- W empik go
Ja, Majka - ebook
Ja, Majka - ebook
Dwunastoletnia Nikola z tych wakacji do domu nie wróci. Tak postanowiła i jak dotąd – wszystko idzie zgodnie z planem. Autokar z kolonistami odjeżdża, a ona zostaje w nadmorskiej miejscowości. Śpi, gdzie się da, je, na co ją stać, a że kasa szybko się kończy – zaczyna nawet zarabiać. Wkrótce poznaje Dawida, przez którego robi się sympatyczniej, ale też bardziej niebezpiecznie. We dwójkę trudniej się ukryć. Feliks robi wszystko, by znaleźć czas dla Otylii, co nie jest łatwe, bo od wyjazdu mamy do pracy cały dom jest na jego głowie! Historia o miłości i samotności, która poruszy niejedno nastoletnie serce. Książka nagrodzona w IV edycji Konkursu Literackiego im. Astrid Lindgren, organizowanego przez Fundację ABCXXI – Cała Polska czyta dzieciom.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8208-219-7 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Autokary podjechały! – Pani Marzena wpadła do naszego pokoju i omiotła go wzrokiem. – Jesteście gotowe, dziewczynki?
Luśka, Gabi i Fatima kiwnęły głowami. Chwyciły swoje walizki na kółkach i wywlekły je na korytarz.
– Co wy tam macie, kamienie? – jęknął pan Arek, pomagając nam znieść bagaże po schodach.
– Prowiant na drogę – odparły dziewczyny.
Prowiant. To jedno z tych słów, które kojarzą mi się z wyjazdami. W normalnym życiu nikt nie używa słowa „prowiant”. Nie jest potrzebne. A latem nagle z jakiegoś powodu wychowawczyniom i kucharkom nie przechodzą przez gardło takie wyrazy jak jedzenie, picie, kanapka, drugie śniadanie. Na jedzenie dla nas muszą mówić prowiant. No ale nieważne. Ważne, że kiedy usłyszałam to słowo, nagle zrozumiałam, że nigdzie nie jadę.
Czasami takie przypadkowe słowa, dźwięki lub obrazy pomagają mi coś sobie uświadomić. Są zaklęciami, które uruchamiają machinę skojarzeń. Tak jak w tym automacie do gry na nadmorskiej promenadzie: wrzuca się żeton i przekręca gałkę, która popycha jednogroszową monetę. Moneta toczy się przez metalowy labirynt i – jeśli spadnie w określonym miejscu – daje wygraną. A jeśli spadnie w złym? Wtedy trzeba zapłacić za kolejną szansę.
– Idziesz? – Gabi przystanęła w otwartych drzwiach i patrzyła na mnie pytająco.
– Tak, tak. – Kiwnęłam głową. – Tylko… muszę jeszcze coś sprawdzić w walizce.
Gdy zdałam sobie sprawę, że naprawdę zamierzam zrobić to, co zamierzam zrobić, wszystko inne stało się proste. W ułamku sekundy. W okamgnieniu, jak mawia moja pani od polskiego. Choć jej okamgnienie akurat trwa strasznie długo, bo pani od polskiego ma problemy z opadającą powieką.
Pociągnęłam suwak od walizki i uchyliłam wieko. Upchane kolanem ciuchy wypadły na podłogę, jakby były na sprężynie. Zdjęłam z ramienia podręczny plecak i też go opróżniłam. Błyskawicznie podzieliłam rzeczy na dwie kategorie: to, co mi się przyda, i to, czego mogę się pozbyć.
Brudna bielizna i ubrania – z powrotem do walizki. Ostatnie czyste podkoszulki, majtki i skarpety – do plecaka. Zapasowe trampki, pamiątki i nagrody z kolonijnych konkursów – do walizki. Portfel z legitymacją, jedzenie – do plecaka. Komórka – do kieszeni!
Wysunęłam rączkę i pociągnęłam walizkę za sobą na korytarz. Kółka zaturkotały po wykafelkowanej podłodze ośrodka. Pan Arek i wszyscy wychowawcy byli już na dole, więc nie miał kto mi pomóc. Sama zniosłam walizkę na parter. Dopiero przy wejściu natknęłam się na panią Marzenę.
– Gdzie ty łazisz, Nikola? – fuknęła na mnie. – Właśnie szłam cię szukać!
– Już jestem – odpowiedziałam. – Zapomniałam czegoś.
– Mówiłam, żebyście się spakowały po śniadaniu – zrzędziła wychowawczyni. – Nie byłoby teraz zamieszania. Biegiem do autokaru!
Luk bagażowy był jeszcze otwarty. Kierowca w białej koszuli bez słowa wziął moją walizkę i upchnął ją wśród innych. Potem zatrzasnął ciężką metalową klapę. Rozgrzana karoseria piętrowego autokaru wydzielała zapach farby, oleju silnikowego i jakichś smarów. Trzymając przed sobą plecak, wdrapałam się po stromych schodkach przednim wejściem i przedefilowałam wąskim korytarzem do rzędu siedzeń w środku. Luśka machała, że ma tam dla mnie miejsce.
– Gdzie byłaś? – zapytała.
– Słuchaj – powiedziałam, ignorując jej pytanie. – Ja nie jadę.
– No co ty – wymamrotała Luśka. – Nie panikuj, jakby co, mam tabletki na rzyganie.
– Nie o to chodzi. – Pochyliłam ku niej głowę jak dobra przyjaciółka, która właśnie ma zamiar się zwierzać. – Musisz mi pomóc.
– Dwa, cztery, sześć, osiem, dwanaście, dwadzieścia dwa, dwadzieścia cztery… – Pani Marzena stała z przodu autokaru i liczyła głowy. – Wszyscy są?! – zawołała dla pewności, gdy skończyła.
– Taaak! – odpowiedzieliśmy chórem.
– Teraz jest ten moment – mówiłam gorączkowo do Luśki. – Powiedz pani, że nie zdążyłaś się wysikać. Niech kierowca otworzy środkowe drzwi. Wybiegniesz do toalety, a ja z tobą. Że niby dla towarzystwa. Potem wrócimy razem pod autokar, żeby nas widzieli przez szyby. Wejdziemy razem na schodki. Kiedy facet zacznie zamykać drzwi, wyślizgnę się na zewnątrz. Tu ci zostawiam moją czapkę z daszkiem. Jak ruszycie, przyczepisz ją do zagłówka. Gdyby pani nas jeszcze liczyła w trakcie jazdy.
Luśka zrobiła wielkie oczy.
– Ty tak na serio? – spytała przerażonym szeptem.
– Na serio. Dawaj, bo facet odpala silnik!
Luśka pokręciła głową.
– Nie będę z siebie robiła idiotki za darmo. Coś ci się stanie i wszystko będzie na mnie.
Wygrzebałam z plecaka butelkę soku i dwadzieścia złotych.
– Masz, przydadzą ci się na drogę – syknęłam. – I krzycz, bo zaraz będzie za późno!
– Proszę paniiii!… – zawyła Luśka swoim wysokim głosem.
– Co znowu? – Pani Marzena ledwo trzymała się na nogach ze zmęczenia.
– Muszę siku. Nie wytrzymam!
Pani Marzena zmierzyła ją z oddali wściekłym wzrokiem.
– No weź, opóźniasz! – zawołały jakieś dzieciaki z pierwszych rzędów. – Jedźmy już.
– Naprawdę nie wytrzymam! – powtórzyła Luśka.
– Proszę otworzyć środkowe drzwi – powiedziała z rezygnacją pani Marzena do kierowcy. – Lusia, masz trzy minuty. Biegnij do tych toalet na parterze, koło jadalni.
– Dobrze, proszę pani. – Luśka kiwnęła głową. – A może Nikola iść ze mną? Bo samej głupio.
Nie czekałyśmy na odpowiedź pani Marzeny, tylko wybiegłyśmy z autokaru. Luśka bez niczego, ja z tym moim podręcznym plecakiem. W kilku susach pokonałyśmy podwórko i wbiegłyśmy do ośrodka. Bez dzieciaków wydawał się cichy i wymarły. W jadalni krzesła nałożone były na blaty stołów. Krzesła na stołach to najlepszy symbol pustki i odjazdu. I plamy słonecznego światła na podłodze, dywany utkane z blasku.
Weszłyśmy do łazienki. Obmyłam twarz chłodną wodą. Z tego upału i emocji byłam mokra jak ryba.
– Nikola, możesz jeszcze zmienić zdanie – powiedziała Luśka. – Jak chcesz, to ci oddam te dwie dychy.
Luśka chodziła do mojej szkoły, ale do innej klasy. Ja do VIb, ona do VIe. Mieszkałyśmy w niewielkiej miejscowości, ale szkoła była olbrzymia, dowożono do niej uczniów z całego powiatu. Fabryka przegrywów. Tak ją nazywaliśmy, bo mało kto po tej naszej szkole się dostawał do dobrego liceum. Przed koloniami się z Luśką nie kumplowałyśmy. Teraz też w sumie nie, ale ze wszystkich dziewczyn z naszego pokoju była jedyną, z którą dało się wytrzymać. Gabi i Fatima pochodziły z jakiejś innej galaktyki. Z galaktyki dobrych uczennic, które mają solidne kieszonkowe, codziennie dzwonią do rodziców, zgadzają się we wszystkim z wychowawczyniami i chętnie „biorą udział w życiu grupy”. Tak im pani Marzena napisała na pożegnalnych dyplomach. Pojechały na te darmowe miejskie kolonie, bo wśród wychowawców byli znajomi ich rodziców. Ja i Luśka pojechałyśmy, bo na żaden inny wyjazd nie byłoby nas stać.
– Wiesz co, ja chyba naprawdę się wysikam – stwierdziła Luśka i klapnęła na deskę.
Parsknęłam śmiechem. Wariatka z tej Luśki.
– Jak ty, to ja też. – Zajęłam kabinę obok. – Pewnie nieźle na nas bluzgają w autokarze.
– A co mnie to? – Luśka najwyraźniej odzyskała swój codzienny luz. – Nikola, nie będę wnikać, co ci odbiło, ale… uważaj na siebie.
– Ma się rozumieć. – Zapukałam w dyktę oddzielającą nasze kabiny.
Umyłyśmy ręce i popędziłyśmy z powrotem do autokaru. Plecak w ostatniej chwili zostawiłam przy wejściu do toalet. Teraz już wiedziałam, że będę musiała po niego wrócić.
Silnik autokaru burczał jednostajnie. Podbiegłyśmy do otwartych środkowych drzwi. Luśka weszła na schodki pierwsza i zawołała do pani Marzeny:
– Już jesteśmy!
Wystawiłam głowę ponad poziom zagłówków i pomachałam, żeby pani Marzena zarejestrowała również moją obecność. Potem schyliłam się, zrobiłam w tył zwrot i wyskoczyłam z pojazdu. W tym czasie Luśka grzebała się na schodkach i krzyczała coś jeszcze do pani Marzeny, żeby przyciągnąć jej uwagę. I żeby dzieciaki siedzące naprzeciwko środkowego wejścia nie zauważyły, że znikam. Choć pewnie i tak by nie zauważyły, bo były zbyt zajęte sobą, rozmowami, szukaniem nie wiadomo czego w plecakach.
Nie myśląc o niczym, przywarłam do cielska autobusu. Modliłam się, żeby kierowca nie wypatrzył mnie w bocznym lusterku. Przemknęłam do tyłu i tam się skryłam na chwilę, a potem pognałam za auto kierownika ośrodka zaparkowane przed budynkiem gospodarczym. Kucając w jego cieniu, usłyszałam syk – zamykały się pneumatyczne drzwi. Warkot pracującego na jałowym biegu silnika zmienił częstotliwość. Pojazd ruszył. Bałam się wystawić głowę z mojej kryjówki, więc zamiast odprowadzać go wzrokiem, odprowadzałam go słuchem. Szkoda, fajnie byłoby pomachać Luśce na do widzenia. Zamiast tego wyjęłam z kieszeni komórkę i puściłam jej esemesa z machającą rączką. Odpisała prawie natychmiast: „Pani mówi, że pierwszy przystanek za dwie godziny. Chowaj się dobrze. Narka!”.
Dwie godziny. A więc tyle czasu miałam, żeby spokojnie zniknąć.