- promocja
Izrael oswojony - ebook
Izrael oswojony - ebook
Ela Sidi napisała, z bardzo osobistej perspektywy, książkę o swoim długim spotkaniu z krajem, gdzie w ekstremalnych warunkach – w cieniu wojen, ataków terrorystycznych i rakiet, wśród krańcowych różnic etniczno-religijnych i kulturowych – formuje się i z pokolenia na pokolenie zmienia młody naród izraelski, a także o roli, jaką w tym procesie wypełniły kolejne alije Żydów z Polski. W jej opowieści, tak jak w Izraelu, przeszłość realnie egzystuje w teraźniejszości, opis wydarzeń sprzed lat splata się z aktualnymi doniesieniami. Poznajemy konkretnych ludzi, koleje ich losu, to co ich łączy lub wręcz przeciwnie – mocno dzieli, widzimy, jak w niezliczonych sporach i kompromisach toczy się izraelska codzienność, czytamy o miejscach, do których nam samym pewnie nigdy nie udałoby się dotrzeć. Ten świat w wielu swoich aspektach wyda się nam zapewne bardzo egzotyczny, ale rozpoznamy w nim także niebagatelną część najnowszej polskiej historii. I co naprawdę niezwykłe, odkryjemy, że dzielimy czasem… to samo wspomnienie.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2875-2 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Nie mogę bawić się z tobą – odparł lis. – Nie jestem oswojony.
– Ach, przepraszam – powiedział Mały Książę. Lecz po namyśle dorzucił: – Co znaczy „oswojony”?
– Nie jesteś tutejszy – powiedział lis. – Czego szukasz?
– Szukam przyjaciół. Co znaczy „oswoić”?
– Jest to pojęcie zupełnie zapomniane – powiedział lis. – „Oswoić” znaczy „stworzyć więzy”.
Spójrz! Widzisz tam łany zboża? Nie jem chleba. Dla mnie zboże jest nieużyteczne. Łany zboża nic mi nie mówią. To smutne! Lecz ty masz złociste włosy. Jeśli mnie oswoisz, to będzie cudownie. Zboże, które jest złociste, będzie mi przypominało ciebie. I będę kochać szum wiatru w zbożu…
ANTOINE DE SAINT-EXUPÉRY
Mały Książę
(w przekładzie Jana Szwykowskiego)O OSWAJANIU
– OD AUTORKI
Wyspa wśród arabskich krajów tak mała, że trudno ją znaleźć na mapie – Medinat Yisra’el, państwo tysiącletnich tułaczy z całego świata stworzone z myślą o Żydach, rządzone przez Żydów i wspierane przez Żydów z całego świata. Kraina, w której w czasach biblijnych chodziło się po wodzie i za życia wstępowało do nieba, a dzisiaj chałaty i peruki na głowach bogobojnych Żydówek mieszają się z przezroczystymi bluzkami pewnych siebie dziewcząt i mundurami żołnierek. Tutaj czas często się spóźnia i żyje się w przekonaniu, że nie ma po co się martwić, bo Bóg czuwa nad swoim narodem, więc ha’kol ihije be’seder, „wszystko będzie dobrze”.
Z upływem lat ten fascynujący kraj stał mi się bliski. Nadal wprawdzie obserwujemy się nawzajem i zachowujemy wobec siebie dystans, ale więzi, które uformowały się i po trzydziestu latach umocniły, nie da się już rozerwać. Nasze spotkanie zmieniło mnie. Ja noszę po nim szramę, pamiątkę z tamtego czasu, kiedy budziłam nieufność i czułam się wyobcowana. Ale moje dzieci pokochały go bezwarunkowo.
Kiedy przed laty pisałam tę książkę, chciałam, aby pozwoliła czytelnikom postawić pierwszy krok w procesie oswajania się z Izraelem i Izraelczykami – bez idealizacji, ale również bez demonizowania. Wiem, że w jakimś stopniu to mi się udało dzięki nadzwyczajnej reakcji czytelników, wyrażonej w licznych e-mailach, podczas spotkań autorskich, a czasami wprost na telawiwskiej ulicy, kiedy okazywało się, że zostałam rozpoznana jako jej autorka. Przygotowując kolejne wydanie, bogatsza o następne dziesięć lat osobistych doświadczeń nie podchodzę do niego tak emocjonalnie jak kiedyś. Ja się zmieniłam, zmienił się Izrael, ale tamto pragnienie zrozumienia tego kraju jest teraz równie silne jak wtedy. Dodałam wątki, które wydały mi się ważne, napisałam o tym, co upływający czas przyniósł mnie i mojej rodzinie, ale to nadal ta sama opowieść. Ta, której głównym bohaterem jest Izrael.IZRAELSKI KALEJDOSKOP
(ZAMIAST WPROWADZENIA)
Od czasu, kiedy w Krakowie usłyszałam usłużnego hotelarza proponującego turyście „pokoik z widoczkiem na Wawel”, jestem podejrzliwa wobec wszelkich zdrobnień. Dopiero jednak w Izraelu, gdzie zamieszkałam w 1991 roku, mogłam się uwolnić od niezręcznej, dziecinnej formy swojego imienia i lekkiego zażenowania, które zawsze mi towarzyszyło, gdy przedstawiałam siebie, dorosłą osobę, jako Elę. Bo tutaj wszyscy mówią sobie po imieniu. Nie ma pań i panów, ponieważ kraj ten budowali w komunach zwanych kibucami syjonistyczno-socjalistyczni pionierzy, a ci nawet własnym dzieciom polecali zwracać się do siebie po imieniu, bo „mamo” i „tato” było zbyt mieszczańskie w ich mniemaniu. W Ziemi Świętej „Ela” nie dość, że brzmi dostojnie, to jeszcze oznacza ni mniej, ni więcej, tylko boginię, choć i… pistację. Jako że nie jestem królową Anglii, swojego oficjalnego imienia – Elżbieta – używam tylko formalnie. Izraelczykom bardzo trudno je wymówić i gdy je słyszą, za każdym razem chcą koniecznie wiedzieć, czy w języku polskim są słowa jeszcze trudniejsze. Odpowiadam z dumą: Oczywiście, spróbujcie powtórzyć za mną – „W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie”.
Nazwisko po mężu, Sidi, krótkie i dźwięczne, nie komplikuje mi życia. Jest łatwe do zapamiętania i brzmi nowocześnie zarówno po polsku, jak i po hebrajsku, choć jego etymologia sięga setek lat w przeszłość. W bułgarskim, tureckim (żydowska prababcia męża przyjechała z Bułgarii, przez stulecia będącej pod władaniem Turków) i arabskim oznacza ono zarządcę, dowódcę, władcę, pana. Tak więc, drodzy państwo, ten tekst pisze dla was z Izraela bogini i po mężu pani we własnej osobie. Powiecie – megalomanka! I, wbrew pozorom, nie będziecie mieli racji. Po pierwsze, nie ja wybrałam sobie imię; uczynił to mój ojciec, kierując się podszeptem babci, Julii Romanowicz. Po wtóre, nim wyszłam za mąż za mężczyznę noszącego jak order imię Ejal – oznaczające męskość i odwagę – nie wiedziałam, że wyjdę za mąż za pana. Między nami mówiąc, gdybym nawet przed laty sprawdziła jego dowód osobisty i tak nie miałabym pojęcia, co oznaczają te wszystkie przypominające drut kolczasty literki, a teraz już jest za późno. Lubię swoje imię i nazwisko i nie chciałabym ich zmienić. Poza tym obecnie nikt tego ode mnie nie żąda, podczas gdy moi znajomi Żydzi, masowo emigrujący z Polski do Izraela w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, często musieli to zrobić, aby zasymilować się w nowym środowisku. A że trudno im było wyrzec się polskiej części siebie, do tej pory są Karolem, Zenkiem, Henrykiem dla polskojęzycznych znajomych, a dla Izraelczyków – Jaronem, Danim czy Cwim. Isaszar (Isashar w transkrypcji angielskiej: //tr-ex.me/translation/polish-english/isaszar#gref) Mohel vel Daniel (Dani) Tracz, jeden z moich znajomych, Żyd od wielu pokoleń, syn Judkego Mohela, opowiedział mi, że także w Polsce działo się tak samo i przytoczył historię, która zdarzyła się w jego rodzinie.
Pewnego dnia podczas wojny moja mama Riwa Tancman otrzymała z frontu list nadany przez porucznika Wacława Tracza i zaadresowany do Ireny Tracz (R. Tancman). A w liście było napisane:
„Moja Kochana Riwko, od dzisiaj nie jesteś już panią Tancman, tylko Ireną Tracz, a nasz synek nazywa się odtąd Daniel nie zaś Isaszar. Nie ma już Żydów i Polaków, są tylko towarzysze budujący światłą Polskę bez uprzedzeń rasowych i narodowościowych.
Wacław Tracz, Twój mąż”.
Jak później opowiedział mi ojciec, generał Wiktor Grosz (również Żyd ze zmienionym nazwiskiem), nadając mojemu ojcu rangę porucznika, powiedział: „Judke Mohel nie może wydawać rozkazów Kowalskim. Zmień nazwisko”. „Na jakie?”, zapytał ojciec. Grosz pomyślał chwilę i odparł „Wacław Tracz!”.
Hebrajskie imiona Izraelczyków urzekają mnie. Niosą ze sobą posmak starożytnego świata. Nic w tym dziwnego, skoro we współczesnym Izraelu mówi się prawie tym samym językiem hebrajskim, którym posługiwano się na co dzień w czasach inwazji wojsk babilońskiego króla Nabuchodonozora na Jerozolimę, w 597 roku p.n.e. W nazwach własnych zachowało się wiele archaizmów wskrzeszonych po przeszło dwóch tysiącach lat. Tylko sobie to wyobraźcie: gdyby dosłownie przetłumaczyć imiona, to Arie, czyli Lew, oraz Zeew, Wilk, mogliby spotkać na ulicach Tel Awiwu swoich sąsiadów, czteroosobową rodzinę: mamę Aurę (Hila), z ojcem Świtem (Szachar), córką Światłem (Or) i synkiem Horyzontem (Ofek). Po drodze minąć się z panią Ptak (Cipora), która wybrała się do kawiarni, by tam posiedzieć w towarzystwie Wolności (Drora) i Nadziei (Tikwa), pijąc espresso podane przez Promień (Keren). Brzmi jak bajka? Tutaj wydarza się powszechnie, podobnie jak wiele innych dziwów. Ha’im ze moce chen be’ejnejchem?, „Czy to wzbudza zachwyt w waszych oczach?”, spytałby po hebrajsku Izraelczyk. W moich tak, choć nigdy nie planowałam swojego życia z dala od Polski i w najśmielszych wizjach mojej przyszłości Bliski Wschód nigdy się nie pojawiał. Zanim na stałe zamieszkałam w Izraelu, dwukrotnie przyjeżdżałam tu jako turystka i za każdym razem wyjeżdżałam z przekonaniem, że nie jest to kraj, z którym potrafiłabym się oswoić. Emigracja do Izraela po prostu mi się zdarzyła. Otrzymałam ją w ślubnym podarunku wraz z mężem Izraelczykiem.
Dlaczego ja i dlaczego ta książka
Że też przytrafiło się to właśnie mnie: nie-Żydówce, Polce bez pojęcia ani o historii, ani o tradycji judaizmu, który stanowi podstawę identyfikacji narodu żydowskiego i państwa izraelskiego, jedynego na całym świecie, gdzie judaizm jest religią większości obywateli. Że też właśnie mnie została dana możliwość, by uczyć się tej rzeczywistości od wewnątrz, z perspektywy gojki (od hebrajskiego gōim, ludy, w znaczeniu: obce, inne niż żydowskie) mieszkającej w społeczności Żydów świeckich. Ale stało się, jak się stało, i oto wysnuta z tego doświadczenia opowieść o nietypowej izraelskiej rodzinie – złożonej z Żyda, nie-Żydówki i dwójki dzieci – pokazuje Izrael zwykłych ludzi, tych, którzy piszą dzieje kraju, stojąc w tłumie, nie zaś na jego czele. W swojej narracji próbuję przybliżyć czytelnikom unikalną wielość światów pomieszczonych na małej przestrzeni: niejednolitych, sprzecznych, kontrastowych i z sobą skonfliktowanych. A także wynikający stąd kalejdoskop postaw, poglądów i tożsamości Izraelczyków.
Nie jest to książka naukowa. Potrzebną do jej napisania wiedzę czerpałam przede wszystkim z bezpośrednich obserwacji, z wywiadów i rozmów z Izraelczykami, z książek, środków masowego przekazu i internetu. Pokazuje ona skrawek rzeczywistości powszedniego Izraela małych i wielkich spraw, kraju, który już wtedy, gdy tu przyjechałam, był nie tylko celem pielgrzymek wyznawców judaizmu, chrześcijaństwa i islamu czy stroną zbrojnego konfliktu izraelsko-palestyńskiego, ale i nowoczesnym, najbardziej rozwiniętym pod względem przemysłowym i gospodarczym państwem Bliskiego Wschodu.
Relikty przeszłości, takie jak kapparot, sięgająca czasów starożytnych ofiara z koguta, współistniały tutaj z high-tech, nowoczesnymi centrami technologii, plaża dla homoseksualistów sąsiadowała z plażą dla ortodoksyjnych, przestrzegających segregacji płciowej Żydów, i nadal można było usłyszeć na ulicy, jak za przedwojennych lat w żydowskich miasteczkach w Polsce, nawoływanie alte zachen, „stare rzeczy”. Tyle że w woźnica to przeważnie Arab, głos nagrany jest na płytę, a owe stare rzeczy to komputery, pralki automatyczne i lodówki.
Religia i państwo
Chociaż społeczeństwo izraelskie jest w większości niereligijne, w Izraelu nie ma rozdziału państwa i religii. Judaizm jest religią państwową, a biblijne i talmudyczne prawa – zwłaszcza koszerności – przestrzegane są we wszystkich publicznych instytucjach: szkołach, restauracjach, szpitalach, sklepach, samolotach, w izraelskim wojsku, CaHaL-u, i parlamencie – Knesecie. Sądy rabinackie, złożone wyłącznie z mężczyzn, rozstrzygają sprawy według liczących setki, a nawet tysiące lat praw religijnych. To one mają decydujący głos w sprawach małżeństwa i rozwodu – również Żydów świeckich. Z danych The Jewish People Policy Institute z 2021 roku wynika jednak, że siedemdziesiąt osiem procent populacji nie uważa, aby życie w „państwie Żydów” oznaczało dla jego obywateli konieczność wypełniania religijnych praw żydowskich. Ale w praktyce, począwszy od popołudniowych godzin piątkowych aż do sobotniego wieczoru, niemożliwe jest, poza Hajfą, w której mieszka społeczność mieszana arabsko-żydowska, i miejscowościami arabskimi, skorzystanie z publicznego transportu – jego funkcjonowanie zawiesza się na czas świętego szabatu. W Jom Kippur w żydowskich miejscowościach wszystkie restauracje i sklepy zamknięte są na dwadzieścia pięć godzin, wstrzymana jest wszelka komunikacja na lądzie, w powietrzu i na morzu. Podczas obchodów trwającego tydzień święta Pesach nie kupi się w żydowskich sklepach pieczywa na zakwasie, bo jest to zabronione prawem religijnym respektowanym przez państwo, a ponieważ w tym okresie Izraelczycy niemal jednomyślnie wybierają się na wiosenne wycieczki, nie da się uniknąć stania w długich korkach na drogach prowadzących zarówno na północ, jak i na południe.
Przyjeżdżających do Izraela w Dniu Zagłady i w Dniu Pamięci mogą zaskoczyć niezrozumiałe sceny: nagle, o godzinie dziesiątej zero zero, w całym kraju zaczynają wyć syreny. Izraelczycy – emeryci, dzieci, kobiety i mężczyźni – stoją na baczność z pochyloną głową w miejscach, w których zastał ich dźwięk syren: na samym środku autostrady, w sklepach, w biurach, szkołach, na szpitalnych korytarzach, w zakładach przemysłowych, restauracjach i na ścieżkach w parkach. W tym momencie jezdnie z tysiącem unieruchomionych samochodów i zastygłymi obok nich sylwetkami ludzi bardziej kojarzą się z planem filmowym niż prawdziwym życiem, przerwanym na chwilę w hołdzie zamordowanym w czasie drugiej wojny światowej Żydom oraz poległym w obronie ojczyzny żołnierzom i cywilom. Niektórzy ultraortodoksyjni i antysyjonistyczni Żydzi urządzają jednak w tych dniach w parkach radosne pikniki.
W Dzień Niepodległości Izraela, kiedy tańcami, pokazami sztucznych ogni i muzyką świętuje się odrodzenie narodu żydowskiego we własnym państwie, nieuznający Izraela chasydzi z dynastii Satmar ostentacyjnie palą flagi izraelskie, wywieszając w oknach własne – czarne, na znak żałoby; podobnie czynią w swoich miejscowościach ci Arabowie, dla których jest to dzień klęski Palestyńczyków.
Izrael wyobrażony i rzeczywisty
W Polsce nazwa „Izrael” przywołuje na ogół skojarzenie z konfliktem palestyńsko-izraelskim na Bliskim Wschodzie, o którym pisze się i mówi w telewizji, z pielgrzymkami, bożonarodzeniową pasterką w Betlejem, urodą okolic Morza Martwego. A ponieważ zdjęcia publikowane w mediach najczęściej robione są na ulicach miast Autonomii Palestyńskiej, to właśnie one, wraz ze Starym Miastem w Jerozolimie, starożytną topografią Ziemi Świętej i scenami biblijnymi, stają się standardowym wyobrażeniem mitycznej krainy pokrytej pustynnym piaskiem. Tymczasem Izrael jest państwem w pełni nowoczesnym, o czym może zaświadczyć pnący się ku niebu Tel Awiw, według danych „The Economist” w 2021 roku najdroższe miasto świata, od najbiedniejszego, stolicy Syrii, Damaszku, oddalone jedynie o trzysta dwadzieścia kilometrów.
Izrael przypomina kraje europejskie i zarazem bliskowschodnie. Choć cierpi, podobnie jak cały Bliski Wschód, na chroniczny brak wody, na każdym kroku można tu spotkać parki, skwery, sztuczne zbiorniki wodne i mozaiki kwiatów zdobiące pobocza dróg. Domy otoczone są bujną roślinnością, a popularne wśród Izraelczyków ogrody zakłada się nie tylko wokół prywatnych willi, ale również na dachach i tarasach wielu budynków. W całym kraju sadzi się lasy i zagospodarowuje piaszczyste tereny, nawadniane przez skomplikowane, elektronicznie regulowane systemy wodne, najnowocześniejsze na świecie, pod uprawę kwiatów, owoców cytrusowych, tytoniu, bawełny, orzeszków ziemnych, warzyw i zbóż. Fikusy hodowane w Polsce w doniczkach tu rozrastają się do rozmiaru potężnych drzew. Niejedno przekleństwo zostało rzucone pod ich adresem. Wysadzane są nimi aleje wielu miast, a ich spadające owoce pokrywają chodniki grubą warstwą miąższu pozostawiającego trudne do wywabienia, podobne do smoły czarne plamy nieodwracalnie niszczące asfaltową nawierzchnię. Wzdłuż poboczy dróg obok fikusów rosną palmy daktylowe, akacje o żółtych, czerwonych lub fioletowych kwiatach, wielobarwne azalie i oliwki o srebrnozielonych liściach. Często spotyka się pochodzące z Australii eukaliptusy, które idealnie przystosowują się do izraelskiego klimatu i dlatego są niemal wszędzie.
W rzece Alexander pływają olbrzymie żółwie wodne, a na północy, w dolinie Hula, raju ptaków, co roku w drodze z Europy do Afryki zatrzymuje się na krócej lub dłużej, wylęgając tu młode, ponad pięćset milionów (!) ptaków reprezentujących trzysta dziewięćdziesiąt gatunków. W pustynnym mieście, Micpe Ramon, zbudowanym na skraju przepaści, nad największym erozyjnym kraterem na świecie przypominającym powierzchnię Księżyca, pomiędzy blokami mieszkalnymi przechadzają się dzikie kozice; nad starożytnymi ruinami Gamli na wzgórzach Golan szybują stada orłów, a najdziwniejszą chyba cechą Ziemi Świętej jest to, że obok siebie rosną drzewa znane z krajobrazów Afryki, Europy, Australii i Azji. W tym samym czasie jedne z nich dopiero wypuszczają pączki, ciesząc się wiosną, inne już rodzą dorodne owoce, jak bywa to latem, jeszcze inne szykują się do „zimy”, pozbywając się liści tuż obok drzew kwitnących pierwszym kwieciem.
Zimą w Tel Awiwie nad Morzem Śródziemnym można spędzić miły poranek podobny do majowego w Polsce, przenieść się w listopadowy dzień, szargany porywistym wiatrem i oziębiany niskimi temperaturami w położonej na wysokości Zakopanego Jerozolimie i stamtąd, w ciągu czterdziestu pięciu minut, zjechać do najniższej depresji świata nad Morzem Martwym, aby w pełnym letnim słońcu kąpać się w śliskiej i oleistej w dotyku wodzie. Nazajutrz zaś na północy kraju można pojeździć na nartach na ośnieżonej górze Hermon (ostrzegam jednak przed wielogodzinnymi korkami).
Szczególnie ostrożnym trzeba być zimą nad Morzem Martwym – Jam ha-Melach, Morzem Soli, jak je nazywają Izraelczycy. Jeśli na pobliskich Wzgórzach Judzkich spadnie ulewny deszcz, to wyschnięte koryta okresowych rzek odżyją, napełniając się wodą. W terenie pozbawionym roślinności, gdzie występują nagie skały i płytka, gliniasta, drobnoziarnista gleba o niskiej infiltracji, woda nie wsiąka, tylko z dużą siłą spływa w dół, ku Morzu Martwemu, w skoncentrowanych, potężnych strumieniach wezbranych rzek. Powstałym w ten sposób wartkim prądom nie potrafią sprostać nawet ciężarówki. Woda, pojawiająca się nagle „znikąd”, zatopić może przejścia drogowe, zniszczyć mosty i porwać wszystko, co napotka na swojej drodze. Jeśli w tym czasie, korzystając z pięknej pogody nad Morzem Martwym, będziecie zwiedzać jeden z parków narodowych czy rezerwatów przyrody, możecie być narażeni na niespodziewane, okresowe pojawienie się wodospadów spływających z wysokości około ośmiuset metrów na grunt położony czterysta metrów poniżej poziomu morza. Powódź na pustyni, coś, co brzmi dla wielu ludzi jak science fiction, w Izraelu nie tylko zdarza się każdego roku, ale i czasami zbiera śmiertelne żniwo.
Żyd, Arab, Izraelczyk
Kwestia tożsamości Izraelczyków żydowskiego pochodzenia – głównych bohaterów mojej książki – tych, którzy tu przybyli z każdego niemal kraju świata, są wyznawcami różnych odłamów judaizmu i różnią się od siebie mentalnością, jest pogmatwana i niejednoznaczna. Dziś to oni i ich potomkowie stanowią trzon wciąż kształtującego się narodu izraelskiego. Obok nich, na tym samym terytorium, żyją mniejszości wyznaniowe i etniczne, w tym arabska, stanowiąca około dwudziestu jeden procent społeczeństwa. Izraelscy Arabowie często czują się i są traktowani jak obywatele drugiej kategorii. A jednak, jak wynika z sondażu przeprowadzonego trzynastego grudnia 2021 roku przez Palestine News Network SHFA, aż dziewięćdziesiąt trzy procent Arabów mieszkających w Jerozolimie, spornym mieście, w którym arabska społeczność, w pełni świadoma swojej odrębności narodowej i politycznej, woli pozostać pod rządami Izraela.
Sami Izraelczycy określają się poprzez przynależność do narodu żydowskiego i zarazem izraelskiego, a często i tego, w którym żyli oni sami i ich przodkowie urodzeni w diasporze, ponieważ są przekonani, że to opisuje ich tożsamość w specyficzny sposób. Na co dzień w miastach i wioskach zamieszkanych przez ludność żydowską nie mówi się o sobie: „jesteśmy Żydami”. Zakłada się, że są nimi wszyscy i nie trzeba tego jakoś specjalnie podkreślać. Za to często w kontekście tego, kim się jest, przywołuje się państwo, z którego się pochodzi lub z którego przyjechali rodzice czy dziadkowie.
W wielu zasadniczych kwestiach, takich jak stopień religijności determinujący styl życia, poglądy polityczne, mentalność, stosunek do gojów, czyli nie-Żydów, i kwestii palestyńskiej, jedna izraelska rodzina może diametralnie różnić się od drugiej mieszkającej za ścianą w tym samym budynku, w tym samym mieście. Kategoria „Żydzi w Izraelu” opisuje bowiem spektrum postaw, poglądów i stylu życia. Obejmuje nie tylko należących do ultraortodoksyjnego odłamu judaizmu: pejsatych chasydów w czarnych kapotach lub garniturach, białych koszulach i czarnych kapeluszach, ale również Żydów, u których jedyną zewnętrzną oznaką żydowskości jest szydełkowa kipa. Żydami są też modni dandysi nieróżniący się wiele w sposobie ubierania się czy w stylu życia od przeciętnego mieszkańca europejskiej metropolii. Izraelczyk-Żyd pochodzący z Maroka czuje się o wiele bardziej związany z tym, który urodził się w Iraku czy Algierii, niż z Izraelczykiem-Żydem europejskim. Żyd świecki lepiej zrozumie innego świeckiego Izraelczyka niż Żyda ultraortodoksyjnego. Z kolei ultraortodoksyjnym Żydom europejskim, odseparowanym od laickiego społeczeństwa, podzielonym na dwory chasydzkie i zwolenników różnych rabinów, trudno znaleźć wspólny język z przedstawicielami ortodoksyjnych Żydów pochodzących spoza Europy. Zwolennik porozumienia z Palestyńczykami świetnie porozumie się z kimś, kto reprezentuje izraelską lewicę polityczną, i będzie w ostrym konflikcie z Żydem osadnikiem na Zachodnim Brzegu.
Żyd homoseksualista, swobodnie eksponujący swoją seksualność podczas parad miłości regularnie organizowanych na ulicach Tel Awiwu i Jerozolimy, może zostać obrzucony kamieniami w ultraortodoksyjnym Bnei Braku. Kibucnik wychowany w socjalistycznej idei równouprawnienia i emancypacji kobiet z oburzeniem wysłucha głosu Żydów ultraortodoksyjnych domagających się separacji płciowej, a oficer izraelskich sił zbrojnych, Żyd należący do religijno-narodowego odłamu judaizmu, nie będzie miał w kwestii obronności kraju wiele wspólnego z tym Izraelczykiem, który zamiast pójść do wojska, przez całe dnie studiuje święte księgi w oderwaniu od spraw doczesnych.
Podzielone wewnętrznie społeczeństwo izraelskie jednoczy się w momencie zagrożenia. Zgodnie z religijnym nakazem (Talmud babiloński, Szawuot, 39A), który głosi, że „wszyscy Izraelici odpowiedzialni są jeden za drugiego”, Izraelczycy pochodzenia żydowskiego są solidarni w poczuciu więzi etnicznej z innymi Żydami w diasporze i z Izraelczykami przebywającymi czasowo poza granicami państwa.
Izrael do wyborów w 2013 roku należał do nielicznych na świecie państw, w których partie polityczne w kampanii przedwyborczej koncentrowały się nie na postulatach ekonomicznych, ale na kwestiach obronności i religii. Kiedy tutaj mówi się o lewicy politycznej, ma się na myśli świeckie partie opowiadające się za prawem Palestyńczyków do suwerenności i własnej ziemi; prawica zaś, zwykle w koalicji z partiami ultraortodoksyjnymi, jest w tej kwestii bardziej konserwatywna.
Wielość światów
W państwie emigrantów ostre antagonizmy występują pomiędzy nowymi olim chadaszim a sabrami, czyli tymi, którzy już się tu usadowili lub tutaj się urodzili, oraz tymi o jaśniejszej skórze a ciemniejszymi, pochodzącymi z krajów arabskich czy z Afryki. Szczególnie wyraźnie widać to na przykładzie Żydów z Etiopii o czarnej skórze, mieszkających na słabo rozwiniętych peryferiach, gdzie jest wysoki wskaźnik bezrobocia. Badania przeprowadzone przez ekonomistów – Ereza Sinivra, dziekana Wydziału Ekonomii w telawiwskiej Wyższej Szkole Zarządzania, oraz Gila Epsteina z Uniwersytetu Bar-Ilan – wykazały, że zajmują oni ostatnie miejsce na liście płac: zarabiają mniej niż izraelscy Arabowie. Według CBS dochód netto przypadający na gospodarstwo domowe wśród ludności pochodzenia etiopskiego wyniósł w 2019 roku czternaście tysięcy dwadzieścia siedem NIS, w porównaniu z siedemnastoma tysiącami dwustu siedemdziesięcioma sześcioma NIS we wszystkich gospodarstwach domowych. Emigranci z zacofanych gospodarczo terenów Afryki, najtrudniej asymilujący się z izraelskim społeczeństwem, nierzadko stają się przedmiotem jawnej dyskryminacji. Niektóre placówki oświatowe nie chcą przyjmować ich dzieci, a bywa i tak jak w Kiryat Malachi, gdzie w jednej z nowoczesnych dzielnic sto dwadzieścia rodzin podpisało porozumienie o niesprzedawaniu i niewynajmowaniu mieszkań Etiopczykom, uzasadniając swoją decyzję, jak to określił komitet mieszkańców, „brakiem higieny Etiopczyków” oraz faktem, że ich „obecność w dzielnicy przyczynia się do obniżki cen nieruchomości”, o czym doniosła gazeta „Globes”. Raport kontrolera stanowego Netanyahu Engelmana z 2021 roku ujawnił fakt nadmiernego policyjnego nadzorowania populacji etiopskiej: „Trzy i osiem dziesiątych raza wśród nieletnich; jeden i dziewięć dziesiątych raza wśród dorosłych częściej niż w odniesieniu do ogółu populacji”, a także szczególnie wysoki poziom dyskryminacji w służbie publicznej i zatrudnieniu oraz rasistowskiego traktowania.
Czasem ma się wrażenie, że łatwiej zrozumieć, kto jest przeciwko komu i dlaczego, niż kto jest z kim. Sami Żydzi są zresztą tego świadomi, czemu dają wyraz w autoironicznym dowcipie:
Na bezludną wyspę przypływa statek i odnajduje tam Izraelczyka. Uszczęśliwiony rozbitek pokazuje kapitanowi, czego dokonał w ciągu dziesięciu lat pobytu na wyspie. Najbardziej chwali się trzema niepozornymi barakami.
– Proszę się dobrze przyjrzeć – mówi – tu zbudowałem trzy przepiękne synagogi.
– Trzy?! – dziwi się kapitan. – Po co aż trzy?
– Jedna dla Żydów aszkenazyjskich, druga dla sefardyjskich, a trzecia to ta, do której nie jestem gotów wejść za żadną cenę.
Izraelscy Żydzi od wieków podzieleni są na dwa główne odłamy: pochodzących z Europy Środkowej i Wschodniej aszkenazyjczyków oraz Żydów wschodnich, do których zalicza się tych z państw arabskich Afryki Północnej i Azji Środkowej, a także osiadłych, po wygnaniu w 1492 roku z Hiszpanii, w państwach basenu Morza Śródziemnego i Bałkanów sefardyjczyków.
Każda społeczność ma swojego naczelnego rabina, własne obrzędy i prawa koszerności, własne sądy rabinackie i odrębny system edukacyjny. Każda inaczej chwali tego samego Boga, a głębokie różnice między nimi ukształtowała odmienność etniczna, kulturowa i mentalna. Aby lepiej tę odrębność zrozumieć, należy spotkać się z Żydami wschodnimi i aszkenazyjczykami przy jednym stole. W domu moich znajomych, Żydów z Polski, na pytanie, czy chcesz coś zjeść, przyjęte jest odpowiadać: „Nie, nie jestem głodny”. A po głębokim namyśle dodawać: „Może jednak szklankę wody?”. U mamy mojej przyjaciółki z Maroka nikt nie pyta, czy ktoś jest głodny. Gości od razu sadza się za stołem i częstuje obfitym obiadem, spożywanym wraz z liczną rodziną gospodarzy, sąsiadami, bliższymi i dalszymi krewnymi. W domu aszkenazyjczyków przebojem stołu jest gefilte fisz (jidysz), ryba faszerowana, zwykle karp, szara, delikatna w smaku, zanurzona w trzęsącej się galarecie, ewentualnie z dodatkiem ugotowanej marchewki przypominającej tę, którą podaje się w pierwszych zupkach niemowlakom. W domu wschodnim gwiazdą stołu jest rybna potrawa zwana chraime, zwykle przygotowywana z ryby o poetyckiej nazwie „księżniczka Nilu”: dramatycznie czerwona od sosu z pomidorów i czerwonej papryki, doprawiona mnóstwem przypraw, paląca usta i pachnąca intensywnie kolendrą.
Aszkenazyjska pani domu wystawia na stół bogatą zastawę, świeczki, kwiaty i zaledwie kilka, tych samych co zawsze, potraw. Broń Boże, nie za dużo, by się nie zmarnowało. Goście zamiast rozmawiać, w skupieniu celebrują jedzenie, słuchając nastrojowej muzyki. Stół sefardyjskiej gospodyni ugina się od rozmaitego rodzaju kolorowych sałatek, zwykle ostro przyprawionych, kilku gatunków mięs, ryb oraz obfitości rozmaitych kolorowych dodatków. Nieważne, czy potrawy stać będą w garnku na stole, czy zostaną wyłożone na papierowe talerze. Koniecznie musi ich być dużo, by wszyscy mieli w czym wybierać, czuli się nasyceni i głośno, jeden przez drugiego, wychwalali dania oraz pracowitą gospodynię, która zawsze gotowa jest trudzić się dzień i noc, aby zadowolić innych i aby był powód do radowania się spotkaniem, często też tańcem i wspólnym śpiewaniem.
Wszyscy Izraelczycy są co do tego zgodni: jeśli nawet kuchnia aszkenazyjska nie odwołuje się do zmysłu powonienia, a wschodnia nadmiarem ostrych przypraw zabija smak, to obie dopełniają się wzajemnie, tworząc mieszankę prawdziwie izraelską. Wyjątkowo smaczną.
Wybrakowane puzzle
Powstałe w 1948 roku młode państwo emigrantów z całego świata przez cały czas się zmienia w procesie tworzenia samego siebie. Mówi się tu w trzydziestu trzech językach. Rangę języka urzędowego ma tylko hebrajski, ale bez problemu można się też porozumieć po angielsku i rosyjsku, w społeczności ortodoksyjnej także w jidysz, języku żydowskim, który powstał około X wieku w południowych Niemczech na bazie dialektu średnio-wysoko-niemieckiego z dodatkiem elementów hebrajskich, słowiańskich i romańskich.
Pogmatwany, czasami zdezintegrowany, czasami zaś nad podziw solidarny Izrael zadziwia, fascynuje i prowokuje sprzeczne opinie. I choć wszystko to przywodzi na myśl wybrakowane puzzle, okazuje się, że owe niepasujące do siebie kawałki, upchnięte w jednym pudle, układają się, o dziwo, w niepowtarzalną całość.
Kontrasty występują w każdym państwie. W Izraelu, i to jest ewenement, są one przewodnią zasadą rzeczywistości uporządkowanej według nakładających się na siebie konfliktów. Jak w anegdocie, w której do rabina przychodzi ze skargą na swojego aszkenazyjskiego sąsiada Żyd sefardyjski. Rabin po wysłuchaniu go oświadcza: „Masz rację!”. Wkrótce pojawia się u niego aszkenazyjczyk z kontrargumentami. Rabin i jemu przyznaje rację. Przysłuchujący się całemu zdarzeniu uczeń rabina zwraca się z pretensją do swego nauczyciela: „Rabbi, nie można jednocześnie przyznawać racji dwu przeciwstawnym stanowiskom”. „I ty masz rację”, odpowiada na to rabin z pewnością w głosie.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji