Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Ja, inkwizytor. Kościany Galeon - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
26 listopada 2025
2829 pkt
punktów Virtualo

Ja, inkwizytor. Kościany Galeon - ebook

"No i tak właśnie świat się toczył. Silni zabijali słabych, a padliną tych słabych żywiły się ścierwojady. I wszystko układało się w całkowitym oraz kompletnym porządku, póki silni byliśmy my, a słabi byli oni..."

Mordimer Madderdin morzem się brzydzi. Nie śmie jednak odmówić prośbie prosto z Hezu. Pieniądze przecież nie śmierdzą. Bierze udział w wyprawie, której celem jest odnalezienie człowieka, który przepadł na nieistniejącej na mapach wyspie. To jednak tylko preludium. Żeby ochronić to, co najcenniejsze Inkwizytor musi nie tylko zawrzeć pakt z potężnym demonem, ale też właściwie wyważyć dobro i zło w otchłani swego sumienia.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8375-278-5
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

*

Minutę przed południem otworzyły się drzwiczki na wieży zegarowej i najpierw wyskoczyła zza nich figurka Judasza, a zaraz potem pojawiły się figurki dziesięciu Apostołów. Zawsze lubiłem oglądać tę scenę i dlatego zatrzymałem się przed wieżą kościoła, kiedy dzwony miały zaraz bić na dwunastą. Judasz przystanął, a wtedy zbliżyli się do niego pozostali towarzysze Jezusa, sunący rządkiem niczym kaczuszki za matką. Wszyscy z podniesionymi mieczami w dłoniach. Cięli ostrzami pochylonego zdrajcę, kiedy przesuwali się obok niego. Jedno cięcie – jeden dzwon. Ciach i ciach, machnęli bracia Jan i Jakub Większy, a dzwony z wieży zawtórowały im cienkim tink-tink. Potem szli Filip i Bartłomiej, a w tle ich ciosów dzwony odezwały się poważniejszym ding-ding. Następnie Judasza uderzyli Mateusz i Szymon Gorliwy, co dzwony obwieściły mocnym dong-dong. Kolejną parę tworzyli Jakub i Juda Tadeusz, którzy cięli zdrajcę tak jak poprzednicy: równocześnie i bez omyłki. Dzwony poparły ich półbasowym dang-dang. Wreszcie w przedostatniej parze ujrzeliśmy Szymona Piotra i Tomasza, a kiedy opadły ich miecze, stało się to przy wtórze dung-dung, głębokiego niczym pomruk zbliżającej się burzy. Ludzie, którzy tak jak ja zatrzymali się przed kościołem (a zebrał się, jak każdego dnia, spory tłumek, by oglądać te mechaniczne cuda), przede wszystkim czekali na pojawienie się ostatniej pary. Bo oto zza drzwiczek wychodził sam Jezus Chrystus prowadzący pod rękę Marka Kwintyliusza. Kiedy ich miecze trafiły w kark zdrajcy, wtedy na wieży rozdzwoniły się wszystkie dzwony. Od najmniejszego, śpiewającego kryształowym głosikiem, aż po ten największy, buczący głębią spiżu. I to był znak, że właśnie minęła dwunasta...

– Skarrrranie boże z tymi inkwizytorrrami! – usłyszałem za plecami głos, a kiedy się odwróciłem, dostrzegłem zaczerwienioną z oburzenia twarz jakiegoś księdza.

– Ciiicho bądź! – skarcił go jego towarzysz, również ubrany w czarną sutannę.

Zaraz po wypowiedzeniu tych słów rozejrzał się szybko, po czym pociągnął zapalczywego kompana w największy tłum, by szybko zniknąć z oczu komuś, kto może miałby ochotę ich obserwować. Ja bynajmniej takiej ochoty nie miałem. Po pierwsze nie odziewałem służbowego, inkwizytorskiego stroju, gdyż nie uważałem za szczególnie mądre obwieszczać ludziom wszem wobec: „Patrzcie, patrzcie, oto idzie inkwizytor!”. Po drugie przebywałem w Hez-hezronie, czekając na obiecaną licencję, a co za tym idzie – byłem inkwizytorem pozbawionym służbowego przydziału, więc tym bardziej moje zachowanie powinny cechować skromność oraz wstrzemięźliwość. Wreszcie po trzecie – doskonale przecież wiedziałem, co księża sądzą o Marku Kwintyliuszu, szacownym założycielu Świętego Officjum, nazywanym Pierwszym Rzymianinem. Rzecz prosta, nienawidzili go, choć z okazywaniem tej nienawiści bardzo uważali, bo w towarzystwie inkwizytorów nieroztropnie było szargać imię tego, który zapoczątkował naszą chwalebną misję. Zresztą o Marku Kwintyliuszu jedni mówili tak, drudzy siak, trzeci jeszcze inaczej, a wpływ na to miały nie tylko różnorakie interpretacje antycznych dokumentów, lecz również cecha charakterystyczna wielkich ludzi, nieważne, żywych czy martwych: nienawidzono ich równie silnie, jak kochano i szanowano.

Tak czy inaczej, ruszyłem naprzód, bo miałem pilne sprawy do załatwienia i choć rozważań nad życiem oraz rolą i znaczeniem Marka Kwintyliusza dla naszej świętej religii i naszego świata niewątpliwie nie mogłem nazwać stratą czasu, jednak nie wiedziałem, czy podobne zdanie będzie miał Teofil Doppler, inkwizytor, który czekał na mnie w swoim biurze.

Teofil Doppler pełnił rolę pośrednika pomiędzy inkwizytorami takimi jak ja (a więc nieszczęśnikami cierpliwie oczekującymi na licencję oraz służbowy przydział) a ludźmi pragnącymi skorzystać z naszych usług, niekoniecznie w sprawach natury religijnej, duchowej lub mistycznej. Ponieważ my, absolwenci najszacowniejszej Akademii Inkwizytorium, jesteśmy zazwyczaj wszechstronnie wykształceni, a zdolności niektórych z nas znacznie wykraczają poza zdolności zwykłych zjadaczy chleba, więc też nasze usługi są zarówno cenne, jak i cenione wśród bogatych mieszczan oraz szlachty. Mistrz Teofil zapewniał nam pracę w zamian za, nie ukrywajmy tego, zbójecki procent od kwoty wynagrodzenia. Ale ludzie bystrzy wiedzą, że lepiej mieć czterdzieści procent od stu dukatów niż sto procent od zera dukatów. Wychodząc z tego założenia, bez trudu zgadzałem się płacić wysoki haracz w zamian za pośrednictwo Dopplera. A on cenił moje usługi na tyle, by nie brakowało mi gotówki na kubeczek wody i pajdkę chleba, czyli strawę najzupełniej kontentującą pobożnego inkwizytora.

Biuro mistrza Dopplera zajmowało cały parter obszernej kamienicy, a na straży przed drzwiami stał znudzony miejski pachołek z okutą żelazem pałką w dłoniach. Nie miał na tej warcie wiele do roboty poza spoglądaniem na ładne dziewczęta zmierzające w stronę rynku i głośnym pogwizdywaniem, jeśli któraś szczególnie mu się spodobała. Kiedy zobaczył mnie, wyprostował się i przybrał marsowy wyraz twarzy.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, mistrzu Madderdin! – zawołał gorliwie.

– Na wieki wieków, amen – odparłem grzecznie i skinąłem mu głową, co powitał zadowolonym uśmiechem, tak szerokim, że mogłem zobaczyć, iż nawet najdalsze trzonowe zęby ma całkowicie popsute.

Kiedy wszedłem do obszernego westybulu, zobaczyłem jak zwykle kancelistę mistrza Teofila, który jak zwykle siedział przy biurku i jak zwykle obłożony był stertą dokumentów. Również jak zwykle uniósł głowę, kiedy tylko usłyszał szczęk otwieranych drzwi.

– Mistrz Madderdin, bardzo dobrze – rzucił, nie zawracając sobie głowy powitaniami. – Idźcie już, idźcie, bo mistrz Doppler czeka i bardzo się niecierpliwi. Mieliście być cztery minuty temu!

– Oglądałem, jak zegar wybija południe – wyjaśniłem.

Na pergaminowej, pomarszczonej twarzy kancelisty pojawił się wstydliwy uśmiech.

– A wiecie, że i ja czasem wezmę sobie chwilę wolnego i idę obejrzeć ten mechanizm? – przyznał.

– Zachwycający, prawda?

– Zachwycający – odrzekł.

Trzeba przyznać, że wszyscy inkwizytorzy i pracownicy Świętego Officjum mieli wielki sentyment zarówno do owego kościoła, jak również do należącego do niego zegara. W końcu ta właśnie świątynia nie tylko została przed wiekami ufundowana przez heskie Inkwizytorium, ale przez wszystkie lata zawsze zarządzali nią wielcy przyjaciele Świętego Officjum. I choć wybrali oni duchowne, nie inkwizytorskie powołanie, to ich serca biły raczej dla nas niż dla Watykanu. Tak, tak, nawet w naszych podłych czasach nadal wśród księży zdarzali się tacy, którzy z dnia na dzień mogliby zrzucić sutannę i szerzyć wiarę w Boga, założywszy płaszcz ze srebrnym, połamanym krzyżem.

– Jakże się cieszę, że tak sobie miło konwersujecie – moje rozmyślania przerwał ironicznie uprzejmy głos Dopplera.

Bóg mi świadkiem, ani nie usłyszałem, kiedy mistrz Teofil otwierał drzwi gabinetu, ani nie dostrzegłem, kiedy wychynął z korytarza. Niedobrze, gdyż inkwizytor nie powinien pozwolić, by cokolwiek go zaskakiwało.

– Witajcie, mistrzu Doppler – nie dałem po sobie poznać zaskoczenia. – Pragnęliście mnie widzieć, więc pędziłem do was na złamanie karku.

– Wchodźcie. – Kiwnął dłonią i obrócił się.

Kiedy wszedłem do gabinetu, siedział już przy biurku. Spojrzał na mnie spod zmarszczonych brwi, zupełnie jakby nie mógł sobie przypomnieć, kim ja, u diabła, jestem i co robię w jego pracowni, po czym wreszcie oszczędnym gestem wskazał mi krzesło.

– Czy morze jest wam znajome? – zapytał, przypatrując mi się uważnie.

Grzecznie czekałem, aż dokończy zdanie, a że nadal spoglądał wyczekująco, zdecydowałem się zapytać:

– Może jest mi znajome co, jeśli łaska?

Zmrużył oczy, jakby chciał wypatrzyć na mojej twarzy złośliwość. Gdyby potrafił ruszać uszami, pewnie by ich czujnie nadstawił, by przekonać się, czy w moim głosie przypadkiem nie usłyszy ironii. Oczywiście ani jednego, ani drugiego nie mógł wykryć, gdyż w kontaktach z mistrzem Dopplerem zawsze cechowały mnie szczera powaga oraz wielkie oddanie.

– Morze. Ocean. Czy byliście kiedyś na wybrzeżu? – sprecyzował.

– Ach, morze! O to wam chodziło... – Klepnąłem się w czoło. – Wielka kałuża kołyszącej się wody, po której płynąc, człowiek ciągle rzyga? Tak, oczywiście, że byłem na wybrzeżu, a nawet miałem wątpliwą przyjemność podróżowania statkiem w okolicach Christianii. Na szczęście podróż nie trwała na tyle długo, abym wyrzygał wszystkie flaki, choć pewnie niewiele brakowało.

– Doceniam, że zechcieliście się podzielić ze mną tymi dramatycznymi szczegółami – odparł serdecznym tonem.

Skłoniłem głowę na znak, że z mistrzem Dopplerem jestem gotów podzielić się wszystkim, wszędzie i w każdej sytuacji.

– Zapewne mógłbym wam zlecić niewielkie zadanie, jeśli oczywiście mielibyście ochotę sprawdzić swe siły i umiejętności... – Spojrzał na mnie poważnie.

– Na umiejętności nie narzekam, lecz siły mam, ku memu wielkiemu ubolewaniu, niewielkie – odpowiedziałem smutno. – Bo pewnie nie pamiętacie albo nigdy nie wiedzieliście, jak to jest, kiedy człowiek nie dojada i nie dopija... – westchnąłem.

– Z tego, co słyszałem, przez ostatnie trzy dni nie dojadaliście i nie dopijaliście w „Atłasowej Szparce” – rzekł mistrz Teofil ze słodko zakłamanym współczuciem w głosie.

Niestety, jak można było się właśnie przekonać, Doppler miał świetne informacje na temat tego, gdzie spędzał czas wasz uniżony i pokorny sługa. A skoro wiedział gdzie, to mogłem się założyć, że nie były mu obce również odpowiedzi na pytania: „w jaki sposób?” oraz „z kim?”. Pewnie w dodatku wiedział również, jak dużo kosztowała mnie owa radosna, choć wyczerpująca zabawa.

– Zawsze miałem was za poważnego, statecznego młodzieńca – dodał wyraźnie rozczarowany. – A wy jesteście, jak słyszę, pijakiem, rozpustnikiem i awanturnikiem...

Rozłożyłem ręce.

– Czegóż nie powiedzą złe języki, by zbrukać imię porządnych ludzi? – zapytałem z goryczą. – Ale że wy, mistrzu Doppler, że właśnie wy im uwierzyliście, to mnie boli najbardziej...

Uśmiechnął się lekceważąco i pokręcił głową.

– Przyszły na was skargi do Inkwizytorium – rzekł i tym razem byłem pewien, że mówi najzupełniej poważnie. – Złamaliście szczękę strażnikowi, a drugiemu pogruchotaliście nadgarstek. – Obrzucił mnie takim spojrzeniem, jakby wydawało mu się zupełnie niewyobrażalne, iż człowiek podobny do mnie mógł sobie poradzić z dwoma osiłkami pilnującymi zamtuza. – Przez kilka tygodni nie będą mogli pracować, no, przynajmniej ten pierwszy na pewno...

Jakieś nawet nie wspomnienie, lecz delikatne, ułudne i ledwo uchwytne wrażenie wspomnienia otarło się o moją pamięć. Rzeczywiście, pod koniec gościny w „Atłasowej Szparce” chyba rozdałem kilka szturchańców zbyt nadgorliwym strażnikom, ale czy mogło się to skończyć aż tak poważnymi obrażeniami?

– Jak znam życie, właściciel próbuje wydębić odszkodowanie od Officjum – zaryzykowałem ostrożne podejrzenie.

– Po pierwsze właściciel jest jednym z nas... Nie wiedzieliście o tym? A po drugie, ponieważ nie macie licencji, odpowiadacie sami za siebie. Inkwizytorium nie zapłaci za wasze brewerie nawet miedziaka. – Dla podkreślenia swoich słów mistrz Teofil wzruszył ramionami i prychnął.

Mówiąc: „właściciel jest jednym z nas”, Doppler nie miał oczywiście na myśli, iż właściciel owego luksusowego przybytku rozkoszy jest obecnie inkwizytorem. Ten człowiek albo kiedyś był inkwizytorem, lecz za zgodą przełożonych odszedł ze służby, albo nie dokończył nauki w Akademii Inkwizytorium, zdając sobie sprawę z faktu, iż nie sprosta obowiązkom trudnego powołania. Jeśli podobne rozstanie przebiegło w dobrej atmosferze, to Święte Officjum zawsze wspomagało swego dawnego funkcjonariusza lub ucznia i opiekowało się nim, w zamian życząc sobie zwrotu poniesionych kosztów (wtedy, kiedy ów człowiek mógł już je zwrócić) oraz, co najważniejsze, pomocy i życzliwości. I jak się domyślacie, mili moi, właściciel domu publicznego z pewnością był przydatnym narzędziem dla każdego, kto poszukiwał informacji. A Inkwizytorium poszukiwało informacji z wielką gorliwością oraz wielkim zapałem...

– Nie przypominam sobie niczego poza drobną sprzeczką oraz paroma przyjacielskimi kuksańcami – mruknąłem i potarłem ręką podbródek. – A zresztą, niech idą do sądu, jak chcą...

– Sprawa została już załatwiona. – Doppler spojrzał na mnie wzrokiem tym razem srogim. – A ponieważ z waszego postępowania wnioskuję, że bardzo się ostatnio nudzicie, dlatego wysyłam was do Emden.

Oczywiście mistrz Teofil nie mógł mnie nigdzie wysyłać, gdyż pracy dla niego podejmowałem się dlatego, że sam tak chciałem, a nie dlatego, iż łączyły nas powinności natury służbowej. Inna sprawa, że dzięki Dopplerowi oraz jego zleceniom miałem całkiem niezgorsze dochody i nie chciałem z nich rezygnować, co niechybnie by nastąpiło, gdybym mistrza Teofila do siebie zraził.

– Kto wie czy to nie będzie wasza ostatnia praca dla mnie – dodał.

– Jak to? – zaniepokoiłem się i, niestety, na tyle dałem się sprowokować, iż byłem pewien, że Doppler owo zaniepokojenie w moim głosie dobrze usłyszał.

– Sami najlepiej wiecie, jak to. – Skrzywił usta. – W końcu macie wysoko postawionych przyjaciół, którzy starają się dla was o licencję.

– Coś takiego...! – powiedziałem tylko po to, by nie dać po sobie poznać zdziwienia, że mistrz Teofil wie o sprawach, o których nawet ja nie wiedziałem, że w ogóle się toczą.

Rzeczywiście miałem nadzieję, że bogacz, któremu pomogłem oraz któremu ocaliłem nie tylko życie, lecz pewnie również duszę, dotrzyma obietnicy i spowoduje, bym wreszcie z inkwizytora beznadziejnie czekającego na przydział zamienił się w inkwizytora z licencją. Joachim Wentzel, gdyż on był właśnie owym bogaczem, przyrzekł, że wpierw zostanę skierowany do jednego z lokalnych oddziałów Inkwizytorium, by potem jednak otrzymać to, co dla każdego funkcjonariusza Świętego Officjum jest szczytem marzeń: licencję Hez-hezronu. Wtedy zacznę należeć do elity elit, wtedy będę nazywany, jak inni hescy towarzysze, „osobistym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu”. Ha, jakież otworzą się przede mną możliwości i perspektywy!

Ponieważ jednak od dłuższego czasu nie miałem żadnej wiadomości od Wentzla, który wyjechał do Rzymu (i zapewne dobrze się tam bawił, jak to w Rzymie – siedlisku rozpusty i deprawacji), sądziłem, że bądź zapomniał o mojej sprawie, bądź też uznał, że długi wdzięczności nie są aż tak wielkie, by warte były zachodów. A tu proszę bardzo, okazało się, iż w mojej kwestii podejmowane są jakieś starania. Miło słyszeć.

– Taaak... – Mistrz Teofil westchnął. – Kiedy przyjdzie co do czego, nie będę was, rzecz jasna, zatrzymywał, choć generalnie muszę przyznać, że w gronie kretynów i nieudaczników, z których usług muszę korzystać, wy nieco wystajecie ponad przeciętną.

Doppler przy słowie „nieco” pokazał kciuk i palec wskazujący tak zbliżone do siebie, że pomiędzy ich opuszki pewnie nie weszłaby karta papieru. No cóż, zapewne sądził, że bez tego gestu mógłby mnie zanadto rozzuchwalić pochwałami. Zresztą wcale nie musiała być to pochwała, a jedynie początek negocjacji, które mieliśmy niedługo prowadzić. Negocjacji dotyczących tego, jak wyceniam niewygody dalekiej podróży do Emden oraz własne umiejętności i czas, który będę musiał poświęcić. Czy komplementując mnie, mistrz Teofil nie próbował przypadkiem nadwyrężyć mojej obrony? Bo jak miałem sprzeczać się o marne grosze z człowiekiem, który ma o mnie tak dobre zdanie?

– Ciekawe, że właśnie Joachim Wentzel stara się o waszą promocję. Zdaje się, że wasze zdolności zrobiły na nim nieliche wrażenie... – dodał mistrz Teofil.

Zwyczajny człowiek przy tych słowach uśmiechnąłby się dwuznacznie lub złośliwie, jednak Doppler wypowiedział zdanie z kamienną powagą. Cóż, sprzyjający mi bogacz należał do kręgu tych ludzi, którzy płyną pod prąd obyczajowi i naturze, jeśli chodzi o upodobania miłosne. Nic więc dziwnego, że jego przychylność obudziła podejrzenia mistrza Teofila. Czy raczej należałoby powiedzieć: mistrz Teofil udawał, że posądza mnie o prywatne konszachty z Joachimem Wentzlem, by mnie w ten sposób pognębić.

– Pomogłem rozwikłać nieprzyjemny i zbrodniczy sekret, w który Wentzel był pośrednio zamieszany – odparłem, mimo że doskonale rozumiałem, iż Doppler świetnie wie, o jaką konkretnie chodzi sprawę, zwłaszcza że w jakimś stopniu dotyczyła ona jego najbliższej rodziny.

– Wiem, że jesteście młodzieńcem wielu talentów – przyznał serdecznie. – I dlatego właśnie was przeznaczyłem do zadania nie tylko szczególnie interesującego, ale też za którego wykonanie zostaniecie wyjątkowo... – wzniósł wskazujący palec – sowicie wynagrodzeni.

Taki wstęp nie wróżył niczego dobrego, jednak udałem, że biorę słowa Dopplera za dobrą monetę.

– Zawsze i wszędzie gotów jestem usłużyć wam najlepiej, jak potrafię – rzekłem z ujmującym uśmiechem. – Choćby na takim końcu świata jak wzmiankowane przez was Emden.

Tak naprawdę Emden nie leżało może na końcu świata, niemniej rzeczywiście dość daleko od Hezu, bo przy samej granicy z bezbożnym Palatynatem, z którym to państwem nasze błogosławione Cesarstwo nie toczyło akurat wojny. Zresztą ku niezadowoleniu wielu wpływowych osobistości, uważających, że istnienie heretyckiej domeny pod samym nosem Świętego Cesarstwa jest zniewagą dla naszej wiary. Inna sprawa, że w przeszłości starano się podbić Palatynat i przywrócić na jego terytorium prawowitą religię, lecz niewiele z tych usiłowań wynikło poza stosami trupów. Tak więc teraz od lat trwała epoka niechętnego pokoju, w której granice między państwami były niby zamknięte, ale ten zakaz tylko sprzyjał właścicielom statków z przygranicznych miejscowości w rodzaju Emden. Sprzyjał ludziom zwracającym niewielką uwagę na oficjalne zakazy handlu z odstępcami. „Bo my jesteśmy dobrzy chrześcijanie – tłumaczył mi kiedyś pewien kupiec – a przecież słuszne jest, kiedy dobrym chrześcijanom dobrze się wiedzie, dlatego więc zaciskamy zęby i handlujemy z tymi heretykami mimo wielkiego obrzydzenia”.

– Od razu koniec świata... – pokręcił głową mistrz Doppler. – Takiemu chwatowi jak wy podróż zajmie dzień w siodle i zaraz będziecie na miejscu.

Roześmiałem się.

– Jeśli dostarczycie mi pegaza, podróż zajmie rzeczywiście jeden dzień – rzekłem. – Ale jeśli jadąc na grzbiecie stworzenia z krwi i kości, a nie rodem z baśni, zdążę do Emden w tydzień, będzie to można uznać za prawdziwy cud.

Mistrz Teofil ku mojemu zaskoczeniu pokiwał jedynie głową. Myślałem, że będzie się ze mną dłużej drażnił; jak widać, uznał jednak, że wystarczy już żartów.

– Jakie macie dla mnie zadanie? – spytałem.

Doppler nalał sobie kieliszek wina i upił łyk. Nie dziwiłem się, iż nie zaproponował mi poczęstunku, bo rozumiałem, że daje tym samym wyraz swemu niezadowoleniu z powodu przygód, w jakich brałem udział w „Atłasowej Szparce”. A z tego, co zdołałem poczuć, kiedy odkorkował butelkę, wino było chyba niezłe. Wyczułem w każdym razie intensywny aromat dzikich malin, wzbogacony ledwo uchwytną nutką czarnego pieprzu.

– Poprosił nas o pomoc miejscowy kupiec, człowiek nie tylko bogaty, lecz dobrze nam znany i całkiem przydatny w różnych przedsięwzięciach – zaczął wreszcie mistrz Teofil. – Nazywa się Oktawian van Dijk.

– Cóż takiego mu się przytrafiło?

Doppler milczał dłuższą chwilę.

– Będzie lepiej, jeśli dowiecie się tego od niego samego – odparł w końcu.

Zaskoczyły mnie te słowa. Po raz pierwszy miałem zająć się zleceniem, którego nie znałem. Zwykle bowiem Doppler albo tłumaczył mi wszystko osobiście, albo przedstawiał dokumenty, albo poznawał mnie z bezpośrednio zainteresowanym zleceniodawcą. A tutaj miałem tłuc się przez ponad tydzień w siodle, nie znając nawet celu uciążliwej podróży?

– Nie myślcie, że mam jakieś tajemnicze powody, by wam niczego nie mówić – zaczął się tłumaczyć mistrz Teofil i to, że szuka usprawiedliwienia, również mnie zdumiało. – Po prostu sprawa jest mocno niejasna. Nie do końca pojąłem, czego van Dijk chce, poza tym, że koniecznie, ale to koniecznie błaga mnie o inkwizytora. I zaklina, bym się pospieszył. Jeśli zacznę listownie dopytywać, o co mu chodzi, to o pośpiechu nie będzie już mowy, więc pewnie będzie również po sprawie...

A ponieważ van Dijk obiecał dobrze zapłacić, więc byłoby szkoda zarobku, dopowiedziałem sobie w myślach.

– Rozumiem – odparłem tylko.

– Będzie lepiej, jeśli wyrobicie sobie zdanie na miejscu – dodał jeszcze Doppler.

Potem sięgnął do szuflady i wyciągnął dokument zwinięty w rulonik i przewiązany srebrną nitką.

– To jest właśnie list, który dostałem od van Dijka. – Podał mi pismo. – Zabierzcie go ze sobą, ale radziłbym wam, byście przeczytali dopiero po rozmowie z Oktawianem. Niech wam wyjaśni wszystko w cztery oczy, jasno i rozumnie, od początku do końca...

– Oczywiście – odparłem i schowałem dokument.

– Jeśli ciekawość zwycięży, przeczytajcie go sobie wcześniej – dorzucił jeszcze mistrz Teofil z ironicznym uśmiechem. – Choć uważam, że byłoby lepiej, gdybyście poznali sprawę nieobciążeni tym mało zrozumiałym bełkotem.

– Oczywiście – powtórzyłem, bo Bogiem a prawdą nie za bardzo wiedziałem, co sądzić o całej sprawie. – A czy mogę wiedzieć, czemu van Dijk nie skorzysta z pomocy miejscowego oddziału Świętego Officjum, skoro tak gorąco pragnie towarzystwa i pomocy inkwizytora?

Doppler skrzywił usta.

– No właśnie, przed tym również muszę was ostrzec. Lokalny oddział Inkwizytorium, łagodnie ujmując, nie przepada za van Dijkiem. To również może być powód, dla którego Oktawian chce mieć obok siebie życzliwego inkwizytora z Hez-hezronu.

– Ciężko powiedzieć, żebym był inkwizytorem z Hez-hezronu – odparłem ostrożnie.

Jeszcze tego mi brakowało: pracy dla kupca skłóconego z lokalnymi funkcjonariuszami Świętego Officjum! Dla inkwizytora z heską licencją byłaby to zaledwie nieprzyjemna niedogodność, natomiast dla inkwizytora pozbawionego na razie licencji (tak jak, nie przymierzając, wasz pokorny i uniżony sługa) owa nieprzyjemna niedogodność mogła się zamienić w prawdziwie paskudne kłopoty. Zależnie oczywiście od stopnia determinacji lokalnych inkwizytorów oraz poziomu ich niechęci do Oktawiana van Dijka.

– Święta prawda – zgodził się Doppler. – Jednak dam wam wystawione na okaziciela dokumenty z biskupiej kancelarii, zaświadczające, że jesteście w trakcie wykonywania misji zleconej przez Jego Ekscelencję. To powinno zamknąć pysk każdemu, kto chciałby na was naszczekać...

A nawet wybić kły każdemu, kto chciałby mnie ugryźć, dodałem w myślach. Obietnica mistrza Teofila oznaczała, że bardzo mu zależy, by pomóc van Dijkowi, co z kolei oznaczało, że zyskałem sporą przewagę w negocjacjach dotyczących ceny moich usług. Bo przecież choć pomoc bliźnim jest wielkim zaszczytem oraz wielką zasługą w oczach Pana, jednak musimy pilnie zważać, by owych bliźnich nie wystawić na zbyt wielkie pokusy ani by nie wbić ich w zbyt wielką pychę. Tymczasem taką pychę mogliby poczuć, gdyby zaoferowano im usługi, za które nie musieliby nic a nic płacić. Poza tym stare porzekadło zgodnie z prawdą twierdziło, że ceni się tylko to, za co się w taki czy inny sposób zapłaciło. Można więc powiedzieć, że wyznaczając wysokie ceny swoich usług, działałem nie tylko we własnym interesie, ale również z korzyścią dla duszy oraz sumienia moich kontrahentów. Dlatego dzisiaj postanowiłem szczególnie solidnie i z zapałem zatroszczyć się o duszę oraz sumienie mistrza Teofila.

Gościńce w naszym błogosławionym Cesarstwie są różne: jedne wygodne, niczym płaskie i twarde ławy, inne przypominają pola zryte przez stado wyjątkowo głodnych dzików. Wiele zależy od deszczów, bo czasem ulewy potrafią zamienić drogi w strumienie, a wezbrane rzeki zrywają mosty lub niszczą brody. Na szczęście dla mnie i mojej podróży, aż do samej Bremy wiodła jedna z najlepszych dróg w Cesarstwie, a i gościniec od Bremy do Emden utrzymywano w całkiem niezłym stanie. Zresztą złe drogi przeszkadzają na ogół ludziom podróżującym powozami lub wozami, a my, którzy nad wygody ławki lub kanapy przedkładamy twarde końskie siodło, nie boimy się kłopotów aż tak bardzo. Główne szlaki Cesarstwa uchodzą również za bezpieczne, choć raczej odradza się podróżować nimi w nocy lub kiedy niebo jest bardzo zachmurzone, lub kiedy panuje gęsta mgła. A jeśli owe drogi akurat prowadzą przez las, doświadczeni wędrowcy uważają, że przed rozpoczęciem wyprawy lepiej poczekać, aż zbierze się grupka złożona przynajmniej z kilkunastu mężczyzn. Nie od rzeczy jest też podróżować z bronią na podorędziu, a w najgorszym wypadku chociaż z okutym kijem lub obciążoną ołowiem laską. Ale, generalnie rzecz ujmując, na naszych gościńcach panuje raczej porządek, a wrażenie owego porządku mają potęgować wzniesione na poboczach malownicze szubienice z rozkładającymi się zwłokami tych, którzy łatwy zarobek polegający na napastowaniu podróżników uznali za dobry sposób na życie. Czasami można też zobaczyć żelazne klatki, w których wiszą owi zbrodniarze, i wtedy wielką radością dla każdej grupy wędrowców jest rozgoszczenie się w pobliżu takiej klatki i spożycie smacznego, obficie podlewanego wodą lub winem posiłku na oczach cierpiącego z głodu i pragnienia skazańca. Podobno kiedy posłucha się jęków, wrzasków i błagań takiego nieszczęśnika, kiedy posłucha się, co obiecuje w zamian za choćby nędzny łyk wody, to każdy człowiek staje się w duszy jakby bardziej uczciwy i w myślach oraz sercu obiecuje sobie pędzić życie w bogobojnym szacunku zarówno dla boskich, jak i ludzkich przykazań. Jak to wychodzi później i w praktyce i jak bardzo stałe są podobne postanowienia, to już zupełnie inna sprawa, gdyż niemal każdy człowiek, niestety, zapomina o zakazie grzeszenia, kiedy tylko kara za grzech wydaje mu się mało prawdopodobna. W związku z tym zadaniem służebników prawa i wiary, takich chociażby jak wasz pokorny i uniżony sługa, jest nieustanne przypominanie bliźnim o tym, że grzech nie popłaca...

Wszystko to przyszło mi na myśl, kiedy przejeżdżałem stępa obok potrójnej szubienicy, na której kołysały się ciała zbrodniarzy, dobrze już nadgryzione zębem zarówno czasu, jak i zwierząt. Wrona grzebiąca dziobem w oczodole jednego z trupów oderwała się na chwilę od ucztowania, łypnęła na mnie podejrzliwie, po czym zapewne uznawszy, że nie mam złych zamiarów, podrzuciła w powietrze sterczący jej z dzioba krwawy strzęp, zręcznie schwytała w locie i przełknęła. No i tak właśnie świat się toczył. Silni zabijali słabych, a padliną tych słabych żywiły się ścierwojady. I wszystko układało się w całkowitym oraz kompletnym porządku, póki silni byliśmy my, a słabi byli oni...

Potem raz jeszcze natknąłem się na interesującą scenę, kiedy zobaczyłem wiszącego w klatce wychudzonego skazańca (sądząc po zapadniętych policzkach i żebrach sterczących spod skóry, musiał spędzić już sporo czasu w niewoli), obok którego stało trzech może siedmioletnich szkrabów. Chłopcy wygrzebywali z tłustej ziemi długie, wijące się dżdżownice i żuki o błyszczących pancerzach, po czym rzucali je do klatki, a więzień łapczywie pożerał te dary. Śmiechowi malców nie było końca, aż wreszcie wezwali ich rodzice i chłopcy pobiegli w stronę nawołującej ich matki, odprowadzani rozpaczliwym i dzikim wrzaskiem skazańca.

Cóż więcej można powiedzieć o mojej podróży? Nic ciekawego. Każdy dzień spędzałem w siodle niemal od rana do wieczora, z jedną dłuższą przerwą na odpoczynek, i to też ów odpoczynek zarządzałem bardziej z myślą o wierzchowcu niż o mnie samym. Przynajmniej noce spędzałem w miarę wygodnie, gdyż chociaż nie podróżowałem w służbowym stroju inkwizytora, to wystarczyło tylko wspomnieć właścicielowi zajazdu, że ma zaszczyt gościć u siebie funkcjonariusza Świętego Officjum, by od razu szykował najlepszą kwaterę. Zwykle zresztą wiązało się to z wyrzuceniem na zbity pysk innych gości, co dwa razy sprowokowało sytuację, w której musiałem nieco unieść głos, by moje słowa dokładnie dotarły do ospałego pomyślunku pewnych szlachciców, którym wydawało się, że spędzą noc w łóżku oraz pościeli, a nie w stajni.

Do Emden dotarłem późnym rankiem. Było to miasto schludne i bogate, otoczone solidnymi, zadbanymi fortyfikacjami i na moje niewprawne oko wcale nie tak łatwo byłoby sforsować mury najeżone basztami oraz wieżyczkami. W dodatku mury te zręcznie przeprowadzono a to górą urwiska, a to samym brzegiem rzeki, aby jak najbardziej utrudnić szturm ewentualnym napastnikom. I dobrze, widać mieszkali tu roztropni ludzie, którzy nie żałowali pieniędzy na zapewnienie bezpieczeństwa swoim skarbcom i swoim rodzinom. Dokładnie w takiej kolejności, najpierw skarbcom, potem rodzinom, bo przecież wiadomo, że na naszym nie najlepszym ze światów łatwiej o nową rodzinę niż o nowy majątek w miejsce utraconego. Jak powiadają: ludzi u nas za dużo, a dukatów za mało. Przy bramie czuwali strażnicy, jednak zobaczyłem, że nie zwracali uwagi na solidnie wyglądających podróżnych, takich jak ja, ale pilnowali raczej, by miejskich bram nie przekraczali oberwańcy i włóczykije, kontrolowali również kupieckie wozy.

W takim miasteczku jak Emden wszyscy wiedzą zazwyczaj wszystko o wszystkich, więc nie miałem żadnych kłopotów, by dopytać się, gdzie mieszka kupiec Oktawian van Dijk. A mieszkał w dwupiętrowej kamienicy przy samym rynku, naprzeciwko przysadzistego ratusza z czerwonej cegły. Na pewno było to dobre miejsce dla znaczącego kupca, bo tak już jest, że właściwe znaczenie ludzi często rozpoznajemy po tym, gdzie mieszkają i jak mieszkają. I co prawda może to być wrażenie mylące, kiedy okazuje się, że właściciel pięknej posesji położonej w najlepszym punkcie miasta ma tyle długów co lis pcheł, ale dla niewprawnego oka i niewprawnego umysłu pozory zdają się nawet nie tyle namiastką rzeczywistości, ile rzeczywistością samą w sobie. I rozczarowanie w tym wypadku bywa bardzo bolesne, zwłaszcza kiedy przychodzi do liczenia wzajemnych należności, a człowiek pozujący na bogacza rozkłada tylko ręce i z lekceważącym uśmiechem mówi: „Nie oddam, bo nie mam”. Oczywiście na podobnych frantów były sposoby, zarówno zalegalizowane prawem, jak i znane dzięki tradycji oraz obyczajowi. Do pierwszych należało zwrócenie się do instancji sądowych, do drugich połamanie dłużnikowi rąk i nóg lub obcięcie palców. Z doświadczenia wiedziałem, że w tym wypadku tradycja oraz obyczaj znacznie skuteczniej potrafią odwołać się do sumienia dłużnika niż ścisłe postępowanie według litery prawa.

Rozmyślałem sobie leniwie o sprawach nieważnych i niewpływających na życie inkwizytora (bowiem pogarda dla treści doczesnych była u nas niemal tak silna jak umiłowanie wartości duchowych), kiedy czekałem przed kamienicą należącą do van Dijka, aż służba raczy otworzyć bramę prowadzącą na niewielki dziedziniec. Wreszcie pod ogrodzenie przywlókł się osiłek z kaprawym okiem i wargą rozciętą w taki sposób, że wyglądało, jakby ciągle był zasmucony.

– Czego? – warknął, przyglądając mi się wzrokiem nie tyle niechętnym, ile obojętnym.

– Inkwizytor Mordimer Madderdin – oznajmiłem.

Być może człowiek puszący się własnym stanowiskiem i władzą, jakie daje ono nad bliźnimi, nie zawahałby się dodać czegoś w rodzaju: „Otwieraj i prowadź do pana van Dijka, tylko szybko, żebym nie musiał ci wygarbować skóry!”. Ja jednak nie potrzebowałem używać tak wielu zbędnych słów. Sama powaga mego głosu i mojej twarzy oraz jedno słowo, określające funkcję, jaką miałem zaszczyt pełnić na pożytek naszego świętego Kościoła i naszej świętej wiary, wystarczyły, by ten brutalny brytan zamienił się w przymilnego pieska.

– Już, już, mistrzu, otwieram. Witam was uniżenie, wybaczcie, proszę, że musieliście czekać. Jakże się pan Oktawian ucieszy, już, już, o, widzicie, przeklęta furtka, zacina się jak diabli, wybaczcie...

Patrzyłem na niego, kiedy krzątał się przy bramie, z szerokim uśmiechem przyklejonym do twarzy, i miałem ochotę założyć mu na szyję czerwoną obróżkę, taki był słodki.

Nasza rozmowa musiała dotrzeć do ucha innego służącego, bo kiedy tylko brytan uporał się z bramą i nisko się kłaniając, wpuszczał mnie za ogrodzenie, usłyszałem huk z impetem otwieranych drzwi, a na dziedziniec wyskoczył dostatnio odziany mężczyzna.

– Witajcie, witajcie, zacny i cny mistrzu inkwizytorze! Jestem Oktawian van Dijk, do waszych usług! – zawołał głośno na mój widok i tak szeroko rozpostarł ramiona, jakby chciał w uścisku pomieścić nie tylko mnie, ale również mojego wierzchowca, stajennego chłopca i służkę trzepiącą pościel.

Oktawiana van Dijka przedstawiałem sobie w myślach jako chudego rudzielca o rozbieganych oczach i twarzy popstrzonej czerwonymi piegami. Według moich wyobrażeń miał mieć ostry nos, usta skrzywione w ustawicznym, nieszczerym uśmieszku i wąskie dłonie zakończone długimi, brudnymi paznokciami. Kiedy jednak na własne oczy zobaczyłem mojego zleceniodawcę, z ulgą przekonałem się, iż te wyobrażenia nie zgadzały się w najmniejszym stopniu. Z ulgą, bowiem obraz Oktawiana van Dijka pochodzący z moich myśli zdecydowanie nie przypadł mi do gustu. Tymczasem emdeński kupiec był tak naprawdę mężczyzną wysokim i barczystym (szerokim w ramionach, a wąskim w talii, jak mówią), o szaroniebieskich oczach, jasnej cerze i ze strzechą niesfornych włosów koloru przybrudzonej słomy. Wyglądał na sporo mniej niż trzydzieści lat, a wrażenie młodzieńczości jego wyglądu potęgowały szczery, szeroki uśmiech i olśniewająca biel zębów.

Ponieważ nie lubię, kiedy obściskują mnie obcy ludzie, udało mi się tak wymanewrować, że zamiast znaleźć się w objęciach gospodarza, chwyciłem go za nadgarstki i potrząsnąłem energicznie jego rękoma.

– Witam, panie van Dijk – powiedziałem z uśmiechem. – I ja się cieszę, że wreszcie dotarłem do waszego pięknego miasta.

Kupiec w żaden sposób nie dał po sobie poznać, że zdziwiło go, iż tak zręcznie ominąłem jego uścisk. Miałem jednak nadzieję, że zapamięta nauczkę i nie będzie próbował w przyszłości podobnych sztuczek, mających na celu pokazanie wszem wobec łączącej nas rzekomej zażyłości. Pojąłem również, że zarówno głośne wykrzykiwanie o tym, iż jestem inkwizytorem, jak i zdecydowanie zbyt serdeczne powitanie (zważywszy, iż byliśmy obcymi sobie ludźmi) miały jeden konkretny cel. A celem tym było oznajmienie wszystkim, że van Dijk jest w świetnych stosunkach ze Świętym Officjum. Jedna jest bowiem cecha wspólna małych miasteczek i wielkich miast, a cechą tą jest wszechobecność plotki. Niektórzy nawet nazywają ją hydrą o siedmiu głowach, z taką jednak różnicą w porównaniu z mitologiczną ofiarą Herkulesowego zapału, że plotka nigdy nie ginie. Ludzie bowiem tak bardzo lubią przyglądać się swym bliźnim oraz komentować ich słowa czy zachowania, że pozbawienie ich tej możliwości zdawałoby się im karą największą z możliwych. Plotką można było zabić człowieka i można było zrujnować wielką spółkę, ale plotka mogła też przysłużyć się w rękach tego, kto wiedział, jak jej używać. I Oktawian van Dijk najwyraźniej uznał, że jego interesom przysłuży się wieść o tym, że odwiedza go inkwizytor, z którym to inkwizytorem jest w poufałych stosunkach.

– Zaraz każę wam przygotować łaźnię, jeśli tylko pragniecie odświeżyć się i orzeźwić po podróży...

Spojrzał na mnie z pewnym niepokojem, z czego wywnioskowałem, że należy do zwolenników czystości oraz zabiegów higienicznych i nieco się obawia, że ja mógłbym mieć odmienne upodobania. Jako człowiek, którego zmysł powonienia mógłby wprowadzić w zakłopotanie najbardziej doświadczonego posokowca, wiedziałem, jak nieprzyjemne dla miłośnika pięknych zapachów jest przebywanie w towarzystwie ludzi, dla których kąpiel oraz pranie są zabiegami znanymi jedynie ze słyszenia. Dlatego doskonale zrozumiałem zaniepokojenie van Dijka.

– Zapewniam was, że marzę o kąpieli – odparłem serdecznie. – I będę wam wielce zobowiązany za możliwość skorzystania z łaźni.

Rozpromienił się.

– A to się cieszę, naprawdę się cieszę i raduję. Bo wiecie, różnie przecież bywa... – Pozwolił sobie na westchnienie.

– Pragnienie służby Bogu jest w niektórych przypadkach i u niektórych ludzi tak silne, że nie wystarcza im już czasu na służbę własnemu ciału – rzekłem. – Ja jednak staram się łączyć obie te posługi, o ile tylko jest to możliwe.

– Dobrze rzeczecie i mówicie, mistrzu inkwizytorze. Tak samo sądzę jak wy, bo przecież w smrodzie i brudzie nie ma nic świętego. – Rozłożył dłonie. – Nasz Kościół nie mówi i nie twierdzi inaczej, prawda?

– Pozwólcie, że nie będę zawracał wam głowy wykładami teologicznymi – zbyłem jego pytanie.

Bo prawda była przecież taka, że znaliśmy wielkich i świątobliwych mistyków, ludzi, którzy co dzień rozmawiali z Bogiem i jego Aniołami (a przynajmniej tak twierdzili), a których tak zajmowały owe konwersacje, że nie wystarczało im czasu ani na mycie się, ani na kąpiel, nie mówiąc już o drobnej choćby przepierce. Bywało, że chlubili się swą nieszczęsną kondycją, a długość czarnych pazurów, ilość tłuszczu we włosach oraz skorupa brudu na skórze zdawały im się kolejnymi stopniami prowadzącymi do Królestwa Niebieskiego. I przyznam, że aura smrodu otaczającego te postaci była tak intensywna, że w moim prostym i mało wysublimowanym odczuciu całkowicie przytłaczała aurę świętości. Czyż to nie święty Hilariusz chlubił się, że tłum wiernych wie, że nadchodzi, nawet kiedy jest jeszcze na sąsiedniej ulicy? Czyż to nie święta Hildegarda uważała, że za kąpiel wystarcza jej lizanie przez psy (gdyż dla podkreślenia swej małości wobec świata sypiała w psiarni)? Czyż to nie święty Bartłomiej Boromeusz celowo rozdrapywał swe rany, by sączyły się z nich ropa oraz krew, i w odzieniu przesiąkniętym tymi wydzielinami i zesztywniałym od nich chodził przez całe życie?

– Pewnie, pewnie – zgodził się ze mną van Dijk. – Zwłaszcza że ze mnie nie mielibyście pomocy ani pociechy, bo umysł mam może nawet i ostry, ale owo ostrze kieruje się ku sprawom materii, nie ducha.

Uśmiechnąłem się, gdyż van Dijk coraz bardziej mi się podobał i coraz bardziej byłem ciekaw, jakież to kłopoty nakazały mu szukać pomocy u inkwizytorów. Niedługo zresztą miałem się o tym przekonać, a na razie skorzystałem z uprzejmej propozycji i w łaźni zużyłem tyle wody, że służba aż się zdyszała, przynosząc wciąż nowe wiadra. Ale trzeba przyznać, że dzięki tej kąpieli i wypoceniu się nie tylko odświeżyłem ciało, lecz również ożywiłem ducha i umysł. Nabrałem także wielkiego apetytu i miałem nieśmiałą nadzieję, że pod względem obfitości oraz jakości poczęstunku van Dijk również okaże się dobrym gospodarzem.

Służący zabrali mój strój do prania, natomiast ja sam dostałem komplet świeżego odzienia, a że pasowało na mnie jak ulał, domyśliłem się, że to mój gospodarz raczył się ze mną szczodrobliwie podzielić zawartością własnej szafy. Było to bardzo miłe z jego strony, gdyż zapasowe ubranie, które wiozłem w jukach, zdążyło przesiąknąć odorem końskiego potu. Zastanawiałem się, czy van Dijk dba bardziej o moją wygodę, czy o własny komfort, ale w zasadzie jego pobudki nie miały znaczenia, gdyż liczył się jedynie efekt, a ten bardzo przypadł mi do gustu.

Służący zaprowadził mnie do jadalni, gdzie czekał już życzliwie uśmiechnięty gospodarz.

– No, no, wyglądacie, jakbyście przybyli kupić i nabyć pół Emden – zawołał z jowialną serdecznością.

– Wszystko to nie moja zasługa, lecz pięknego stroju, który tak uprzejmie raczyliście mi pożyczyć.

Zamachał gwałtownie dłońmi.

– Pozwólcie: nie pożyczyć, ale podarować i ofiarować – rzekł zdecydowanie. – I nie przyjmuję, pamiętajcie, nie przyjmuję żadnej odmowy.

Pożyczka okazała się więc prezentem, co całkowicie mi odpowiadało, gdyż strój nie tylko na mnie pasował i nie tylko był wygodny niczym druga skóra, ale przyznać też trzeba, że krawiec nie poskąpił na jakości materiału. A tak to już jest, że człowiek jakoś lepiej się czuje w miękkich atłasach lamowanych złotą nicią niż w suknie zszywanym sznurkiem. Możemy nad tym faktem ubolewać, lecz nie możemy go nie dostrzegać. Zresztą dla Sługi Bożego, takiego jak ja, wszelki zbytek był kwestią najzupełniej obojętną, a to, iż dbałem o siebie, nie wynikało bynajmniej z godnej potępienia próżności, ale z obawy przed przyniesieniem wstydu szacownej instytucji, której miałem honor służyć i którą miałem zaszczyt reprezentować.

– Skoro dane ze szczerego serca, ze szczerego serca przyjmuję – odparłem z uśmiechem.

Van Dijk uprzejmie podstawił mi krzesło, poczekał, aż usiądę, i z niepokojem w głosie upewnił się, czy poduszka jest aby wygodna, a potem, usatysfakcjonowany odpowiedzią, zasiadł na drugim końcu stołu. Blat był tak długi, że gdybym chciał trafić w mojego gospodarza pomarańczą (które to pomarańcze stały niedaleko w pięknie zdobionej paterze), pewnie nieźle musiałbym się zamachnąć. No cóż, wychodziło na to, że w takim razie będziemy musieli gromko się nawoływać, by słyszeć jeden drugiego, i miałem tylko nadzieję, że w czasie w ten sposób prowadzonej rozmowy nie poruszymy istotnych tajemnic, gdyż jak łatwo się domyślić, wykrzykiwane z jednego krańca stołu do drugiego, rychło przestałyby być tajemnicami.

– O sprawie pogadamy i pomówimy później, u mnie w gabinecie – zdecydował kupiec, jakby domyślając się toku moich myśli. – Na razie jedzcie i pijcie, bardzo was proszę, a jeśli po obiedzie dacie radę wstać od stołu o własnych siłach, to powiadam wam, będę bardzo zagniewany i niezadowolony.

– Zrobię, co w mojej mocy, by was nie zawieść – obiecałem.

W tej samej chwili, kiedy skończyłem zdanie, do jadalni weszło czterech służących, kierowanych przez odzianego na czarno majordomusa. Każdy z tych służących niósł wielką tacę pełną smakowicie pachnących przysmaków i każdy niemal uginał się pod jej ciężarem, mimo że byli to młodzieńcy rośli i barczyści. Zaraz za tymi czterema do sali weszło kolejnych dwóch służących, a ci z kolei nieśli tace wypełnione butelkami oraz karafkami. Van Dijk zatarł dłonie z głośnym chrzęstem.

– Do boju, mistrzu inkwizytorze. Bo ja, zapewniam was i obiecuję: nie będę próżnował i się lenił!

Westchnąłem cicho, gdyż popołudnie zapowiadało się na pracowite. Ale nie mogłem przecież dopuścić, by van Dijk zawiódł się na swojej gościnności.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij