Izbica, Izbica - ebook
Izbica, Izbica - ebook
Wystarczyło zaledwie tysiąc czterdzieści dziewięć dni, by w podlubelskim żydowskim miasteczku po dawnych mieszkańcach pozostał tylko zryty przez poszukiwaczy złota cmentarz, zamieniona w szalet synagoga, splądrowane domy i dwadzieścioro troje ocalałych, z których żaden nie chciał tu zostać. Dziś o wojennych losach Izbicy przypomina jeszcze mniej: szkolna gablotka, dwie drewniane kuczki, zaniedbany kirkut i skrawki wyszeptanych opowieści. Bo jak mówić na głos o tych, który odeszli na naszych oczach i często za naszym przyzwoleniem?
Rafał Hetman wydobywa z niepamięci postaci i losy, o których uparcie milczały kolejne pokolenia, i opisuje współczesną Izbicę, odbijając ją w lustrze wojennej historii. Właścicielka piekarni i katolicki ksiądz żydowskiego pochodzenia, chłopak, który do końca życia chodził z kulą w szczęce, przepełniony pragnieniem zemsty aptekarz, anonimowi sąsiedzi i świadkowie. Z rozmów, świadectw i dokumentów układa mozaikę żydowsko-polskiej przeszłości, której cień pada daleko poza wojenne lata. Sprawia przy tym, że losy małej, sennej Izbicy stają się uniwersalną opowieścią o polskiej historii. Pisze również o pułapkach ludzkiej pamięci i konsekwencjach milczenia, bo to właśnie przemilczane historie mówią o nas najwięcej.
„To jedno z tych miasteczek, których były przed wojną dziesiątki, tych, gdzie jidysz rozbrzmiewał na ulicy częściej niż polski. W historii Zagłady zapisało się jako jedno z miejsc najstraszniejszych, w historii polskiej pamięci o żydowskich współobywatelach wydaje się zupełnie zatarte. Rafał Hetman przypomina – sobie i nam – dlaczego powinniśmy o Izbicy wiedzieć. I co z tą wiedzą zrobić osiemdziesiąt lat po wojnie, kiedy wśród nas wciąż wielu jest takich, którzy wypierają historyczne fakty w imię spokoju sumienia.” Magdalena Kicińska
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-239-6 |
Rozmiar pliku: | 577 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prababka Julka natomiast farbowała masło sokiem z marchwi. Siadała na stołku w ciemnej kuchni, wciskała dzbanek ze śmietaną między nogi, ubijała, a potem lała w jasną masę świeżo wyciśnięty barwnik. Na koniec wszystko delikatnie mieszała i odstawiała na kredens.
Kiedy masło stężało, szła z nim z Tarzymiech na targ do Izbicy. Trzeba było iść przez Pniaki do torów, a potem na szosę lubelską, pod oknami domu żydowskiego szewca i obok budynku stacji kolejowej. Farbowane masło dobrze się sprzedawało.
Późnym popołudniem, po powrocie do domu, pokazywała gwoździe kupione u Śliwińskiego, garnek wytargowany od Żyda, chleb od Królikowskich.
A wtedy, tuż przed wojną, Żydów było w Izbicy cztery tysiące i każdy miał imię i nazwisko. Szulik Handwerker, Leon Blatt, Sura Gryner, Jakow Icchak Lewand, Miriam Rojtensztajn.
Jan Kowalski – to łatwiej zapamiętać.
Pradziadek Jan Kowalski pracował we dworze.
– Ale nie jako zwykły parobek, tylko człowiek od maszyn. Kiedyś pan kazał im pracować w Przemienienie, środek żniw, ale zeszła burza, piorun strzelił w snopek i wszyscy pouciekali. Od tamtej pory pan już wiedział, że trzeba dzień święty święcić. To był Żyd, ale uczciwy – mówił dziadek Miecio.
Wierzyć w takie historie? Albo w to, że Rypcicha piechotą zaszła do Lublina i jeszcze tego samego dnia wróciła na kolację? Albo że Garbal „Bandytka” gwizdał piosenki tak, jakby cała orkiestra grała, a mały Jakub Hersz Griner został księdzem, pisze wiersze i wraca do Izbicy na zarośnięty cmentarz, gdzie wiosenne roztopy od lat odsłaniają kikuty macew, przypominając o ludziach, których, tak jak zaplanowano, prawie nikt nie pamięta?
Na razie nie trzeba nikogo pamiętać, bo wszyscy jeszcze są. Rośnie pękata grusza, we dworze dzwon bije na zakończenie roboty, Żydzi z Izbicy (choć prababka Julka mówi: Żydy) chodzą po wsi i sprzedają łyżki, młotki, igły do szycia, kłódki do komórek, a chłopi mozolą się w polu.
– Butów nie było, dziecino – opowiadał dziadek. – Tylko na zimę brało się po starszym bracie, wypychało słomą i się chodziło.
Więc teraz idzie boso, bo jest lato, bo chociaż jest najmłodszy, to musi odpracować swoje, starsi bracia też pracują. Wiele lat później zapomni, jak się nazywał Ignacy Margules, ale teraz jeszcze pamięta i prowadzi krowę na sznurku. Najpierw do dworu. Tak się umówił z kancelistą Margulesa. Schodzi w debrę, wspina się na wzgórze po drugiej stronie, stamtąd widać czubek dworskiej dzwonnicy, a dalej zabudowania folwarczne. Krowa jest większa od niego, ale on ma już twardą skórę na podeszwach stóp, nosi wodę z rzeki i wie, jak rozmawiać ze zwierzętami.
Kiedyś zapytałem, jakie jest jego najwcześniejsze wspomnienie. „Grobla”, powiedział, i że stoi na tej grobli, piasek parzy go w stopy, a z drugiego brzegu rzeki niosą się ludzkie głosy. Może to pijany szewc, który nie był jeszcze pijanym szewcem, złorzeczy całemu światu i ludziom, że go nie rozumieją?
Domu kancelisty dziś już nie ma, ostał się za to dworski spichlerz, mieszka w nim stara Kopniecka, a za ścianą jej pokoju rodzina trzyma w boksach konie. Kiedyś były tu czworaki z murowanymi czerwoną cegłą piwnicami do przechowywania ziemniaków i warzyw, obora, owczarnia, a trochę dalej, nad samą rzeką, dworska mleczarnia, którą kupili później Żydzi z Izbicy i od tego czasu ludzie zaczęli nazywać ją pachciarnią.
Kancelista nie wychodzi z pachnącego szabasem domu, kiedy chłopiec pojawia się ze swoją krową na podwórzu folwarku. A Miecio robi swoje. Idzie do obory i wyprowadza z niej krasulę kancelisty. Ten Żyd też na pewno miał imię i nazwisko.
– Jakoś tak… Mordka? – Ale dziadek już nie pamięta.
Z dwoma sznurkami w dłoni chłopiec prowadzi w sobotę parę bydląt na łąkę. Wraca pod wieczór.
Kopniecka powoli wydostała się spod pierzyn w wygniecionym łóżku, kiedy wszedłem do dużej izby i zacząłem pytać o dworskie czasy i właściciela folwarku, który przez lata dawał pracę okolicznym chłopom i nie kazał pracować w Przemienienie Pańskie.
– On przebywał w Zamościu, tu tylko czasem przyjeżdżał, ale nie wyglądał, żeby to był Żyd – powiedziała i spojrzała w okno, bo co jeszcze można pamiętać po tylu latach.
Kiedy spytałem o jej najwcześniejsze wspomnienie, odparła, że tylko dzwon i smak krwi. Miała wtedy kilka lat, dziś dziewięćdziesiąt siedem. Młody Dąbski szybko zjadł jagody, które matka przyniosła im w garnuszku, i na złość Heni, bo jeszcze jadła swoje, uderzył ręką w jej kubek. Usta wypełnił smak krwi. A dzwon dzwonił zawsze w południe, chociaż Kopniecka już nie pamięta, czy na początek roboty, czy na przerwę.
Prababka Julka farbowała masło sokiem z marchwi. Pradziadek Jan Kowalski, łatwo go zapamiętać, chociaż nie zachowało się żadne jego zdjęcie, pracował we dworze, ale nie jako zwykły parobek, tylko człowiek od maszyn, a Ignacy Margules jedynie czasem przyjeżdżał do dworu w Tarzymiechach, bo oprócz folwarku miał jeszcze inne majątki i inne zajęcia. Jak się nazywał, znalazłem w internecie.
Dowiedziałem się też, że w Zamościu mieszkał przy ulicy Staszica 17, numer telefonu 51. „Hojnie wspierał dom starców i straż pożarną (ufundował jej bęben)”. Działał w Bundzie i pełnił funkcję przewodniczącego zarządu żydowskiego gimnazjum, a także prezesa stowarzyszenia Gemilas Chesed. Był radnym miasta, wiceprezesem banku kupieckiego oraz ławnikiem sądowym. „Odznaczał się bardzo dużą ofiarnością na polskie i żydowskie cele społeczne” bądź też „na cele społeczne i patriotyczne”. „Jednymi z największych kwot w mieście wsparł budowę lotniska i stacji opieki nad matką i dzieckiem”. Urodził się w 1872, syn Hersza i Szyfry. Uczciwy człowiek.
Prababka Julka nie była bardzo pobożna, wątpiła w piekło i w niebo, a odmawiając różaniec, sprzeczała się z Bogiem, ale umów dotrzymywała. Więc kiedy kancelista przychodził w niedzielę ze swoją krasulą na jej podwórko, Julka wołała Miecia, żeby przyprowadził ich krowę z obory. Z dwoma sznurkami w dłoni Żyd szedł z bydlętami na łąkę. Wracał pod wieczór.
– Była jeszcze Żydówka, która mieszkała ze starą matką – przypomniała sobie Kopniecka. – Więcej Żydów nie pamiętam.
W Tarzymiechach żyło tylko kilka rodzin żydowskich. Ale wystarczyło przejść przez Pniaki, potem z górki szosą lubelską, a tam już Żyd na Żydzie – tak mówiła prababka Julka, tak powtarzał po niej dziadek Miecio. Izbica. Miasteczko było żydowskie, odkąd prababka pamiętała. A potem wystarczyło tysiąc czterdzieści dziewięć dni, żeby Żydzi na zawsze z niego zniknęli.POWROTY
Tojwi Blatt miał zniknąć, tymczasem wracał piechotą z Mchów do Izbicy. Chciał jechać na Berlin, ale żołnierze Armii Czerwonej sunący na zachód nie pozwolili mu mścić się na Niemcach.
W otoczeniu czołgów z gwiazdą i dostarczonych przez aliantów chevroletów, studebakerów i willysów z napisem „MADE IN USA” Tojwi pierwszy raz od kilku lat poczuł się bezpiecznie.
– _„_USA_” znaczit: „Ubitʹ Sukinsyna Adolfa”_ – mówili żołnierze, przechwalając się potęgą swojej armii.
Kiedy odjeżdżali, Tojwi wskoczył na czołg, ale dwóch sołdatów od razu ściągnęło go na ziemię. Został na środku drogi.
Było lato 1944 roku. Tojwi miał siedemnaście lat. Na zachodzie alianci przełamywali Niemców w Normandii, na wschodzie Armia Czerwona wypierała ich daleko za linię Wieprza. Na łąkach wokół Izbicy pasły się stada bezpańskich źrebaków wyprowadzonych przez Niemców z majątku Smorczewskich w pobliskiej Tarnogórze. W miasteczku trwały porządki. Partyzanci chowali co lepsze sztuki broni, a gorsze zdawali lokalnym komendantom, bo przecież wojna już się skończyła, więc wyszedł nakaz rozbrojenia ludności. Sowieccy saperzy szukali niewybuchów. Pewnego szewca, urządzonego już nieco w mieszkaniu Sury Gryner, zaczęli nachodzić urzędnicy z gminy. „Nie dla was ten lokal” – tłumaczyli. Niektórzy do prac wokół domów wynajmowali niemieckich jeńców przetrzymywanych w klinkierni. Mówiło się, że przez Izbicę przejeżdżają rodziny, które najpierw podpisały folkslistę, a potem uciekły przed Armią Czerwoną – teraz wracały do swoich wsi pełne niepokoju. Nikt nie naprawiał zerwanych torów. Ze słupów zwisały kable. Drewniane budy i chałupy poszły na opał jeszcze zimą. Kto miał jakikolwiek zaprzęg, jeździł do lasu i wycinał, co się dało. Marianowi Rysakowi sąsiad, kolega z Batalionów Chłopskich, okradł mieszkanie. Hersz Blank mieszkał już w Lublinie, ale jeszcze nie wiedział, że niedługo zabiją go członkowie Armii Krajowej. Ciągle stała synagoga i byk namalowany na niebieskiej ścianie cały czas patrzył ludziom w oczy. Piekarnia Królikowskich wciąż pracowała.
Kiedy Tojwi dotarł do Izbicy, zdał sobie sprawę, że nikt na niego nie czeka. Na ulicy spotkał piegowatego kolegę ze szkoły opartego o ścianę jednego z budynków.
– Czego się tu kręcisz, zasrany Żydzie? – rzucił na powitanie. – Myślisz, że jak czerwoni przyszli, to już będzie geszeft? Ja cię mogę w tej chwili zakatrupić tym oto pistoletem…
Tojwi zrozumiał, że nie otworzą się przed nim żadne drzwi w rodzinnym mieście. Nawet w jego dawnym domu mieszkał już ktoś obcy.
Poszedł do piekarni. Stara Królikowska przywitała go z uśmiechem. Rozmawiali do późna. Opowiedział jej o Sobiborze i powstaniu więźniów, o tym, jak Żydzi zwabili Niemców do baraków i jak ich zabijali nożami i siekierami, o tym, że w czasie ucieczki zaplątał się w drut ogrodzenia, a kiedy próbował się uwolnić, ludzie wylatywali w powietrze na minach rozłożonych wokół obozu, aż w końcu wspomniał o kuli, która cały czas tkwiła w jego szczęce, ale to już była zupełnie inna historia.
– Tojwi, nie bądź jak każdy Żyd, że tylko interes, interes, kilka jabłek… – powiedziała mu tej ciepłej nocy stara Królikowska. – Weź się za jakąś godną robotę. Zostań piekarzem!
Nie miał pojęcia o takiej pracy. Królikowska zaproponowała, że go przyuczy do zawodu. Tak został pomocnikiem.
Zaczynał pracę kilka godzin po północy, kiedy do zakładu przychodził piekarz Piasecki. Tojwi czyścił piec, przygotowywał precle, bułki, ale nikt już nie dzielił wypieków na trefne i koszerne. O szóstej rano zasypiał na legowisku nad ciepłym piecem. Królikowska karmiła go zupą i bułkami.
Chanan Lipszyc miał zniknąć, tymczasem wracał z lasu do Izbicy. Wiedział, że wojna się kończy. Od wielu dni nawet do gęstych lasów za Ostrzycą, Wirkowicami, Krasnem i Orłowem dochodziły wieści o zbliżającej się Armii Czerwonej. Chanan spędził ostatnie dni w wykopanej rękami ziemiance. Wokół niego, pod drzewami, w norach osłoniętych liśćmi, też ukrywali się Żydzi. Chociaż nigdy nikogo nie widział, słyszał, jak wieczorami ktoś śpiewa żydowskie piosenki. Chanan miał ładny głos, więc któregoś razu odśpiewał. Melodie wypełniały mu ostatnie noce wojny. Wkrótce z oddali zaczęły się nieść przytłumione grzmoty wybuchów, w lesie pojawili się przestraszeni uciekinierzy z Izbicy i okolicznych wsi. Mówili, że to Armia Czerwona bombarduje.
Chanan postanowił sprawdzić, czy Rosjanie są już w jego miasteczku. Wyszedł z lasu i natknął się na jakiś oddział.
– Jesteście Żydami? – zapytał po polsku, ale tamci zrozumieli.
– _Niet, my Gruziny_ – odpowiedzieli. – _Eto jewriej!_ – Wskazali na jakiegoś żołnierza.
To naprawdę był koniec. Chanan miał osiemnaście lat i nie wiedział, co dalej. Stanął przed swoim pustym domem, a potem wrócił do gospodarza kilka kilometrów za Izbicą, u którego przez jakiś czas się ukrywał. To był ktoś, kogo znał, kogo mógł zapytać o radę. W Izbicy nie miał już nikogo. Jego dom stał pusty. Bał się do niego wracać. Podobno Polacy od dawna mieszkali w opuszczonych domach. W dodatku ludzie zaczęli mówić, że jacyś miejscowi zabili Żydów, którzy zostali w lesie. Chanan wiedział, co to oznacza. Żydowi nie trzeba powtarzać. Dołączył do grupy, która chciała się dostać do Zamościa. Tam teraz podążali ocalali Żydzi. Kupili wódkę, zatrzymali jakiś rosyjski samochód i wręczając kierowcy butelkę, poprosili, żeby ich zabrał.
Ale w Zamościu do budynku, w którym nocowali, ktoś wrzucił granat. Na szczęście Chanan spał na piętrze. Nic mu się nie stało. Zrozumiał jednak, że tu też nie może zostać.
– Pojadę do Lublina – powiedział.
– Zanim pojedziesz, wróć po moją żonę i córkę – poprosił go znajomy Żyd z Ostrzycy. – Ja sam nie mogę. Nie mam siły.
Zgodził się. Wrócił do Izbicy, jeszcze raz przemknął koło swojego domu, ale nawet nie zajrzał do środka, od razu poszedł do lasu. Żona i córka znajomego żyły. Dziewczynce tylko spuchły nogi i nie mogła chodzić. Chanan zaniósł ją więc do Izbicy na plecach. Tam znów kupił wódkę, znów zatrzymał samochód, cała trójka bezpiecznie dotarła do Zamościa.
Fiszel i Symcha Białowiczowie mieli zniknąć, tymczasem wrócili z Zamościa do Izbicy. Stwierdzili, że skoro w Zamościu ktoś wrzucił Żydom granat przez okno, to w Izbicy nie może być gorzej. Bracia chcieli zobaczyć, co z domem. Piętnastoletni Fiszel planował pójść na cmentarz, gdzie prawdopodobnie zginęła ich matka, zanim jego wraz z czwórką rodzeństwa wywieziono do Sobiboru. Trzydziestodwuletni Symcha, przed wojną farmaceuta, miał nadzieję, że jeśli poprosi, dostanie pracę w aptece.
Fiszel drżał, idąc z bratem rozpaloną słońcem ulicą. Całe miasteczko wydało mu się cmentarzem. Ludzie patrzyli na nich jak na przybyszy z innego świata. Kiedy ktoś wraca z obozu zagłady, trudno w niego uwierzyć. Ale Fiszel i Symcha nie byli duchami. Kilku z tych, którzy im się przyglądali, ruszyło za braćmi w milczeniu. Szli za nimi krok w krok, w odpowiedniej odległości. Z chwili na chwilę tłum gęstniał, a Białowiczów ogarniał coraz większy strach. Rozdzielili się.
Fiszel poszedł na cmentarz. Liczył, że spotka tam kogoś, kto mu wyjaśni, jak zginęła matka. Potem chciał sprawdzić, co z domem. Symcha poszedł do apteki.
Kiedy Fiszel zbliżał się do wzgórza, na którym leżał cmentarz, zobaczył dawnego kolegę ze szkoły. Biegł w jego stronę z rewolwerem w ręce.
Żydowi nie trzeba powtarzać.
Fiszel rzucił się pędem w stronę dawnego komisariatu policji. Ktoś tam na pewno będzie. Popędził przez rynek. Minął opuszczoną synagogę. Byk namalowany na niebieskiej ścianie powiódł za nim wzrokiem. Róg Kolejowej i Gminnej, a za torami ostatnia długa prosta. Ten z pistoletem nie przestawał go gonić, ale Fiszel był szybszy. Okazało się, że Symcha już czeka na niego w komisariacie. Też uciekł przed ludźmi z miasteczka.
Radzieckiemu oficerowi opowiedzieli o Sobiborze, o pracy w sortowni i przy wycince drzew, o powstaniu, wybuchających minach, o dzwonieniu w uszach, ucieczce, granacie wrzuconym przez okno w Zamościu i o ludziach, którzy bez słowa szli za nimi ulicami Izbicy.
– Macie teraz polski rząd i polską armię – powiedział oficer. – My nie możemy was chronić. Jedźcie do dużego miasta. Tam będziecie bezpieczni. Nikt was nie rozpozna.
I dał im kilka granatów. Wyjaśnił, jak z nich skorzystać, a potem zaprowadził Białowiczów do wojskowej ciężarówki i kazał kierowcy wysadzić ich w Lublinie.
Chaim Korenfeld miał zniknąć, tymczasem wrócił do Izbicy nocą z grupą Żydów poznanych w Lublinie. Miał dwadzieścia jeden lat. Przed wojną był nieduży i chudy, teraz wyrósł i wydoroślał. Jego dziadek Hersz był postawnym człowiekiem z długą brodą. Tę brodę jakiś Niemiec obciął mu tuż przed deportacją. Ojciec Fajwel, również pobożny Żyd, do września 1939 roku pracował w młynie. Była jeszcze matka Rachela oraz siostra i brat. Wszyscy zginęli w Bełżcu i Sobiborze. Chaim z Sobiboru uciekł, ale nie w czasie powstania, jak Tojwi, Symcha i Fiszel. Kilka miesięcy wcześniej wymknął się strażnikom z dwoma innymi więźniami w czasie pracy w lesie. Chciał walczyć. Dołączył do oddziałów partyzanckich. Razem z nimi i Armią Czerwoną dotarł w lipcu 1944 roku do Lublina. Potem zamierzał wyzwolić Warszawę, ale Rosjanie mieli inne plany. Został więc w Lublinie, a w końcu ruszył do Izbicy.
Przyjechali z nim koledzy – Heldman, Orgenweisen i kilku innych Żydów, ale tylko Chaim znał Izbicę. Prowadził ich więc po pustych ulicach miasteczka. Nocami ludzie zamykali się teraz w domach i chowali najlepsze ubrania. Bandy szabrowników robiły, co chciały, prawie codziennie słyszało się o jakimś napadzie. Niektórzy umyślnie nosili najgorsze łachy, żeby nie kusić złodziei.
Ale Chaim nie był złodziejem, chociaż do Izbicy zabrał pistolet. Przyjechał odnaleźć mężczyznę z blizną na twarzy. Nie pamiętał, jak się nazywa, ale był pewien, że nadal tu mieszka.
Zaczęli szukać.
Pusto.
Tylko w barze toczyło się jakieś życie. Chaim wszedł i od razu go zobaczył. Mężczyzna pił piwo. Na twarzy miał bliznę, którą kiedyś wypalił mu ogień.
– Wiesz, kim jestem? – zapytał, ale tamten pokręcił głową. – Nie pamiętasz, jak obciąłeś dwa palce mojej matce, żeby jej zabrać pierścionki?
– To nie ja.
– Dwa pierścionki, dwa palce!
Chaim sięgnął po pistolet. Wymierzył. Wystarczyło tylko nacisnąć spust.
Głośne walenie do drzwi wyrwało Tojwiego ze snu. Ktoś dobijał się do piekarni. Zaspana i potargana Królikowska rzuciła tylko:
– Uciekaj na strych!
Żydowi nie trzeba powtarzać.
Migiem znalazł się na górze i wcisnął w najciemniejszy kąt. Usłyszał, jak na dole otwierają się drzwi. Słowa, rozmowa. Po chwili wołanie, że może zejść. Znów trzeba wyczyścić piec, przygotować precle, bułki.
Stara Królikowska nic nie powiedziała, ale Tojwi czuł, że coś jest nie tak. Odkąd zaczął pracować w piekarni, ani razu nie wyszedł na zewnątrz. Szukali go? Ktoś zdradził, że w piekarni pracuje Żyd?
Piekarz Piasecki podszedł do niego, kiedy Królikowska gdzieś wyszła.
– Tojwi, uciekaj stąd! – powiedział wystraszony. – Nie czekaj, bo może być za późno!
A potem dodał, że w Izbicy nie ma już ani jednego Żyda, że to, co było żydowskie, należy teraz do Polaków, a oni nie mają zamiaru oddać zajętych domów.
– Szukają cię, szukają! Uciekaj, jedź do Lublina, zanim będzie za późno.
Tojwi zawinął w papier kilka bułek. Wyszedł z piekarni.
Przecież wojna się skończyła, a mimo to on znowu musiał uciekać. Tylko że nie było już omnibusa do Zamościa ani do Lublina. Pociągu też nie, bo nikt jeszcze nie naprawił zerwanych torów. Trzeba było łapać okazję, zatrzymać jakieś wojskowe auto albo furmankę, ale nikt nie reagował na rozpaczliwe machanie chudego chłopaka.
Po kilku godzinach stania przy drodze Tojwi zauważył, że zbliżyło się do niego kilku mężczyzn. Ruszył naprzód, ale oni szli za nim krok w krok, w odpowiedniej odległości. Gdy się odwrócił, rozpoznał Bojarskiego. Teraz był pewien, że musi uciekać.
Wybiegł na drogę i zaczął machać do nadjeżdżającej wojskowej ciężarówki. Kierowca trąbił, ale on nie miał zamiaru odskoczyć. Pomyślał, że i tak zginie – albo jeśli tu zostanie, albo jeśli przejedzie go ten wielki samochód.
Auto wyhamowało metr przed Tojwim. Z szoferki wyskoczył żołnierz z pistoletem. Krzyczał po rosyjsku.
– Nie jestem waszym wrogiem – tłumaczył się Tojwi. – Jestem Żydem w strasznym niebezpieczeństwie. Błagam, zabierzcie mnie stąd!
– To jest pojazd wojskowy. Nie nadaje się do przewożenia cywili.
– To mnie przejedźcie. Jest mi wszystko jedno. Nie ruszę się stąd. Proszę, zlitujcie się…
Kierowca przyjrzał mu się raz jeszcze.
– Wskakuj.
Na pace była zamontowana armata przeciwlotnicza z metalowym krzesełkiem. Tojwi dosiadł maszyny. Żeby nie wypaść, z całej siły chwycił się dźwigni celowniczych. Spojrzał z góry na mężczyzn stojących przy drodze. Samochód ruszył. Tojwi wpatrywał się w znikające sylwetki.IZBICA, IZBICA
Izbica to był nieduży sztetl – żydowskie miasteczko ubłocone po kolana, liche, drewniane, przez które stary Pasioł wracał wieczorami do domu z workiem na plecach, oganiając się od ujadających dzieci; miasteczko, w którym biedna Rajzla tuczyła gęsi, wpychając im długim patykiem paszę do żołądków, a nosiwoda Josele i furman Jojna ledwie wiązali koniec z końcem. Ludzie mówili: „Izbica, Izbica, żydowska stolica”. Ale jaka z niej stolica? Nieduża gmina, która wiele lat temu straciła prawa miejskie. Miastko, miasteczko żydowskie rządzone przez chrześcijan. W dwunastoosobowej radzie gminy mieli ośmiu, czasem dziesięciu radnych. I zawsze wójta. Żydzi natomiast liczyli się w handlu, choć nie mogli pracować w izbickiej klinkierni. Niemcowi, inżynierowi Hessowi, nikt nie robił takich problemów.
Wśród czterech tysięcy izbickich Żydów i dwustu izbickich chrześcijan mieszkali Tojwi i Rysiek. Sąsiedzi. Niemal rówieśnicy.
Tojwi urodził się pierwszy. Był rok 1927. Jego matka nazywała się Fajga, ojciec Lejb, ale na ojca wszyscy wołali „Leon Goj”, bo jadł trefne mięso, nie nosił chałatu i zadawał się z chrześcijanami. Miał sklep z wódką. Za to, że walczył u boku Piłsudskiego, dostał koncesję na sprzedaż alkoholu. Na szczęście Hersz Ber, dziadek Tojwiego, był prawdziwym Żydem. Sąsiedzi mówili więc na chłopca „Tojwi od Hersza Bera”. To na cześć dziadka młodszy brat Tojwiego otrzymał imię Hersz.
Rynek w Izbicy wybrukowano jedynie do połowy, wiele niskich kamienic było murowanych wyłącznie od frontu. Tylko bogatsi Żydzi stawiali całe budynki z białego kamienia lub cegły, kto mógł, dostawiał swój dom do już stojącego, żeby zaoszczędzić na wznoszeniu choćby jednej ściany. Bogatsi byli Altmanowie, bo mieli garbarnię, bogatszy był Icek, bo sprzedawał krowy, i Jankiel, właściciel sklepu w podcieniu, bogatszy był Pomper, bo kupiec, i rabin, bo jemu sprzyjał Bóg. A Flajszman, krawiec, mieszkał i pracował w jednym pokoju z dziewięciorgiem dzieci. Spał z nimi w jednym dużym łóżku zbitym z desek, a przy stole pozwalał jadać tylko w szabas, bo w dni robocze kroił i prasował na nim ubrania.
Niektórzy Żydzi myśleli o wyjeździe do Palestyny, inni, jak państwo Handwergerowie, niedawno z niej wrócili. Byli też tacy, co rwali się do polityki. Mizrachi, Organizacja Syjonistyczna, Bund, Agudat Israel – do wyboru, do koloru. Biednych Żydów wspierało towarzystwo Lines ha-Cedek, chorych – Biker Choilim.
Rysiek urodził się później. Był rok 1930, a jego ojciec miał przed sobą tylko sześć lat życia. Ojciec nazywał się Seweryn Maurycy i razem z żoną Bogumiłą prowadził sklep z wędlinami i masarnię.
Izbica miała w rynku synagogę zamiast kościoła, drewnianą szkołę cuchnącą naftą, którą nacierano włosy, a za torami duży budynek z małymi oknami, ufundowany przez Jana Piłata na potrzeby ochotniczej straży, w którym jakiś Żyd z Ameryki założył kino. Na _Dybuka_ przyszły tłumy, ale potem interes prawie się nie kręcił, więc w sali kinowej strażacy urządzali zabawy i zebrania.
W targowe środy cały rynek zapełniały furmanki. Ledwie dawało się przejść. Najokazalszy stragan miał Mazur, inwalida z wielkiej wojny. Poruszał się o kulach, a można było u niego kupić prawie wszystko: narzędzia i korale, broszki i nożyczki, fujarki i gwizdki, figurki i zegarki. Klajner sprzedawał lody, ciastka i napoje, Janklowa galanterię. Napisy na murach i płotach nawoływały wprawdzie: „Nie kupuj u Żyda”, no ale u kogo? Więc ludzie przepychali się między straganami i targowali po polsku i po żydowsku, a czasem nawet w dwóch językach, o lampy naftowe i knoty, o łóżka i stołki, o kanki i beczki, o łyżki i tłuczki, o solniczki i wałki, maglownice i wiadra, o kury, gęsi i świnie. Ktoś chciał kupić konia, więc zaglądał mu w zęby, ktoś podpinał innego do zaprzęgu, żeby sprawdzić, czy nada się do pracy. A prababka Julka zachwalała farbowane masło.
– Spróbuj, Tojwi, spróbuj, to jest dobre – powiedział któregoś dnia do syna „Leon Goj” i podetknął mu różowy płatek wędliny, który rzeczywiście smakował Tojwiemu bardziej niż jakiekolwiek mięso.
Ale w lichym drewnianym miasteczku liche drewniane ściany nie chroniły przed spojrzeniami czujnych oczu ortodoksyjnych ciotek.
– Tojwi, przyznaj się, jadłeś szynkę – zagadnęła następnego dnia ciotka Miriam.
– Tak, ciociu…
– Zostaniesz ukarany i pójdziesz do piekła! Nie słuchaj ojca. On nie jest prawdziwym Żydem.
Rysiek natomiast chodził na wodę sodową do Nusyma i Minki i nie miał z tego powodu żadnych zatargów z Bogiem. Nie przyjaźnił się z Tojwim, ale mieszkali niedaleko, na pewno mijali się na zabłoconych ulicach, znali z widzenia i od czasu do czasu chodzili na lody po dwa grosze za porcję albo na chałwę w różnych smakach, którą kupowało się na wagę. Stali klienci mogli liczyć na kilka groszy rabatu. Wtedy jeszcze wędrowny kupiec co poniedziałek budził chłopaka z ubojni pytaniem: „Tadzi, maś ściecina?”, a chrześcijańsko-żydowskie bójki zdarzały się coraz częściej. Gdy koledzy ze szkoły pobili do krwi młodego Białowicza, nawet matka nie chciała iść na skargę, bo wiedziała, że nic to nie da.
– Byłam poprzednim razem. Dyrektor obiecał, że się tym zajmie – powiedziała Fiszelowi, przykładając mu lód do podbitego oka.
A było tak: dzieciaki wypadły z lekcji religii i krzycząc: „Zabójcy Chrystusa! Żydzi do Palestyny!”, rzuciły się z kamieniami na Fiszela, Motla i Joselego stojących na szkolnym boisku. Jeden z chłopaków dopadł Białowicza. Motel i Josele uciekli. Zaczęła się szarpanina. Dzieci okrążyły walczących, każdy chciał popatrzeć, jak się biją. Najpierw lepiej uderzał Fiszel, ale po chwili doskoczył do niego drugi z zadymiarzy. Poszła krew. To był znak, że trzeba przestać. Opluli więc tylko jeszcze Fiszela i poszli. Potem młody Białowicz odszukał Motla i Joselego i powiedział im, że muszą wyjechać.
– Będziemy elitarnymi komandosami z Izbicy, przeszkolonymi do ochrony żydowskich uczniów w Palestynie i na całym świecie! – tłumaczył.
Ale żaden rodzic nie puściłby takich brzdąców samych do Lublina, nie mówiąc już o kraju, który trudno wskazać na mapie.
– Mnie wystarczyłby Zamość, gdybym tylko miał pieniądze na bilet… – rozmarzył się Josele.
Tojwi, połowa lat 30.
Widzi diabły i płomienie piekielne. W głowie pulsuje mu dziki dźwięk. Tak go nazywa – dziki. Ciało zalewa gorączka.
To przez ciotkę Miriam, która nastraszyła go piekłem za to, że zjadł szynkę podsuniętą przez ojca.
– Ależ, ciociu, dlaczego miałbym pójść do piekła? Nauczyciel religii kazał nam słuchać rodziców – mówi łamiącym się głosem.
– Tojwi, Żydom nie wolno jeść wieprzowiny. Jest niekoszerna i idzie się za to do piekła.
No więc teraz leży w gorączce, łyka lekarstwa zapisane przez doktora i obraca w rękach zegarek matki. Fajga dała mu go do zabawy, żeby zapomniał o chorobie, ale Tojwi nadal jest rozpalony.
Całe to gojostwo wychodzi mu bokiem. Od dawna nie nosi pejsów i opuszcza lekcje w chederze, bo reb Jakow Icchak Lewand tak niemiłosiernie przynudza. Komu by się chciało chodzić do niego codziennie po szkole? Chrześcijańskie dzieci mają wtedy wolne, a Tojwi musi wlec się do domu rebego, siedzieć z kilkorgiem innych chłopców w jego ciemnej kuchni przy starym drewnianym stole i wlepiać wzrok w modlitewnik. Za oknem świeci sto razy ciekawszy świat. Nawet skaczące po niskich dachach kozy, którymi nikt się zwykle nie interesuje, wydają się w czasie lekcji reb Lewanda znakomitymi kompanami do zabawy. Tojwi, zgarbiony nad wersami Starego Testamentu, czuje się w domu nauczyciela jak w klatce. Recytuje po hebrajsku, ale niczego nie rozumie. Kiedy ktoś ziewa, reb wtyka mu za karę brudny patyk w usta. Na szczęście ojciec nigdy nie sprawdza, czy Tojwi w ogóle się tam czegoś uczy.
Przychodzi ciotka Miriam.
– Jak się czujesz? – pyta.
– Boję się – odpowiada.
– Czego?
– Że pójdę do piekła.
– Tojwi, ty się zamartwiasz… – zaczyna ciotka, bo chyba już wie, skąd ta choroba. – Musisz być posłuszny żydowskiemu prawu, ale pamiętaj, Bóg jest miłosierny. Jak skończysz trzynaście lat, będziesz miał bar micwę i zacznie się dla ciebie nowe życie. Bóg wybaczy ci wtedy wszystkie stare grzechy.
Chłopiec szybko liczy. Zostało mu jeszcze kilka bezkarnych lat. Natychmiast zdrowieje. Wraca do jedzenia szynki.
Rysiek, druga połowa lat 30.
Biegnie nad śluzę, bo zapomniał katechizmu. Po naukach przedkomunijnych poszli gromadą nad Wieprz pogapić się na ryby. Rysiek położył katechizm na urządzeniach podnoszących stawidła, a potem o nim zapomniał. W domu dostał burę od matki, więc teraz pędem wraca nad rzekę.
Jest!
Rysiek cieszy się na nadchodzącą komunię. Swoje sprawy z Bogiem ma poukładane. Chodzi na religię i na niedzielne msze. Żydowskich kolegów ze szkoły częstuje czasem szynką, oni w zamian zapraszają go na macę i stanowczo tłumaczą, że nie ma w niej krwi chrześcijańskich dzieci.
Rysiek koleguje się z kilkorgiem z nich. Mówi, że są w komitywie. Ale przeszkadza mu zapach nafty, którą żydowskie dziewczęta wcierają we włosy. Podobno to przeciw wszom. I choć lubi żydowskich kolegów, lubi też soboty, bo wtedy żydowskich dzieci nie ma w szkole. Są za to zajęcia praktyczne, śpiew, słuchanie radia i religia. W inne dni cała klasa wstaje co rano do modlitwy, bo lekcje rozpoczynają pacierzem. Odmawiają go dzieci chrześcijańskie, reszta, czyli większość, słucha. Potem pani Hadasa Reichenstein rozpoczyna zajęcia.
A po lekcjach chłopcy chodzą nad rzekę łowić ryby albo pływać, zimą zjeżdżają na sankach ze wzgórz okalających Izbicę.
Tojwi, druga połowa lat 30.
Kolejny raz wstaje, udając, że musi zrobić siku. Idzie do kuchni i zapala światło. Przerażone nagłym rozbłyskiem karaluchy czmychają w popłochu na wszystkie strony. Tojwi wzdryga się ze strachu, a może z obrzydzenia, ale od razu sięga po nocnik. Siada na nim i otwiera przyniesioną książkę. Uczyć się nie lubi, ale czytać uwielbia. Czasem rodzice muszą go siłą wpychać do łóżka, ale potem i tak z niego wychodzi – niby że siku.
– Żeby go tak ciągnęło do nauki w chederze! – musiała wzdychać ciotka Miriam.
Nawet ojciec ostrzega:
– Tojwi, jak tak dalej pójdzie, nie będziesz nawet umiał odmówić za mnie kadyszu, kiedy przyjdzie pora.
Ojciec ma rację. Ale Tojwi jeszcze nie wie, że nie zdąży nauczyć się słów modlitwy za zmarłych. Na razie czyta książki, nie wierzy, że ktoś może traktować poważnie rozwieszone na budynku poczty plakaty z hasłem „Żydzi do Palestyny”, nie wie, że nawet największe zło zwykle zaczyna się niewinnie, a kiedy dziadek zabiera go do synagogi, jak inni Żydzi kiwa się energicznie w przód i w tył, powtarzając za wszystkimi głośno i wyraźnie „Amen”. Nikt się nie orientuje, że Tojwi nie za bardzo wie, o co chodzi w tych rytuałach.
Rysiek, druga połowa lat 30.
Idzie, a właściwie biegnie nad Wieprz z Jasiem, drugim Ryśkiem i Zbyszkiem. Chcą popływać koło kapuśnisk, nieopodal mostu na grobli. Za nimi wolno, zbyt wolno, jak się za chwile okaże, idą wujostwo Zbyszka. Chłopaki zaczynają się przechwalać:
– Ja nie dopłynę, ja?
Ten drugi Rysiek rozbiera się pierwszy. Chce przepłynąć na tamten brzeg. Jest już na środku rzeki. Wtedy pojawiają się wujostwo. Wtedy nurt porywa Ryśka.
Chłopiec próbuje się ratować. Na brzegu wszczynają alarm. Przybiega jakiś wędkarz, chce podać tonącemu wędzisko. Rysiek znika pod wodą. Wynurza się. Znów znika.
Przybiega więcej osób. Szukają go wzdłuż brzegu. Gdula zarzuca w wodę sieci, może schwycą ciało na dnie. Ale nic nie ma. Kiedy zapada noc, kończą poszukiwania.
Następnego dnia ktoś znajduje zwłoki Ryśka przy filarze mostu na grobli.
Tojwi, druga połowa lat 30.
A teraz nosi pejsy i znów boi się Boga. Zastanawia się czasem, czy rodzina i sąsiedzi nie mają przypadkiem racji – może ojciec rzeczywiście jest gojem? Pali papierosy, je szynkę. Wprawdzie zamyka wtedy drzwi na klucz, ale ściany mają szpary i uszy. Zresztą oboje rodzice odwiedzają czasem chrześcijańskich sąsiadów i jedzą razem z nimi trefne potrawy.
W Izbicy takie zachowanie nie uchodzi. Ulice falują czarnymi chałatami, a kto szczególnie nie szanuje tradycji, może dostać kamieniem, jak ci nieszczęśnicy z Zamościa, którzy przyjechali tu kiedyś w szabas. To byli Żydzi, ale bez nakryć głowy, młodzi, ale na rowerach. Zburzyli spokój niemal pustych ulic Izbicy. Ortodoksi obrzucili ich gradem kamieni, a potem wrócili do święcenia dnia świętego.
Tojwi próbuje więc spełniać wszystkie boskie przykazania. Rano odmawia _Mojde ani_, dziękując za opiekę nad duszą w czasie snu. Myje ręce i modli się przed jedzeniem, jakby swoją gorliwością chciał odkupić grzechy rodziców.
Ale potem płonie bejt midrasz i znów ogarniają go wątpliwości.
„To był Jego dom – myśli. – Nic nie może się zdarzyć bez Jego woli”.
Ma mętlik w głowie, rodziców zadających się z gojami i krewnych, którzy w święta z twarzami przepełnionymi godnością i skupieniem kroczą do synagogi – mężczyźni w czarnych chałatach, jarmułkach lub kapeluszach niosą w haftowanych torbach modlitewne akcesoria, kobiety w długich spódnicach, perukach i chustach prowadzą za ręce dzieci – miniaturki rodziców.
Więc kiedy Tojwi wraca późną nocą od przyjaciół, przerażony ciemnością ulic i demonami czyhającymi w wyobraźni, powtarza w myślach słowa modlitwy _Szma Israel_ i czuje się bezpieczny.
Rysiek, druga połowa lat 30.
Rano przybiega furman Niufe i zaczyna opowiadać o diabłach i zmorach, które nocą zakradły się do stajni, splotły koniom grzywy, a później z gołębnika zabrały dwa gołębie, bo chciały napić się krwi.
Nie wie biedak, że to Stach, izbicki rozrabiaka, odwiedził go w nocy. Rysiek wie, więc zaśmiewa się w duchu. Stach miał ochotę przywłaszczyć sobie dwa gołębie, no to je zabrał. Włamał się do stajni, spłoszył konie, obudził śpiącego na stryszku Niufego – który ze strachu zakopał się głębiej w sianie – a potem wlazł na górę i chwycił gołębie.
A teraz idzie z Ryśkiem na kolejną kradzież – kuszą ich jabłka w sadzie Konczewskich. Sad jest otoczony drutem kolczastym, robią więc podkop. Ale widzą z daleka, że sam dziedzic Konczewski wybrał się na objazd okolicy, a pod nogami konia plącze mu się wyżeł Pat. Chowają się w zaroślach. Dziedzic nic nie zauważa. Strącają jabłka i w nogi.
Ale w lesie orłowskim natykają się na gajowego Malugę.
– Już żeśta nakradli u Konczewskich?! – woła, widząc ich wypchane bluzy. – Dajta no trochę tych jabłek!
Dają.
Starsi chłopcy z Izbicy zajmują się poważniejszymi sprawami. Niedawno w porozumieniu z działaczami ludowymi powstało w miasteczku koło Wici. Na zebraniach w prywatnych domach nastolatki słuchają o sytuacji chłopów w Polsce i nieudolności sanacji. Inni zapisują się do Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży. Tych wspierają Kościół i państwo, mają własną bibliotekę, świetlicę, organizują zabawy, przedstawienia, występy chóru.
Dorośli też politykują. Zbierają się na wiecach albo zamkniętych spotkaniach, najczęściej w domu strażaka. Największe poparcie mają partie ludowe – PSL „Wyzwolenie” i Stronnictwo Chłopskie. O wpływy walczy PPS. Zwolenników znajduje też Stronnictwo Narodowe. Jeden z nich zaproponuje bojkot żydowskich handlarzy. Dwudziestu dwóch członków obecnych na zebraniu przyjmie jednak jego apel obojętnie. W Izbicy tylko trzy sklepy należą do chrześcijan, a u Żyda można zwykle kupić taniej. Przejawy zbytku łatwo rzucają się w oczy. Któregoś dnia Józek przechwala się Ryśkowi i kolegom:
– Ale chała posmarowana masłem jest dobra!
– A co, jadłeś?
– Nie, widziałem, jak Żyd jadł!
Tojwi, druga połowa lat 30.
Jest cichy piątkowy wieczór. Na stole płoną szabasowe świece. Tojwi siedzi na kolanach ojca, kiedy ktoś puka do drzwi i nie czekając na odpowiedź, wchodzi. To wysoki mężczyzna w baranim kożuchu. Tak ubierają się woźnice. Woźnice często chodzą podpici. Ten też jest pijany.
Mężczyzna przywiózł z Zamościa wódkę do sklepu Leona. Pojawia się raz w tygodniu. Nazywa się Bojarski. Przywozi skrzynie pełne butelek, ale część zawsze jest potłuczona. Ojciec na niego narzeka. Ostatnio butelki nie tylko się tłukły – zaczęły też znikać. To już oznacza duże straty.
Teraz ojciec upomina się o zwrot brakujących butelek. Rozmowa przechodzi w pyskówkę. Tojwi słyszy przekleństwa, wyzwiska. Coś, co w swoich wspomnieniach nazwie rasistowskimi obelgami. Bojarski kopie krzesło i wychodzi.
Nie mija dziesięć minut, gdy słyszą z ulicy:
– _Es brent! Es brent!_
Pali się!
To tylko zbieg okoliczności, ale wiersz pod tytułem _Es brent_ napisał niedawno Mordechaj Gebirtig. Kilka zwrotek, które szybko stały się piosenką, powstało w odpowiedzi na pogrom w Przytyku, gdzie po kłótni żydowskiego piekarza z chrześcijańskim rolnikiem wybuchły zamieszki. Zginęło troje ludzi, a co najmniej trzydzieścioro zostało rannych. Fala przemocy rozlała się dalej.
Tymczasem pali się w Izbicy, tuż obok domu Tojwiego. Zza drzwi chałupy walą kłęby dymu. Ludzie napełniają wiadra wodą, zrywają płonące dachówki. Rano okazuje się, że ktoś widział wychodzącego z domu Blattów Bojarskiego: zapalał zapałki, idąc do sieni sąsiadów. Leon wie, że od podpalonego domu miał się zająć ich dom. W Izbicy drewniane zgarbione budynki przytulają się do siebie cienkimi ścianami, a kiedy płoną, rzadko idzie z dymem tylko jeden. Tojwi dobrze zapamiętuje nazwisko woźnicy. Jeszcze go spotka.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._POLECAMY TAKŻE
Agata Maksimowska
_Birobidżan. Ziemia, na której mieliśmy być szczęśliwi_
Historia Żydowskiego Obwodu Autonomicznego od jego powstania i kolonizacji pod koniec lat dwudziestych XX wieku, przez kolejne fale stalinowskich represji, chaos pierestrojki, po niepewność czasów współczesnych.
Birobidżan miał być dowodem na to, że rewolucyjna energia dotrze do najodleglejszych zakątków radzieckiego państwa. Że _ex nihilo_ powstanie nowe żydowskie życie i żydowski socjalistyczny człowiek. Dziś żydowskość jest w Birobidżanie „marką”. W tamtejszej filharmonii restaurację „w żydowskim stylu” otworzył Chińczyk. Na pamiątkę można sobie przywieźć talerzyk z menorą albo figurkę Żyda. Wyprodukowane w Chinach.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2021
Wydanie I