszeni zegarek. Dobiegało południe.
– Wyjechał... ta... – rzucił z niedowierzaniem woźnica. Poklepał konie po grzbiecie i wrzucił zgrzebło do skórzanej sakwy przyczepionej z boku wozu. – Tak jak wielmożny pan Karol Radziwiłł wyjechał na Wołoszczyznę... zaproszony do tego moskalowym bagnetem.
Wodzicki westchnął ciężko i otarł pot z czoła. Marcina znał od małego. Wiedział, że choć od lat służył on biskupowi Sołtykowi i wpatrywał się w ekscelencję jak w obrazek, to był on dobrym człowiekiem i patriotą. Zawsze mógł na nim polegać, więc kiedy tylko podskarbi koronny wyznaczył Wodzickiemu tę tajną misję, od razu zarekomendował on usługi Marcina. Mógł być pewien tego, że woźnica dotrzyma tajemnicy, a i wstydu nie przyniesie. A że to, co u niego w głowie, to i na języku, no cóż... Chyba wolał tak niż te skryte żmije, które mamią człowieka miłym słowem, a potem potrafią wbić mu nóż w plecy. Zresztą, gdyby Marcin się nie zgodził, to i Wodzicki musiałby odmówić. Miał już swoje lata, na konia wsiadał coraz rzadziej – teraz bardziej przydawał się w sztabie, nad mapami. Ta misja miała być jednak ukoronowaniem jego żołnierskiej służby.
– Władza w armii nie może należeć do jednego człowieka. Źle to się u nas kończyło – tłumaczył teraz cierpliwie. – Ustanowienie Komisji Wojskowej Koronnej to był bardzo dobry ruch. Musimy zreformować nasz kraj, inaczej będą się nami zabawiać, czy to Szwedzi, czy Prusacy, czy Moskale.
– No tak... – Woźnica kiwnął głową. – Czyli jednak książę August Czartoryski będzie dowodził. To pewnie zaraz, tak jak Radziwiłła, również hetmana Branickiego pozbawią urzędu i obejmą jego dobra sekwestrem...
Wodzicki już nie odpowiedział, schował tylko zegarek do kieszeni munduru. Marcin tymczasem skończył oporządzać konie i wytarł ręce w koszulę. Wyciągnął z torby dwa rumiane jabłka, z których jedno podał przełożonemu.
– Pan generał bierze, bo zaraz wszystkie wywiozą do Petersburga. – Zatopił zęby w drugim jabłku tak gwałtownie, że sok z niego pociekł mu aż po brodzie.
Wodzicki energicznie potarł podarowany mu owoc o spodnie, aż sprężysta skórka zaczęła lśnić niczym tafla jeziora.
– Szanuję bardzo jego ekscelencję biskupa, ale to, co mówi, musisz dzielić na pół... Wszyscy wiedzą, że Sołtyk zwalcza Czartoryskich.
– Niech pan generał mówi, co chce. Ja tam swoje wiem. Oby tylko nie wybrali Poniatowskiego, bo to tak, jakby samą imperatorową Katarzynę na nasz tron wsadzić.
Wodzicki wrzucił swoje jabłko do sakwy, na później.
– Oj Marcinie, Marcinie. – Pokręcił głową z dezaprobatą. – Właśnie po to jest elekcja, nasza cudna wolna elekcja. Każdy ma prawo przybyć i zagłosować. Niech wygra najlepszy. A teraz ruszajmy, bo jak się spóźnimy na zamek, to prymas już zadba o to, byśmy elekcji nie dożyli i wtedy nie przekonamy się, kto będzie królem.
Woźnica pokiwał głową, ale bez przekonania. Zerknął w niebo.
– Z zachodu nadciąga burza. – Wskazał palcem na ciężkie chmury wiszące nad horyzontem. – Jedźmy już.
Generał przytaknął, wsiadł na wierzchowca i ruszył pierwszy. Wóz początkowo ugrzązł w piachu, ale Marcin smagnął konie batem i koła szybko wróciły na ubity trakt. Po bokach wozu i za nim karnie podążali gwardziści.
Tak jak Wodzicki przewidywał, tłum gapiów prężył się i falował wzdłuż całego Krakowskiego Przedmieścia. Jednak, o dziwo, to nie wóz i eskortująca go grupa byli tu główną atrakcją, ale warszawscy magnaci szykujący się na polach Woli na elekcję. Ta zaś miała się rozpocząć lada dzień. Reprezentacyjny trakt stolicy zamienił się teraz w hałaśliwy odpust i świąteczny jarmark w jednym. Pachołkowie układali piramidy ekwipunku i prowiantu na skrzypiących, plecionych wozach. Zamiast wzdłuż traktu przemieszczały się one bardziej w poprzek i na ukos. Od sklepu do składu. Woźnice torowali sobie przejazd pokrzykiwaniami. Konie, nieprzywykłe do takiego zgiełku, co rusz płoszyły się i parskały. Drogę blokowały dodatkowo wozy z sianem, artyści, muzycy, tańczące psy i zwinne małpki. Nikt nie zamierzał przepuścić tak doskonałej szansy na zarobek. W najbliższych dniach drogą tą mieli przejechać wszyscy zamożni z Rzeczpospolitej i Litwy.
Generał Wodzicki i Marcin przebijają się z tajnym transportem przez Krakowskie Przedmieście.
Na szczęście Marcin pozostał tym zamętem niewzruszony – omijał kolejne przeszkody i parł do przodu. Gwardziści, widząc całe to zamieszanie, stłoczyli się przy wozie, tak że cholewkami butów niemal obcierali się o wielkie, drewniane koła. Co chwilę przystawali, widząc pędzącą z naprzeciwka kulę kurzu. Z takiej szarej chmury pierwszy wyłaniał się zawsze, uroczyście ubrany, laufer, a tuż za nim już cały orszak kolejnego arystokraty. Każdą z bogato złoconych karet i berlin oblepiały, niczym roje, gromady sług i pachołków. Rekordziści, jak policzył Wodzicki, ciągnęli z sobą na pola elekcyjne nawet i osiemdziesiąt osób, w tym co najmniej czterdziestu asystentów. Liczebność świty i jej ekwipunek – teraz to one były wyznacznikami pozycji i znaczenia.
– Pan patrzy, generale! – Woźnica puścił lejce jedną ręką i wskazał nią na dwie grupki chowających się w bramie żołnierzy, z przypiętymi do białych mundurów biało-czerwono-zielonymi kokardami. – Milicja Czartoryskich, na żołdzie imperatorowej. Zamiast porządku pilnować, to stoją i tylko mury podpierają.
Wodzicki wolał jednak nie rozglądać się na boki. Z daleka widział już połyskującą w słońcu statuę króla Zygmunta. Im bardziej zbliżali się do zamku, tym tłum stawał się gęstszy i bardziej rozedrgany. Marcin pogwizdywał pod nosem i cal po calu posuwał wóz do przodu. W końcu dotarli do Bramy Krakowskiej. Wjazdu pilnowali tu żołnierze w białych mundurach. Generał podjechał do jednego z nich.
– Przejazd! – krzyknął. – Przesyłka z Krakowa dla Jego Ekscelencji prymasa Łubieńskiego!
Żołnierz bez chwili wahania odsunął się na bok. Konie same ruszyły do przodu, tak jakby znały ten ceremoniał i wiedziały, gdzie mają iść. Gdy tylko się zatrzymali, gwardziści przymocowali uzdy do żelaznych kół w murze i bez słowa zaczęli rozpinać pasy przytrzymujące skrzynię. Czterech z nich złapało ją za boczne uchwyty i na sygnał Wodzickiego podniosło ją z wozu.
– Każ natychmiast przynieść siana i wody dla koni! – rzucił Wodzicki do stojącego obok strażnika.
– Nie słyszysz, co pan generał mówi? – dodał Marcin, zanim tamten zdążył zareagować na rozkaz. Potem zszedł z wozu, poklepał czule żelazną skrzynię i wyciągnął dłoń w kierunku generała. – Panie generale, nic tu po mnie. Ja swoje zadanie wykonałem. Poczekam tylko, aż te ślamazary napoją konie i ruszam dalej.
– Wielkie dzięki, Marcinie! Ojczyzna ci tego nie zapomni. – Wodzicki zeskoczył z konia i uścisnął podaną mu dłoń, a drugą ręką poklepał Marcina po ramieniu.
– Tego to nie byłbym taki pewien, panie generale. Oj, nie! – Woźnica uśmiechnął się, jeszcze raz spojrzał na skrzynię, machnął ręką i już miał wskoczyć na wóz, ale cofnął się i znów odwrócił do Wodzickiego. – A pana, generale, to nie zastanawia? Elekcja dopiero za parę dni, a nam kazali przybyć z transportem już dziś? – Wpatrywał się wprost w oczy przełożonego.
Ten umknął szybko wzrokiem i tylko wzruszył ramionami.
– No tak, tak... – Marcin spuścił głowę i wskoczył na wóz.
Jeden z żołnierzy podszedł do nich i złapał konia generała za uzdę.
– Jego Ekscelencja czeka na pana generała w Sali Senatorskiej. – Stuknął obcasami i ręką wskazał drogę na zamkowy dziedziniec.
Generał machnął na gwardzistów, a ci poprawili chwyt i ruszyli ze skrzynią w kierunku wejścia do zachodniego skrzydła zamku. Marmurowe schody doprowadziły ich na pierwsze piętro, do Galerii Warty. Tam nakazano im czekać.
Wodzicki usiadł na pikowanej, mocno już wysiedzianej, kanapie naprzeciwko wejścia do Sali Senatorskiej. Wyprostował nogi i rozmasował obolałe od długiej jazdy kolana. Wpatrywał się w zamknięte, zdobione złotem drzwi. Zdziwiło go, że dostępu do nich strzegła nie straż marszałkowska, a dwóch milicjantów Czartoryskich. Na pewno jest ku temu jakiś ważny powód, pomyślał.
Gdy opuścił go stres związany z wypełnieniem tak ważnej misji, generał poczuł głód. Przypomniał sobie, że nie jadł przez cały dzień. Jak natrętne muchy w głowie kłębiły mu się teraz jedynie myśli o soczystych schabach, salcesonach i ozorach. Ciekawe, co podadzą na obiad? Bezwiednie oblizał górną wargę. Na szczęście prymas lubił dobrze zjeść.
W pomieszczeniu panowała upiorna cisza, urozmaicana jedynie grającymi marsza kiszkami generała i jego podkomendnych.
Tylko co prymas robi w Sali Senatorskiej? – zastanawiał się dalej Wodzicki. Sala była udostępniana wyłącznie na posiedzenia senatu, a to miało rozpocząć się dopiero za kilka dni. Oczywiście, był najstarszym rangą senatorem, ale pracami tej izby kierował marszałek wielki koronny. Zresztą, sala była olbrzymia. Nie nadawała się na gabinet... No chyba, że prymas nie był tam sam...
Nagle drzwi się otworzyły.
– Proszę, może pan wejść – powiedział niemal szeptem strażnik.
Wodzicki przytrzymał drzwi i puścił przodem gwardzistów. Szli powoli, po posadzce ułożonej w kształt szachownicy. Ciężko było im ukryć zachwyt i ciekawość, z jakimi rozglądali się wokół. Mniej chyba podziwiali złocone kolumny, lustra w ciężkich ramach i rzeźbione głowy orłów – byli przecież synami zacnych urzędników krakowskich, wiele już widzieli. Tym razem chodziło raczej o magię samego miejsca – miejsca, gdzie król spotykał się z senatorami, gdzie zapadały ważne dla kraju decyzje.
Wzdłuż długiej i wysokiej na dwa piętra sali ciągnął się rząd obitych czerwoną materią foteli. Na jej końcu, na trzystopniowym podwyższeniu, pod baldachimem stał tron. Siedział na nim jakiś słusznej postury, starszy mężczyzna, otoczony przez grupkę innych osób. Dopiero gdy Wodzicki podszedł bliżej, rozpoznał w nim prymasa Łubieńskiego. Cały w czerwieni, przepasany szeroką, błękitną wstęgą z zawieszonym na niej połyskującym Orderem Orła Białego, gestem pulchnej dłoni, ozdobionej wielkim pierścieniem o błękitnym oku, zmusił zgromadzone przed nim osoby do rozstąpienia się.
Stojącego obok prymasa wysokiego, szczupłego mężczyznę o długim, lekko garbatym nosie generał rozpoznał od razu. Był to książę August Aleksander Czartoryski, starosta generalny, a obecnie regimentarz generalny armii koronnej. Byli prawie równolatkami, i nawet nominacje generalskie dostali w podobnym czasie. Wodzicki ucieszył się na jego widok. Książę August najwyraźniej też go poznał, bo kiwnął porozumiewawczo głową. Obok księcia stał inny, sporo młodszy mężczyzna. Charakterystyczne, czarne, krzaczaste brwi, a przede wszystkim strój, nie pozostawiały wątpliwości. Na modłę hiszpańską, czyli w kaftan, kamizelkę, krótkie spodnie z pończochami i kryzę pod szyją, ubierał się, i to pomimo powszechnego oburzenia braci szlacheckiej, nie kto inny jak sam Stanisław Antoni Poniatowski, stolnik litewski, siostrzeniec księcia Augusta, i obecny kandydat do tronu polskiego. Za nimi, nieco z boku, stała piękna, młoda dama, która z wyraźną ciekawością i uśmiechem przyglądała się Wodzickiemu.
– Wasza Ekscelencjo. – Wodzicki się ukłonił.
– Zostawcie skrzynię tam, na stole. – Prymas wskazał dłonią na róg sali.
Gwardziści z ulgą odstawili pakunek na wskazane miejsce. Wodzicki kiwnął na nich tylko głową, a ci posłusznie opuścili salę, on sam zaś stanął tuż przy skrzyni. Zgromadzeni powrócili do przerwanej rozmowy. Poniatowski nachylał się nad prymasem, gdy ten wytrwale coś mu tłumaczył, mocno przy tym gestykulując.
Nagle Łubieński przerwał swoją tyradę i ponownie zawiesił wzrok na generale. Pozostali poszli jego śladem.
– No i co, będzie pan tak tu stał? Może pan już iść. Czy czeka pan na uchwałę senatu w tej sprawie? – Nie czekając na odpowiedź, prymas wzniósł tylko oczy ku górze i znów podjął przerwany wątek.
– Wasza Ekscelencjo! Niestety, nie mogę uczynić zadość waszej prośbie. Nie wolno mi pozostawiać skrzyni bez opieki.
Po tych słowach zapadła cisza. Łubieński wsparł się o rękę Stanisława i z mozołem, chwiejąc się, podniósł się z tronu.
– Bez opieki? – wycedził przez zęby. – Czy pan, generale, uważa mnie, arcybiskupa gnieźnieńskiego, prymasa Polski, najwyższego rangą senatora Rzeczpospolitej, za złodzieja? – Każde ze słów wypowiadał powoli, jakby wsłuchiwał się w echo, którym odbijały się od ścian. Poczerwieniał na twarzy, a broda zaczęła mu drżeć.
– Ekscelencjo! Nie śmiałbym choćby tak pomyśleć. Jestem prostym żołnierzem naszej wspólnej, ukochanej Rzeczpospolitej. Jedynie wykonuję rozkazy i przestrzegam prawa. Zgodnie z konstytucją sejmową...
– A czyje to rozkazy pan niby wypełniasz? Chyba nie księcia Augusta – przerwał mu prymas, spoglądając przy tym na Czartoryskiego – najwyższego zwierzchnika wojska. Ani nie moje... – Na moment zawiesił głos. – Interrexa, pełniącego obowiązki króla, do czasu wybrania miłościwie nam panującego. O jakim prawie śmiesz zatem mówić, skoro to ja teraz stanowię prawo?
Wzmianka o konstytucji sejmowej, która określała szczegółowo postępowanie z przesyłką z Krakowa, a której treść zaproponował sejmowi nie kto inny jak syn obecnego tutaj księcia Augusta, marszałek Adam Czartoryski, nie obeszła prymasa, ale najwyraźniej trafiła do samego księcia.
– Ekscelencjo, generał Wodzicki nie miał nic złego na myśli. Ręczę za to. Znam go od lat. A rzeczywiście konstytucja sejmowa nakazuje mu strzec skrzyni. Jako żołnierz, podobny panu generałowi, proszę, byśmy nie kazali mu łamać rozkazu.
Prymas poczerwieniał jeszcze bardziej i zaczął łapczywie łykać powietrze, jak ryba wyciągnięta z wody. Nie przywykł do tego, by ktokolwiek dyskutował z jego rozkazami.
– A poza tym, Ekscelencjo – kontynuował spokojnie książę August – jak sam mówiłeś, zależy nam niezwykle na tym, by ta elekcja i wszystkie związane z nią procedury zostały dochowane w najmniejszym szczególe, by wrogie siły nie próbowały podważać wyniku naszego wyboru...
Prymas, czy to pod wpływem nagłego zmęczenia, czy stresu, czy też słów księcia, opadł na tron i zamilkł. Pogłaskał po dłoni stojącą przy nim dziewczynę i uśmiechnął się do niej. Ona podała mu zaraz kielich z czerwonym winem. Wziął łyk i oddał jej puste już naczynie.
– Pan generał przebył długą drogę z Krakowa, może niech się posili i odpocznie? – zasugerowała panna, cały czas świdrując Wodzickiego spojrzeniem.
– Izabelo. – Prymas ucałował dłoń dziewczyny, ale jego głos znów brzmiał już szorstko. – Słyszałaś przecież, co mówił książę August. Nie możemy namawiać pana generała do złamania wydanego mu rozkazu. Niech zatem pilnuje skrzyni, jak mu przykazano. Niechże nam tylko nie przeszkadza, na litość boską – mówiąc to, na moment podniósł ręce do góry. – Mamy masę spraw do omówienia. Musimy przygotować twojego kuzyna do koronacji... znaczy się elekcji – poprawił się natychmiast.
Młoda dama znów nieśmiało uśmiechnęła się do Wodzickiego.
Generał rozejrzał się wokół, ale przy stole, na którym stała skrzynia, nie było żadnych krzeseł, a jedynie fotele senatorskie. Obiadu to się tu jednak nie doczekam – pomyślał. A jabłka z sakwy nie wypadało mu wyciągać.
Prymas, książę August i stolnik Poniatowski wrócili do rozmowy. Dziewczyna tymczasem zniknęła za bocznymi drzwiami sali. Po chwili wróciła, za nią maszerował zaś służący ze srebrną tacą, którą kazała postawić na stole. Bez wahania usiadła na jednym z foteli i pociągnęła Wodzickiego za rękę, by zajął miejsce obok niej. Prymas łypnął na nich okiem, ale jej uśmiech i gest księcia Augusta, by dać spokój, pomogły. Przestał zwracać na nich uwagę.
– Niestety, niczego innego tu nie mają. – Panna wskazała na kilka babeczek i kielich z winem. – Antoś sprowadził się tu dopiero kilka dni temu. Ale wie pan, panie generale, jak on już tym królem zostanie, to zrobimy tu cudną kuchnię, będziemy urządzać wytworne bale i uczty, ale nie takie, wie pan, z tłustymi salcesonami i ozorami. Czas, by Polacy zaczęli jeść wykwintnie, po francusku. Czyż nie będzie fantastycznie?
– O tak... na pewno będzie fantastycznie – przytaknął i skosztował babeczek, popijając je winem.
– Ale ja się nie przedstawiłam, gapa ze mnie. – Dziewczyna wstała i dygnęła wdzięcznie. – Izabela Czartoryska.
Wodzicki niemal się nie udławił ostatnim ciastkiem. Jakże mógł nie poznać księżnej Czartoryskiej, żony marszałka Adama Czartoryskiego! Jeszcze miesiąc temu wszyscy widzieli w nich przyszłą parę królewską. Ciekawe – pomyślał mężczyzna, co musiało się wydarzyć, że książę Adam tak nagle zrezygnował z kandydowania i ustąpił miejsca właśnie Stanisławowi Poniatowskiemu. Z tego, co teraz mówiła księżna, wynikało, że nie ma między Czartoryskimi a stolnikiem konfliktu, że ona sama cieszy się z możliwości wyboru kuzyna na króla.
Generał wreszcie poderwał się miejsca i ukłonił.
– Proszę mi wybaczyć, droga księżno. Ostatni raz widziałem księżną z dziesięć lat temu...
Ojca Izabeli, generała lejtnanta wojsk koronnych, podskarbiego wielkiego litewskiego Jerzego Detloffa Flemminga, też znał dobrze, choćby z pertraktacji, jakie prowadzili przy podwójnej elekcji w tysiąc siedemset trzydziestym trzecim roku. Jerzy Flemming reprezentował Augusta III, zaś Wodzicki był w delegacji Stanisława Leszczyńskiego.
Tylko się uśmiechnęła i gestem pokazała mu, by usiadł.
– W pełni pana rozumiem, generale. Dziesięć lat temu wyglądałam jak wychudzone, brzydkie kaczątko. Sama bym się pewnie nie poznała.
Wodzicki wrócił na fotel i spojrzał, czy prymas nadal ich obserwuje.
– Jego Ekscelencja jest trochę przygłuchy, niech się pan nie martwi. – Izabela nie zamierzała ściszać głosu do szeptu. – Ale to dobry człowiek. Trochę wybuchowy, to prawda, ale chce dobrze dla nas, dla Polski. Jest bardzo poważany przez króla Prus i imperatorową Rosji. Nie uwierzy pan generał, jak go w listach tytułują. Pokazywał mi te listy... – Księżna nachyliła się do Wodzickiego. – Celsissimus princeps. Czyż to nie wspaniałe, że tak się z nim liczą? Bardzo mu zależy, by ta koronacja Antosia wypadła dobrze, by tradycji stało się zadość, by wszyscy się w końcu pogodzili.
– Koronacja? – Wodzicki uniósł brwi. – Ale przed nami dopiero...
– No tak! Nawet pan generał nie wie, jak taka koronacja jest skomplikowana, ale i fascynująca. Najpierw cały orszak, magistrat, urzędnicy i biskupi przybędą tu, do zamku, gdzie zatrzymają się na dziedzińcu. Do apartamentów wejdą tylko biskupi. Biedny prymas, powiedział, że jest na to zbyt schorowany i że poczeka w katedrze – księżna Izabela, z wypiekami na twarzy, zreferowała Wodzickiemu, jak koronację wyobrażał sobie Łubieński.
W sali audiencyjnej na biskupów mieli czekać marszałkowie koronny i litewski oraz senatorowie i sam elekt, oczywiście pod baldachimem. Tam też miały być rozstawione dwa stoły. Na jednym wyłożone będą korona, berło, jabłko i dwa miecze – te podarowane Jagielle pod Grunwaldem przez Krzyżaków. Szczerbiec i płaszcz miały już czekać w katedrze. Na drugim stole będą rozłożone strój koronacyjny i łańcuch Orderu Orła Białego. Elekt usiądzie na tronie, a biskupi pomogą mu założyć strój ceremonialny. Przyszły król, podtrzymywany przez biskupów, wraz orszakiem, dołączy do procesji czekającej na dziedzińcu i wszyscy ruszą do katedry, gdzie przywita ich prymas. Odbierze on niesione przez senatorów insygnia i złoży je na ołtarzu. Podczas uroczystej mszy elekt złoży przysięgę. Potem musi paść krzyżem na rozłożonym kobiercu. Gdy się podniesie, biskupi zdejmą z niego płaszcz, a on klęknie przed siedzącym przed nim prymasem, który to namaści mu głowę, ramiona, pierś i przeguby rąk. Prymas ogłosi, iż elekt staje się obrońcą ojczyzny, najmężniejszym z królów i zwycięzcą nad nieprzyjaciółmi. Potem król założy poświęcony płaszcz i łańcuch Orderu Orła Białego. W czasie mszy odbędzie się jeszcze uroczyste i niezwykle skomplikowane – przynajmniej tak opisywała to księżna Izabela – wręczenie królowi Szczerbca i przekazanie mu dwóch nagich mieczy. Dopiero na sam koniec uroczystości prymas, wypowiadając słowa „przyjmij koronę królestwa” i zobowiązując elekta do obrony chrześcijaństwa, kościoła i sprawiedliwości, weźmie z ołtarza koronę i nałoży ją na skronie króla.
– A na zakończenie – kontynuowała księżna – prymas powie: „Przyjmij berło, którym powinieneś głaskać nabożnych a straszyć odstępców, błądzącym drogę wskazywać, upadłym rękę podawać, rozpraszać pysznych i podnosić pokornych”. Czyż to nie brzmi fantastycznie? Nie mogę się wręcz doczekać!
Wodzicki jedynie przytaknął. Powoli trafiały do niego słowa Czartoryskiej i prymasa.
– Niech pan zaraz mówi, generale, jak ona wygląda?
– Ale kto? – zdziwił się mężczyzna.
– Oj, niech pan nie będzie taki tajemniczy. – Izabela wskazała na skrzynię. – Jak ona wygląda z bliska? – Przestawiła
tacę na bok i przysiadła się bliżej Wodzickiego. Położyła drobną dłoń na skrzyni i przesunęła po niej palcami.
– Ależ... droga księżno... Ja... nie wiem... Dostałem skrzynię już zamkniętą. Miałem ją tu tylko przywieźć.
– Oj, niechże pan da spokój, przecież nikomu nie powiem... – Przewróciła oczami.
Generał zakrył twarz dłońmi. Chciał jakoś poukładać myśli. Czy rzeczywiście elekcja była już przesądzona? Czy oni tu, z prymasem... Familia... podjęli decyzję za całą brać szlachecką? Może Marcin miał rację...
– Ogłuchł pan, generale?
Z rozmyślań wybił Wodzickiego donośny głos prymasa.
– Przepraszam, Ekscelencjo, zamyśliłem się.
– To niech pan będzie czujny, bo inaczej nie tylko skrzynię, ale i pana ktoś nam skradnie. – Łubieński zaczął się głośno śmiać, aż podskakiwały mu ramiona.
Wtórowali mu, ale chyba bardziej z grzeczności, Poniatowski i książę August. Śmiech ekscelencji szybko jednak przeszedł w duszący go kaszel. Dopiero kolejny łyk wina pozwolił mu uspokoić oddech.
– Mówiłem – podjął po chwili – kiedy pan mnie nie słuchał, żeby pan w końcu otworzył tę skrzynię.
Wodzicki wstał, zmarszczył brwi, spojrzał na księżną Izabelę, a potem na księcia Augusta. Szukał w ich oczach wyjaśnienia. Oni jednak milczeli.
– Wasza Ekscelencjo, ale ja nie mam do tego uprawnień...
– A proszę bardzo! – Pstryknął palcami prymas. – Już pan ma!
– Ekscelencjo, ale do tego potrzebne są klucze oraz zgoda podskarbiego wielkiego koronnego.
Łubieński sięgnął dłonią na stojącą obok niego, niewielką otomanę, wziął z niej coś, zamachnął się i cisnął tym w kierunku generała. Rzut był nieco za krótki, ale Wodzicki popisał się refleksem i udało mu się złapać lecący w jego stronę przedmiot. Były to dwa nieduże, żelazne klucze.
– Prawo i klucze pan ma! Zatem? – Prymas ewidentnie bawił się jego kosztem.
– Ekscelencjo, potrzebne są trzy klucze. Jeśli brakuje jednego z nich, posiadacze pozostałych muszą wezwać tego, który klucza nie przekazał, by go wydał, a jeśli... – Wodzicki cytował konstytucję sejmową. Znał ją na pamięć.
Twarz prymasa znów poczerwieniała, a broda i lewa ręka zaczęły mu wyraźnie drżeć.
– Generale – wtrącił się książę August, widząc zdenerwowanie Łubieńskiego. – O ile dobrze pamiętam, treść konstytucji sejmowej i procedura, o której pan generał mówi, dotyczą sytuacji, gdy zabraknie jednego z kluczy do drzwi skarbca, a nie tego do skrzyni do skrzyni...
Wodzicki przełknął ślinę i obrócił klucz w palcach.
– Tak, ma książę rację. To konstytucja, ale zgodnie z tradycją...
Książę August już miał odpowiedzieć, ale prymas złapał go za rękę. Powoli, z jeszcze większym trudem niż poprzednio, podniósł się z tronu. Poprawił szarfę i podpierając się wysoką, zdobioną laską, zszedł po stopniach. Jego świszczący oddech był coraz płytszy. W końcu stanął tuż przed generałem. Byli niemal równego wzrostu. Na czole ekscelencji pojawiły się drobne kropelki potu. Pęknięta żyłka rozlała krew w jego prawym oku.
– Tradycja? Niech pan się rozejrzy, generale! To właśnie ta pańska tradycja doprowadziła nas do tej ruiny! Skarb świeci pustkami, żołnierzy mamy mniej niż Radziwiłł pomywaczy. Od stu lat króla wybierają nam sąsiedzi. W kraju szerzą się zaprzaństwo, pijaństwo, lenistwo i durnota! To jest ta pańska tradycja! – Ostatnie słowa prymas wręcz wysapał.
Złapali go pod ramiona książę August i stolnik Stanisław. Chcieli go odprowadzić na miejsce, ale wyszarpał się z ich uścisku.
– Potrzebujemy silnego króla! Potrzebujemy reform! Potrzebujemy nowej tradycji. I będziemy to mieli, niezależnie od tego, czy się to panu i panu podobnym podoba, czy nie!
– I te reformy ma nam dać imperatorowa i jej wojska? – Wodzicki nie potrafił ugryźć się w język.
Łubieński, który tymczasem dreptał już z powrotem na swoje miejsce, znów odwrócił się w kierunku mężczyzny, by mu odpowiedzieć, ale ubiegł go książę August.
– Generale, pan nadal nie rozumie? To nie Moskale nas wykorzystują, ale my ich. Jak tylko pomogą nam utrwalić władzę, przeprowadzimy reformy, odbudujemy skarb i wojsko i znów będziemy silni. Zanim się zorientują, usamodzielnimy się i uwolnimy spod ich jarzma. Ktoś musi jednak pomóc nam zebrać siły. Nasza ukochana Rzeczpospolita jest za słaba, by sama wstała z kolan.
– Nie możemy dać się powstrzymać! – grzmiał prymas. – To ostatnia szansa. I jeśli taki biskup chełmiński myśli, że znikając z kluczem do skrzyni, w pojedynkę, zablokuje nasz plan, to się grubo myli. To, co on teraz robi, to liberum veto, tym razem nie dla sejmu, ale dla naszej wolności. – Duchowny dotarł wreszcie do tronu, ale nie usiadł na nim, tylko podniósł wysoko ręce. – To, co pan przywiózł, generale, to symbol naszej potęgi, zalążek naszego odrodzenia. To jest nasza tradycja! Auguście, nich wołają ślusarza!
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------