Ja, inkwizytor. Bicz Boży - ebook
Ja, inkwizytor. Bicz Boży - ebook
"Ja, inkwizytor: Bicz Boży" - pierwsza powieść Jacka Piekary o Mordimerze Madderdinie i jednocześnie najdłuższa książka z cyklu "inkwizytorskiego". Jacek Piekara tak mówi o tej powieści: "Bicz Boży to nie tylko historia skomplikowanego śledztwa prowadzonego przez młodego jeszcze inkwizytora, śledztwa w którym główne role grają spryt, bezwzględność oraz wierność tezie, że sprawiedliwość jest ważniejsza od prawa. To również opowieść, w której Czytelnik między innymi dowie się o podejrzeniach co do zniknięcia Jezusa Chrystusa, pozna niektóre tajemnice Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium, a także usłyszy przepowiednię dotyczącą przyszłości samego Mordimera".
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-515-3 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szczególnie gorąco chciałbym podziękować panu Radosławowi Bieniowi, autorowi pracy doktorskiej (celująco obronionej!) „Zmienić przeszłość – alternate history w perspektywie genologiczno-komparatystycznej (Jacek Piekara i Orson Scott Card)”. Bardzo się cieszę, że zechciał poświęcić swój czas na tak ciekawą i niezwykle pieczołowicie przygotowaną analizę mojej twórczości.
Serdecznie dziękuję również panu Bartoszowi Brzozowskiemu, który stworzył i prowadzi Nieoficjalny Serwis o Jacku Piekarze (pod adresem jpiekara.cba.pl).Rozdział I. Stos
I daj nam siłę, byśmy nie przebaczali naszym winowajcom... – modlił się Andreas Voerter tępo wpatrzony w ogień trawiący stojącego pośrodku stosu mężczyznę. Ja również przyglądałem się uważnie, gdyż płonący na stosie biskup to niezwyczajny widok i zapewniam was, mili moi, że obraz skwierczącego w płomieniach dostojnika każdemu zapadłby w pamięć. Hierarcha był odziany w fioletową sutannę, haftowaną złotem infułę i mucet obficie wyszywany szlachetnymi kamieniami. W prawej dłoni dzierżył pastorał, a jak się później przekonaliśmy, przywiązano mu go do palców sznurem, by nie upadł za wcześnie na ziemię. Wszystko to płonęło już na Jego Ekscelencji i pomyślałem sobie, że tak zapewne wyglądałby Mojżesz, gdyby jego konwersacja z ognistym krzewem potoczyła się mniej udanie niż w rzeczywistości.
– Wody! Wody! – ryknął Hugon Hoffman i rozejrzał się bezradnie wokół. Potem zerknął w niebo, jakby spodziewał się, że Bóg odpowie na jego prośby i co najmniej ześle rzęsistą ulewę. Ale dobremu Panu niespieszno było do gaszenia ciała świątobliwego pasterza i nawet lamenty inkwizytora nie mogły niczego zdziałać.
Nie ukrywam, iż ja przede wszystkim z żalem spoglądałem na dobra, które się marnowały, gdyż wartość biskupich szat z całą pewnością przewyższała wartość kilku wiosek. Poza tym biskup i tak już nie żył, więc nie miało znaczenia, czy wyjmiemy ze stosu jedynie jego podwędzonego w dymie trupa, czy też na wpół spopielony kadłub.
– Na gwoździe i ciernie! Na straszliwy gniew Pana! – wyjąkał zduszonym głosem Andreas Voerter. – Co się tutaj wyprawia? – Potoczył po nas takim wzrokiem, jakbyśmy mogli odpowiedzieć na jego pytanie. – Co się wyprawia? – powtórzył już żałosnym tonem.
Uniosłem wzrok i spojrzałem w granatowe niebo zasnute szarymi strzępami chmur. Gdzieś daleko zobaczyłem cieniutkie pasemko błyskawicy.
– Burza idzie – powiedziałem.
Wszystko zaczęło się trzy dni wcześniej, kiedy do siedziby Inkwizytorium w Bielstadt, gdzie miałem zaszczyt służyć, nadszedł tajemniczy list. Oznajmiał on, że jeśli chcemy ujrzeć zbrodnicze skutki działalności sekty obmierzłych heretyków, powinniśmy pojawić się pod Szubieniczną Górą, w okolicach Löwenbergu, w sobotę po południu. Rzecz jasna, podobnych doniesień nie należy lekceważyć, lecz nikt przy zdrowych zmysłach nie wysłałby czterech inkwizytorów tylko z powodu jednego świstka papieru wrzuconego przez okno. Jednak list oprócz zdawkowej informacji zawierał również fragment, który podziałał na nas niczym uderzenie bata na leniwą chabetę. Otóż autor zapisał cytat z Ewangelii brzmiący: Oto już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona, mieszając słowa łacińskie z greckimi i hebrajskimi. Niestety, rozpoznałem zaledwie grekę oraz łacinę, lecz przełożony naszego oddziału Inkwizytorium, Gregor Vogelbrandt, znał hebrajski na tyle, by przeczytać najprostsze słowa. A że w tym języku zapisano jedynie słowo „drzewo”, więc sprawa była prosta i nawet bez znajomości hebrajskiego rozpoznalibyśmy fragment Biblii. Cóż autor pisma chciał nam przez to powiedzieć? Niewątpliwie pragnął, byśmy wiedzieli, że jest człowiekiem znakomicie wykształconym. A jeśli tak, istnieją duże szanse, że pochodząca od niego informacja nie jest wymysłem półgłówka lub byle żartownisia. Zresztą, zapewniam was, mili moi, niewiele na świecie spotkaliśmy osób, które miałyby ochotę pożartować ze Świętego Officjum. Tak jakoś sprawy się ułożyły, że kiedy ludzie słyszeli „inkwizytor” lub „Inkwizytorium”, największym dowcipnisiom uśmiech umierał na ustach. W dodatku list napisano na kosztownym, spokojnie można rzec: wielce wykwintnym papierze, takim samym, na którym bogacze wymieniają miłosne wyznania z kochankami. A styl pisma autora wydawał się wskazywać człowieka świetnie znającego sztukę kaligrafii.
– Przypatrzcie się dobrze – poinstruował nas Gregor Vogelbrandt. – I zwróćcie uwagę na literę „t”, która wbija się w kartę niczym miecz. Tak pisać może jedynie człowiek dumny i pewny siebie. A spójrzcie na to drapieżne „s” stawiane, jakby miało być błyskawicą. Tak pisze jedynie człowiek zdecydowany i odważny. Z kolei inne symptomy, które tu wyraźnie rozpoznaję, mogą świadczyć, iż autora listu cechują bezwzględność oraz okrucieństwo.
Wszyscy pokiwaliśmy mądrze głowami, chociaż przyznam, że obserwacje Gregora dotyczące stylu pisma ludzi, z którymi to obserwacjami miał okazję zapoznawać nas już wcześniej, wywierały na mnie niespecjalne wrażenie. Nie sądziłem, by po tym, w jaki sposób kto stawia litery, można wysnuć wnioski dotyczące charakteru, postępowania czy przeszłości lub przyszłości piszącego. Uważałem raczej, że podobna nauka jest w równym stopniu przydatna co wróżenie z gwiazd, wnętrzności zwierząt lub linii dłoni. Zresztą do wyciągnięcia wniosków takich, jakie wyciągnął Vogelbrandt, nie trzeba stosować kaligraficznych czarów-marów. Bo niby kto mógł wysłać podobnie bezczelne pismo do Inkwizytorium? Miał to być człowiek słaby, lękliwy i łagodny niczym owieczka? Wolne żarty! Gregor jednak traktował swoje spostrzeżenia oraz wynikające z nich wnioski nadzwyczaj poważnie. Tak samo jak i potraktował całą sprawę listu. Zdecydował się wysłać w okolice Szubienicznej Góry nie tylko nas, jego podwładnych, ale mimo że ostatnio doskwierały mu naprawdę poważne zdrowotne kłopoty, postanowił ruszyć wraz z nami. W siedzibie Inkwizytorium w Bielstadt pozostawił jedynie dwóch naszych towarzyszy, którzy mieli zajmować się codziennymi obowiązkami. Na pewno do podjęcia podobnej decyzji przyczynił się fakt, że właśnie zakończyliśmy wielkie, trwające niemal rok śledztwo, w czasie którego wykryliśmy rozgałęziony i potężny kult czcicieli demonów. By wyobrazić sobie ogrom śledczej roboty, wystarczy powiedzieć, że na śmierć przez całopalenie skazano prawie czterysta osób płci obojga, a pomniejsze kary więzienia, okaleczenia oraz pokuty zadano co najmniej dwóm tysiącom. A ileż tomów zapisaliśmy zeznaniami świadków! Ileż znalazło się tam rozpaczliwych wyznań, ileż ujawniono obrzydliwych tajemnic, lecz również ileż w trakcie przesłuchań padło grzesznych przechwałek, a nawet bluźnierczych naigrywań ze świętej wiary! Poza tym skonfiskowaliśmy liczne czarnoksięskie księgi, demoniczne receptury, tajemne mikstury i trucizny we wszelkich możliwych postaciach, jak to maści, płynów lub kremów. Oczywiście nie dalibyśmy rady poprowadzić w sześciu tak przeogromnego dzieła, lecz to właśnie Gregor Vogelbrandt i my, jego podwładni, graliśmy w nim pierwsze skrzypce, jako ci, którzy pierwsi natknęli się na ślady zbrodni. Teraz prowincja wydawała się spokojna, bogobojna i przepełniona prawdziwie chrześcijańskim bojaźliwym dygotem. W związku z tym mogliśmy wybrać się w kilkudniową podróż (a na tyle, nie dłużej, ona się zapowiadała), nie trapiąc się poczuciem zaniedbywania obowiązków. Przyznam, że ten rok intensywnego śledztwa i walki o sprawę Bożą wiele mnie nauczył, a praca w Bielstadt znacznie różniła się od bezmyślnej wegetacji w Kaiserbadzie, gdzie miałem okazję (bo nie powiem: zaszczyt) poprzednio służyć. Tak to już często się składało, że młodzi inkwizytorzy byli posyłani w wiele rejonów naszego wspaniałego Cesarstwa, nie tylko by poznawać obyczaje, lecz by pasować się z siłą nieczystą w różnych okolicznościach i różnych miejscach. Skrupulatnie zbierano też o nich wszelkie informacje, które miały następnie posłużyć do wydania oceny na temat przydatności konkretnego inkwizytora. I tak jedni lądowali potem w jakimś zapyziałym, spokojnym miasteczku, gdzie głównie leżeli do góry brzuchami, a inni byli rozpatrywani jako kandydaci do służby w Akwizgranie, Engelstadt lub nawet, nawet, Hez-hezronie. No ale ci z Hez-hezronu to już elita elit, gdyż inkwizytorzy ci teoretycznie mieli prawo wydawać rozkazy każdemu funkcjonariuszowi Świętego Officjum na świecie, choćby był on przełożonym wielkiego oddziału czy dzierżył starszeństwo podług wieku, zasług oraz stażu. Słyszałem jednak, że niektórzy inkwizytorzy odmawiali zaszczytu służenia w Hezie, gdyż wiele się mówiło o nieprzywidywalności zachowań oraz decyzji naszego nominalnego zwierzchnika, biskupa Hez-hezronu, którego humory potrafiły dać się we znaki nawet najbardziej zasłużonym spośród funkcjonariuszy. Podobno właśnie Gregor Vogelbrandt był jednym z tych, którzy odmówili zaszczytu zostania, jak złośliwie się nazywało inkwizytorów z Hezu, „biskupim pieskiem”. Nie wiedziałem, jak wyglądała prawda, i, szczerze mówiąc, nieszczególnie mnie to interesowało. Jednak miałem pewność, że sam nie odmówiłbym, gdyby mi złożono podobną propozycję. I z pokorą przyjąłbym na swe barki krzyż nawet tak uciążliwych obowiązków...
Po trzech dniach podróży zatrzymaliśmy się w solidnym zajeździe położonym przy samym trakcie prowadzącym z Bielstadt do Luthoff, gdyż stamtąd najbliżej było do Szubienicznej Góry. W najbliższej okolicy znajdowało się miasteczko Löowenberg należące do wielce bogatego biskupa Augustyna Schaeffera, który w swej pobliskiej posiadłości odpoczywał od wielkomiejskiego zgiełku i wielkomiejskich intryg. Gregor zarekwirował całe piętro karczmy i kazał wyrzucić wszystkich gości zajmujących tam pokoje (śpiącym na parterze oraz w stajniach pozwolił łaskawie zostać), a najbardziej niezadowolonego mężczyznę, który dawał temu niezadowoleniu głośny upust, polecił publicznie wybatożyć na podwórzu przed zajazdem.
– Kto sprzeciwia się w małym i nie zostaje ukarany, ten nie odnajdzie w sobie lęku, by nie sprzeciwić się w wielkim – oznajmił Gregor uroczystym tonem.
Jednak kara, choć dotkliwa (zwłaszcza że wybatożony mężczyzna zapewniał, iż jest szlachcicem, a błękitnokrwiści ciężej przecież znoszą plagi niż zwykli ludzie), nie była niebezpieczna dla życia czy zdrowia, bowiem w czasie jej egzekwowania pyskacz omdlał tylko raz, a po zakończeniu egzekucji udało mu się odpełznąć na bok o własnych siłach. Nikt z nas nie miał jednak za złe Gregorowi tej łagodności, gdyż wiedzieliśmy, że ścieżka nadmiernej surowości rzadko kiedy wiedzie do niewymuszonego uczucia. A my, inkwizytorzy, dążyliśmy przecież, by nas miłowano...
– Gdzież się podziały dawne, dobre czasy? – westchnął Vogelbrandt. – Czasy, kiedy nikomu nie przyszłoby nawet do głowy kontestować poleceń inkwizytora, a co za tym idzie, nie musielibyśmy nikogo skazywać na upokarzającą chłostę.
– Można więc powiedzieć, że karzemy ludzi nie w odwecie za popełnione przez nich grzeszne czyny, lecz za głupotę, iż zdecydowali się je popełnić – podsumował Hoffman napuszonym tonem. Tonem, który, nawiasem mówiąc, całkowicie nie pasował do oczywistości wypowiadanego przez niego twierdzenia.
– Da Bóg, za dwie niedziele się wykuruje – pogodnie zauważył oberżysta.
Nie dziwiłem się tej wesołości, gdyż szlachcic, który miał opuścić zajazd następnego poranka, będzie musiał pozostać w nim jeszcze kilkanaście dni, nabijając w ten sposób kabzę właścicielowi gospody. Cóż, jak zwykle okazywało się, że to, co jest nieszczęściem dla jednych, staje się fortunnym uśmiechem losu dla innych. Poza tym naszemu gospodarzowi nie przeszkadzała wcale gościna inkwizytorów, gdyż jak wiadomo, Święte Officjum płaci za noclegi i jedzenie swych funkcjonariuszy. A inkwizytorzy ani nie lubili wylewać za kołnierz, ani nie przepadali za umartwiającymi postami. Chociaż akurat nasz przełożony nie należał do szczególnych hulaków lub obżartuchów. Wręcz zauważyłem, iż ostatnimi czasy nic nie je, a jedynie popija wodę. Nie dziwiłem się tej diecie, rozumiałem, że Vogelbrandt doszedł do słusznego wniosku, iż jeśli nie będzie jadł, nie będzie również wydalał. A wydalanie w jego wypadku wiązało się z ogromnym bólem. Z powodu tegoż oszczędnego trybu życia Gregor ostatnio w coraz większym stopniu przypominał z wyglądu ascetę, zwłaszcza że w jego do niedawna kruczoczarne włosy wdarły się grube pasma srebra, a jędrna, ogorzała twarz wyblakła i została zryta zmarszczkami.
W każdym razie liczyłem, że Vogelbrandt nie będzie bronił swoim podwładnym solidnie pojeść i w miarę popić, bo przecież każdy wiedział, że Bogu najlepiej służy ten, kto ma krzepę i bystry umysł. A jak lepiej zyskać krzepę, niż jedząc zdrowo i obficie? A jak lepiej zyskać bystrość, niż podlewając gardło trunkiem, który dodaje swady, wyostrza obraz oglądanych rzeczy i pozwala zerknąć w serce bliźniego? Rzecz jasna, z owym podlewaniem należało uważać, gdyż w wypadku niektórych ludzi trunki działały niczym alchemiczny eliksir młodości, sprowadzając ich do czasu gaworzenia, bezsensownego płaczu, wesołości niewiadomego pochodzenia oraz chwiejnych kroków. A w dodatku zazwyczaj następnego dnia okazywało się, iż stracili zęby... Na szczęście tego typu kłopoty omijały waszego uniżonego sługę, gdyż alkohole lubiłem próbować w sposób wielce umiarkowany, a ponad trunki przekładałem choćby toruńskie pierniczki z gorącym mlekiem, które obficie osłodzono miodem. Czyż nie było to lepsze od kwaśnego piwska lub cierpkiego wińska? Owszem, czasem człowiek mógł kwaśnością i cierpkością skatować podniebienie, gardziel oraz żołądek, ale nie zdarzało mi się to częściej niż raz na kwartał.
Niestety, Gregor Vogelbrandt musiał zostać w zajeździe i wysłał nas samych na Szubieniczną Górę, gdyż dolegliwości dręczące go od kilku tygodni nasiliły się tak bardzo, że nie mógł nawet marzyć, by dosiąść konia. Zapewne do tego stanu rzeczy przyczyniła się niemal trzydniowa podróż z Bielstadt, w którą Gregor tak pochopnie się udał, a którą teraz najwyraźniej miał ciężko odchorować. Doskonale widzieliśmy, że dojmujący ból sprawiało mu nie tylko chodzenie, krzywił się również wtedy, gdy nieruchomo siedział na miękkich poduszkach. Natomiast moi towarzysze, Hugon Hoffman i Andreas Voerter, zdawali się być w jak najlepszej dyspozycji. Obaj byli ludźmi znajdującymi się pomiędzy wiekiem późno młodzieńczym a dojrzałym, lecz inkwizytorskie doświadczenie solidnie już zahartowało ich poprzez boje z siłami piekielnych stronników. W tym towarzystwie to ja byłem najmłodszy i najmniej doświadczony i chociaż wydawało mi się, że bystrością oraz lotnością umysłu góruję nad mymi kompanami, jednak starałem się, by oni sami nie ujrzeli tego faktu nazbyt wyraźnie. Bo, niestety, nawet wśród inkwizytorów zawiść oraz zazdrość nie stanowiły rzadkich przypadków. Zwłaszcza kiedy było się tylko świnią mogącą bezradnie zadzierać ryj do góry i śledzić majestatyczny lot orła pod nieboskłonem.
Prości ludzie wyobrażają sobie, czy też chcą sobie wyobrażać, starego i doświadczonego inkwizytora jako surowego ascetę o wyblakłej twarzy i zgarbionych ramionach, natomiast młodego jako człowieka o obliczu naznaczonym przez cierpienie i płonących fanatycznym ogniem oczach. Niewiele w podobnym obrazie jest prawdy, a moi towarzysze zdawali się właśnie o tym zaświadczać. Hugon Hoffman był bowiem krępym, płowowłosym osiłkiem z głową jak piłka, która zdawała się umieszczona na szerokich ramionach z pominięciem szyi. Poza tym miał niebieskie oczy i wąsy przypominające grubą, acz krótką szczotkę. Natomiast chudy jak trzcina i wysoki Andreas Voerter miał ciemne, opadające aż za ramiona włosy, delikatną twarz i oczy rozmarzonej dziewczyny. Odnosiłem wrażenie, że żaden z towarzyszy inkwizytorów nie przepadał za mną, ale chyba tylko dlatego, iż mimo mych starań dostrzegali umysłową przepaść, jaka dzieliła ich ode mnie. Cóż tu dużo mówić: obaj byli typami wiecznego wykonawcy rozkazów, natomiast moje aspiracje znacznie taki stan rzeczy przerastały. Tylko tyle i aż tyle.
Jednak biorąc pod uwagę wszystkie wady i zalety kolegów inkwizytorów, trzeba stwierdzić, że Hugon i Andreas byli z gruntu poczciwymi chłopcami, a w profesjonalnych działaniach radzili sobie całkiem dobrze, zwłaszcza gdy kierowała nimi dłoń umiejętnie trzymająca cugle i wprawnie rozdająca kiedy trzeba razy bata, a kiedy trzeba słodkie jabłuszka. Do niedawna Gregor Vogelbrandt był takim człowiekiem, lecz teraz przytłoczyła go przewlekła i powodująca coraz więcej niedogodności choroba. W związku z tym nasz przełożony nader szybko przechodził od stanu bezpodstawnej często wściekłości po stan ogłupiałego zobojętnienia, a przede wszystkim zdawał się myśleć nie o Sprawie, lecz o swoim obolałym tyłku. I dlatego my, podlegli mu inkwizytorzy, rozmawiając z Gregorem, coraz częściej gubiliśmy z myśli sedno zadań, zadając sobie raczej pytanie, czy przełożonemu hemoroidy pozwalają jeszcze rozumieć nasze słowa, czy też nabrzmiały w takim stopniu, że Vogelbrandt jest w stanie jedynie myśleć o bólu. Jak łatwo odgadnąć, podobne rozważania nie sprzyjały ochocie do pracy.
Z Szubienicznej Góry wróciliśmy w niewesołych nastrojach. Co prawda inkwizytorzy zazwyczaj nieszczególnie przejmują się losem wysokich rangą duchownych (raczej zgodni byliśmy w osądzie, że im mniej tego tałatajstwa plącze się po świecie, tym lepiej dla wiary Chrystusowej), ale wiedzieliśmy, że widowiskowa śmierć znanego w okolicy biskupa odbije się głośnym echem. A władze kościelne będą wymagały od inkwizytorów niemal natychmiastowych wyników przejawiających się w złapaniu i surowym ukaraniu winnych. W dodatku podróż okazała się męcząca, gdyż nie mogliśmy przecież zostawić na wzgórzu trupa biskupa, lecz musieliśmy wezwać okolicznych chłopów, uważać, by nieboszczyka zniesiono na dół wzgórza z poszanowaniem zasad przyzwoitości, ułożyć go na zasłanej słomą furmance, no i oczywiście poczłapać noga za nogą z chłopami do najbliższej wsi. Tam dopilnowaliśmy, by ciało dostojnika rozebrano i obmyto, po czym powierzyliśmy je blademu z przejęcia i przerażenia młodemu wikaremu. Wszystkie te zabiegi zajęły nam całą noc, po czym bez snu udaliśmy się z powrotem, by jak najszybciej zdać ze wszystkiego relację Gregorowi. Przyjechaliśmy zmęczeni, głodni i rozdrażnieni. A naszych humorów nie polepszyło spotkanie z Gregorem, ponieważ zamiast kąpieli, wygodnego materaca, świeżego jedzenia i grzanego wina (koniecznie z goździkami lub chociaż z cynamonem!) czekał na nas przełożony. Przyglądałem mu się dyskretnie, acz uważnie, kiedy Voerter referował wydarzenia, których byliśmy świadkami. Twarz Gregora tężała z każdym wypowiadanym przez Andreasa słowem. Vogelbrandt najwyraźniej był wściekły. A kiedy Vogelbrandt był wściekły, jego oblicze zamieniało się w nieruchomą maskę i cedził słowa przez zęby, jedno po drugim, takim tonem, jakby każde miało być komendą dla kata. W tym nieszczęsnym położeniu mogliśmy pogratulować sobie tylko jednego: wydawało się, że tego dnia hemoroidy trochę mniej dawały się Gregorowi we znaki, a co za tym idzie – nasz przełożony będzie się zapewne chociaż w części kierował rozumem, nie samymi emocjami. Nie żeby koniecznie musiało nam to pomóc...
Gdy Voerter skończył meldunek (a opisał całe wydarzenie z najdrobniejszymi detalami, tak że nawet ja niewiele miałbym cennych uwag do dodania), Vogelbrandt milczał długą chwilę.
– Raport. Pisemny. Wieczorem – rozkazał w końcu.
Obrócił wzrok na mnie i Hugona Hoffmana.
– Chcecie coś dodać do opowieści Andreasa?
Grzecznie wyczekałem chwilę, a kiedy Hugon się nie odezwał, odchrząknąłem.
– Wydaje mi się... – zacząłem.
– Głośniej!
– Wydaje mi się – powtórzyłem pewniejszym tonem – że stos został ustawiony przez kogoś znającego się na rzeczy...
Vogelbrandt zmrużył oczy.
– To znaczy?
– Bierwiona ułożono tak, by bis... by ofiara nie umarła szybko od zaczadzenia, jak również by płomienie nie objęły natychmiast całej postaci. Podpalając stos, morderca wziął również pod uwagę kierunek wiatru.
– Taaak – mruknął Gregor. – Co wy na to? – Spojrzał na Hoffmana oraz Voertera. – Zgadzacie się z obserwacjami młodszego kolegi?
Wyraźnie słychać było, jak zaakcentował słowo „młodszego”, dając podwładnym w ten sposób do zrozumienia, że jako bardziej doświadczeni wiekiem i stażem powinni wcześniej sformułować podobny wniosek.
Voerter wzruszył ramionami, a Hoffman wymamrotał coś pod nosem.
– Co takiego, Hugonie? – syknął Vogelbrandt. – Mówiłeś coś?
– To mógł być przypadek – powtórzył głośniej Hoffman.
– Oczywiście, że to mógł być przypadek – nadspodziewanie łagodnie zgodził się z nim nasz przełożony. – Zamordowanie biskupa to też przypadek. Po prostu jakiś chłop chciał spalić trochę trawy, a tu, patrzcie państwo, biskup napatoczył mu się na sam szczyt ogniska! Mam rację, Hugonie?
Hoffman znowu coś bąknął, lecz tym razem Vogelbrandt nie zwrócił już na niego uwagi.
– A więc kat albo pomocnik katowski – powiedział bardziej chyba do siebie niż do nas. – Albo... – zawiesił głos.
– Inkwizytor – dopowiedział głucho Voerter.
– Od razu inkwizytor – skrzywił się Vogelbrandt. – Pomyśl trochę, Andreasie. To nie musiał być inkwizytor, lecz ktoś, kto niegdyś uczył się w Akademii Inkwizytorium, lecz nie zakończył nauki. Taaak... W Hezie mają spis takich ludzi, ale głowę dam, że prędzej wyślą nam tu nowego dowódcę niż tę listę.
Gregor miał do pewnego stopnia rację. W Inkwizytorium pilnie strzeżono listy osób, które wpierw studiowały w Akademii, potem jednak za zgodą przełożonych wybrały inną drogę życiową. Tego spisu nie udostępniano pochopnie, a w kancelariach Hez-hezronu słowa „rozważnie” czy „po zastanowieniu” w rzeczywistości czasami oznaczały „bardzo długo”, czasami wręcz „nigdy”.