Ja, menedżer - ebook
Ja, menedżer - ebook
Książka przedstawia fragment wyrwany z życia młodego zdolnego menedżera, który właśnie otrzymuje posadę dyrektora i rozpoczyna karierę w jednej z pierwszych spółek notowanych na Warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych. Formalna praca przeplata się z nieformalnymi działaniami, które pokazują zniekształcony obraz funkcjonowania spółki, ale są niezbędne do osiągnięcia zamierzonych korzyści. Menedżer, nazywany złotym lub cudownym chłopcem, odnosi sukcesy w pracy. Wzbudza nie tylko zainteresowanie otaczających go kobiet, ale i zazdrość tych, którzy poprzez intrygi usiłują pozbawić go pozycji i rozgrywać jego sukcesy jako własne. Książka relacjonuje codzienność menedżera, jego pracę, życie prywatne, w tym liczne romanse. Ukazuje także obok sukcesów niebezpieczeństwa i pułapki, jakie niesie ze sobą szybka kariera. Książka przeznaczona jest dla dorosłego czytelnika.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8159-969-6 |
Rozmiar pliku: | 1 021 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Dzień dobry – przywitałem się nieśmiało.
– Proszę usiąść – usłyszałem.
W sali konferencyjnej znajdowało się osiem osób. Grubszy jegomość z haczykowatym nosem, który poprosił, żebym wszedł do środka, po krótkiej pauzie zabrał głos.
– Przedstawię panu komisję konkursową – oznajmił.
Padły nazwiska przewodniczącego rady nadzorczej i jej członków, przedstawicieli związków zawodowych działających na terenie spółki oraz pani profesor z Akademii Ekonomicznej zaproszonej w roli eksperta. To była już kolejna rozmowa w ostatnim czasie, na którą zostałem zaproszony. Jak zawsze miałem nadzieję, że ta będzie ostatnia, przynajmniej na jakiś czas się zatrzymam i w końcu będę mógł pracować na stanowisku dyrektora. Gabinet, ładna sekretarka, tytułowanie „panie dyrektorze”, cały ten splendor zwiększał moją motywację. Największego kopa dawała jednak nadzieja na szybką służbową brykę i gruby portfel, no, może nie dosłownie portfel, raczej konto z odpowiednią cyfrą z przodu i przynajmniej czterema zerami.
Jak zwykle na takich spotkaniach na początku musiałem powiedzieć coś o sobie. Taka autoprezentacja w pigułce. Kiedy skończyłem, przewodniczący rady, który najczęściej zabierał głos, zapytał:
– Wymienił pan wyłącznie swoje atuty, a ja pytałem też o pana wady, o słabe strony. Zgodzi się pan ze mną, że każdy je ma?
– Mam słabość do pieniędzy, kobiet i szybkich samochodów – wymieniłem jednym tchem.
– Czy kobiety pana nie zgubią? – zapytała pani z rady nadzorczej.
– Tak jak piękna Helena Achillesa?
– Pani Agnieszko, niech pani sobie da spokój z tymi pytaniami nie na temat – zwrócił się do niej kąśliwie przewodniczący.
Widać było, że nie przepadają za sobą.
– To był Parys, a nie Achilles, gwoli jasności, ma pan braki lekturowe na poziomie szkoły średniej. – Kobieta nie dawała za wygraną.
– Przepraszam, ale czy ja jestem na maturze z polskiego, czy na konkursie na dyrektora finansowego? – zareagowałem stanowczo, ale z uśmiechem na twarzy.
– Panie Jacku, rozumiem, że zapoznał się pan z firmą, a przynajmniej z informacjami, które są dostępne na naszej stronie internetowej. Niech pan powie coś o branży, w której chciałby pan, jak rozumiem, pracować – odezwał się przedstawiciel związków zawodowych.
– Oczywiście, inaczej by mnie tu nie było.
Jak prawie każdy młody człowiek interesowałem się muzyką. Wiadomo, że słucha się jej lepiej na dobrym sprzęcie. Firma, w której chciałem pracować, produkowała najlepszy w kraju sprzęt akustyczny. Pod sklepami ustawiały się kolejki na długo przedtem, zanim rozpoczynała się sprzedaż kolejnej dostawy. Jako technik elektronik ze specjalnością telekomunikacyjną nieźle orientowałem się w sprzęcie akustycznym i wykorzystywanym w telekomunikacji.
Widziałem po reakcji członków komisji, że moja wypowiedź ich satysfakcjonuje.
– Jeszcze proszę nam powiedzieć – poprosiła pani profesor – co by pan zmienił, co nowego wprowadził, jakie rozwiązania, żeby poprawić sytuację ekonomiczną w spółce.
– Trudno powiedzieć, jeśli się nie zna dostatecznie sytuacji ekonomicznej – zacząłem. – Owszem, posiadam wiedzę ogólnie dostępną, ale to wszystko. Na początek musiałbym przeprowadzić diagnozę w spółce. Powołałbym nowy dział planowania i analiz ekonomicznych, który zajmowałby się rachunkowością zarządczą, bo wiem, że takiego u was nie ma. Moje działania skierowałbym także na poprawę płynności finansowej.
– Co ma pan na myśli, mówiąc o poprawie płynności? – pytała dalej pani profesor.
– Środki są zamrożone w zapasach, należnościach i należałoby zmniejszyć ich poziom.
– Zapasów to my mamy po sufit – ocenił przedstawiciel związków zawodowych i wykonał sugestywny ruch ręką.
– Będzie więc co robić – dodałem. – Należy zakasać rękawy i działać.
Po serii kolejnych pytań, zarówno dotyczących pracy, jak i osobistych, jak choćby pytanie o moje zainteresowania, na koniec zabrał głos przewodniczący rady nadzorczej.
– Podsumowując nasze spotkanie, chciałbym panu powiedzieć, że otrzymaliśmy około stu ofert i wybraliśmy naszym zdaniem dziesięciu najlepszych kandydatów – mówił. – Między innymi pana.
– Dziękuję, że znalazłem się w gronie wybrańców – odparłem.
– O wynikach poinformujemy pana telefonicznie w ciągu najbliższych dwóch tygodni – dodał.
Czekanie jest najtrudniejsze. Rodzą się wtedy nadzieje, najróżniejsze plany. Najczęściej jest tak, że z dwóch tygodni robi się miesiąc, a niekiedy czeka się w nieskończoność, bo na przykład zapomnieli przekazać informacji o wynikach konkursu albo zrobili to zupełnie celowo. Tym razem telefon jednak zadzwonił.
– Dzień dobry, Halina Brzęcka, sekretariat Acustic Equipment. Czy rozmawiam z panem Ambroziakiem?
– Ambrozikiem – poprawiłem.
– Miło mi, pragnę pana poinformować, że prezes Koterba chciałby się z panem spotkać. Podał mi dwa możliwe terminy.
– Proszę mi powiedzieć kiedy – odpowiedziałam, wyraźnie podniecony.
– W środę o piętnastej lub w czwartek rano o dziewiątej.
– Niech będzie środa.
– Dziękuję, poinformuję pana prezesa o pańskiej decyzji, do zobaczenia.
Wstałem i z radości uderzyłem w worek, który wisiał na drążku do podciągania. „Czyżby los się do mnie uśmiechnął tym razem?” – pomyślałem. Przecież gdyby mnie odrzucili, ewentualnie napisaliby tylko, że dziękują za aplikację i skorzystanie z zaproszenia na rozmowę kwalifikacyjną, ale z przykrością zawiadamiają, że nie skorzystają z mojej oferty mimo posiadania przeze mnie wysokich kwalifikacji. W miarę upływu czasu zacząłem się denerwować, że pewnie z dziesiątki zostawili dwóch czy trzech kandydatów i teraz prezes będzie musiał wybrać tego jednego. Nie zamierzałem się specjalnie przygotowywać, uważałem bowiem, że to, co mam w głowie, powinno wystarczyć.
Firma znajdowała się w miejscowości oddalonej około pięćdziesięciu kilometrów od mojego miejsca zamieszkania. Żeby się nie spóźnić, na wszelki wypadek przyjechałem godzinę wcześniej. Wykorzystałem wolny czas i poszedłem na kawę do baru znajdującego się nieopodal dworca kolejowego. Przez okno widziałem biurowiec, do którego miałem iść. Patrzyłem co chwilę na zegarek, ale czas płynął wolno, sączyłem więc kawę i podjadałem ciastko tortowe. W końcu dziesięć minut przed umówionym spotkaniem wstałem i ruszyłem do budynku.
– Do prezesa, byłem umówiony.
Portier spojrzał w zeszyt.
– Pan Ambrozik?
– Tak.
– Proszę wejść na pierwsze piętro, sekretariat znajduje się na wprost schodów.
Korytarz był pusty. Szybko dotarłem na piętro i zameldowałem się u sekretarki.
– Proszę, może pan wejść.
W gabinecie przywitał mnie szczupły, wysoki mężczyzna około pięćdziesiątki.
– Panie Jacku, proszę usiąść. Jeśli pan nie ma nic przeciwko, to już od teraz będę się do pana zwracał „panie dyrektorze”. Powiem szczerze, był pan drugi na liście rankingowej. Pierwszy to związkowiec, kolega naszego dyrektora do spraw produkcji. Niestety rada nadzorcza odwołała go z tej funkcji, a jak tamten dowiedział się o wszystkim, to zrezygnował i pan wskoczył na pierwsze miejsce. Osobiście się cieszę, bo potrzebujemy świeżej krwi, a w dodatku nie lubię związkowców. To co, zgadza się pan?
– Jestem zaskoczony, ale oczywiście się zgadzam.
– Myślę, że w kwestii finansów się dogadamy. Nie ma dzisiaj nikogo z zarządu, ale kiedy przyjedzie pan następnym razem, to obejrzy pan zakład, pozna ludzi. Przygotujemy panu gabinet. Kiedy chce pan rozpocząć?
– Jeśli można, to od września, zaraz po wakacjach.
– Spotkajmy się nieco wcześniej, musi się pan zapoznać z firmą. Powiedzmy: dwudziesty sierpnia. Dobrze?
– Dobrze, zgadzam się – odpowiedziałem po krótkiej chwili.
– To jesteśmy umówieni. W razie czego mam do pana telefon.
Do pociągu powrotnego miałem jeszcze godzinę. Cieszyłem się, nie mogłem do końca uwierzyć, że zostałem dyrektorem. Nie miałem jeszcze trzydziestki na karku, a tu trafiła się praca w dużej i na dodatek giełdowej firmie. Było ciepło, usiadłem więc na ławce na peronie i czekałem spokojnie. Teraz nie pozostało mi nic innego, jak tylko złożyć wypowiedzenie w dotychczasowej pracy i spokojnie czekać.
Zaczynało się lato, a ja miałem do wykorzystania urlop. Postanowiłem w tym roku wyjechać w nasze najwyższe góry. Początkowo robili mi jakieś problemy z wypowiedzeniem, ale w końcu mnie pochwalili, a prezes powiedział przy wszystkich, że spółka musi być na poziomie, skoro wychowuje tak dobrych pracowników, że wygrywają konkursy na dyrektorów. W końcu pożegnałem się z firmą, w której zdobywałem wiedzę i pierwsze zawodowe doświadczenia.
W górach spędziłem tydzień. Codziennie urządzałem sobie wycieczki, za każdym razem w inne miejsce. Piwo podawane w kuflach wyjmowanych z zamrażarki tuż przed nalaniem złocistego napoju chłodziło mi głowę w upalne dni. Nikogo nie poznałem podczas urlopu, nie chodziłem na imprezy, a po długich wędrówkach zmęczony kładłem się szybko spać, by wczesnym rankiem znowu wyruszyć w góry. Minął tydzień, potem kolejny i w końcu nadszedł czas na nowe zadania w nowym miejscu pracy.
– Panie Jacku, przygotowaliśmy panu mieszkanko służbowe. Mamy wprawdzie hotel robotniczy, ale panu jako dyrektorowi nie wypada mieszkać z robotnikami. Jutro odbierze pan klucze, nie ukrywam, że oczekujemy jakiejś parapetówy, jak tylko się pan urządzi. Teraz chodźmy na produkcję. Firma zajmuje znaczny obszar. Wszystkiego na raz nie zobaczymy, ale możemy obejrzeć linie produkcyjne – zaproponował prezes.
Weszliśmy do hali, gdzie montowano głośniki. Pracowały tam głównie kobiety.
– Jak zdążył się pan zorientować, produkujemy, przynajmniej teoretycznie, różnoraki sprzęt akustyczny. Na tej linii znajduje się nasz produkt podstawowy, głośniki, a w hali obok wkładki teletechniczne do słuchawek, mikrofony i mikrofony pojemnościowe. Mamy jeszcze oczywiście zestawy głośnikowe, standardowe i profesjonalne, dla muzyków.
Oglądałem taśmy, które się wolno przesuwały, a na nich poszczególne detale, z których powstawał dobry sprzęt.
– Sami robicie membrany czy kupujecie gotowe? – zapytałem.
– Jak już, to robimy. Jest pan u siebie, panie Jacku. Pokażę je na końcu.
Kiedy już mieliśmy opuszczać teren fabryki, prezes kiwnął mi głową i powiedział, że teraz będzie gorąco, bo tu odbywa się obróbka cieplna. Przywołałem obraz starej manufaktury. Nie była to nowoczesna produkcja, ale membrany w głośnikach się sprawdzały.
– Dawniej produkowaliśmy je z celulozy, a teraz robimy z masy syntetycznej przypominającej gumę.
Prezes zatrzymał się, wziął do ręki jedną membranę i pokazał, że rzeczywiście jest trwała.
Wracając już do biurowca, gdzie miałem nadzieję usiąść po raz pierwszy w swoim fotelu i wypić kawę, udaliśmy się jeszcze do komory, w której testowano wyprodukowany sprzęt. Było to dźwiękoszczelne pomieszczenie, przeznaczone do badania charakterystyk urządzeń akustycznych.
– Panie Jacku, człowiek w takiej ciszy nie jest w stanie wytrzymać kilku, no, może kilkunastu minut.
Wszystko, co dotąd zobaczyłem, zrobiło na mnie wrażenie, ale poczułem się swobodniej, dopiero kiedy usiadłem w swoim fotelu i popatrzyłem przez okno na drzewa. Tę krótką chwilę relaksu przerwała mi sekretarka.
– Panie dyrektorze, mam na imię Lucyna. – Podała mi rękę. – Cieszę się, że będziemy razem pracować.
– Ja też się cieszę. Dopiero co wróciłem z obchodu po firmie.
– Proponuję dobrą kawę. Jaką pan sobie życzy?
– Białą, z mleczkiem, jeśli można.
– Oczywiście – odpowiedziała kobieta i wróciła do sekretariatu.
Po kilku minutach znów była u mnie, z filiżanką kawy na tacy, cukierniczką i talerzykiem z ciasteczkami.
– O, dziękuję, myślałem, że będzie sama kawa, a tu i ciasteczka. Ale cukier proszę zabrać, akurat nie słodzę.
– Nie szkodzi, gdy będzie miał pan gości, to może się przydać.
Nie siedziałem długo w swoim gabinecie.
– Panie dyrektorze, prezentacja u prezesa, musi pan iść. – Tym razem sekretarka powiadomiła mnie telefonicznie.
– Oczywiście.
Wstałem z fotela i przeszedłem do biura znajdującego się po przeciwnej stronie korytarza.
– Oto człowiek, dzięki któremu, mam nadzieję, wzrośnie wartość naszych akcji, a co za tym idzie, również naszych portfeli – przedstawił mnie prezes.
Witałem się ze wszystkimi po kolei, począwszy od członków zarządu do spraw handlu, produkcji oraz dyrektora operacyjnego. Przywitałem się także z młodą główną księgową i niektórymi kierownikami, w tym szefem kadr i płac. Po prezentacji zabrałem na krótko głos.
– Wybaczcie mi, że na początek niewiele mam do powiedzenia. Raczej bym oczekiwał, że to ja będę słuchał i poznawał spółkę i pracujących w niej ludzi. Mam nadzieję, że wszystkich zapamiętam i że będzie się nam ze sobą dobrze pracowało – podsumowałem.
Po spotkaniu u prezesa postanowiłem zebrać tych ludzi, którzy byli tam obecni i podlegali bezpośrednio mnie. Wśród nich byli: główna księgowa, kierownik personalny, kierownik działu controllingu i panie z sekcji zajmującej się raportowaniem na giełdę papierów wartościowych. Firma była spora, zatrudniała ponad dwa tysiące pracowników.
– Proszę mi wybaczyć tremę, to mój pierwszy dzień. Jaki tu jest program? – zapytałem głównej księgowej.
– Muszę powiedzieć, że przestarzały i bardzo liczymy na pana, że to się wkrótce zmieni. Stary jest pracochłonny i wszystkim daje się we znaki, potrzebny jest nowocześniejszy, zintegrowany.
– A w jaki sposób są rozliczane koszty?
– Mamy normatywny rachunek kosztów, jak zazwyczaj przy produkcji potokowej i seryjnej.
– Muszę go poznać i zrozumieć. W poprzednim zakładzie pracy miałem do czynienia z systemem zleceniowym i produkcją jednostkową.
– Nasze rozliczenia kosztów pozostały jeszcze po Japończykach, ale się sprawdzają.
– Po Japończykach?
– Przed laty firma kupiła licencję na produkcję głośników, a wraz z nią program do rozliczania kosztów.
– Japończycy kojarzą się z rzetelnością, to pewnie ich rozwiązania są ponadczasowe.
– Tak, tylko większość liczymy na piechotę i jest problem z wydajnością. Wyniki za poprzedni okres mamy przeciętnie o tydzień później niż w innych firmach – podkreśliła główna księgowa.
– Czas nie jest bez znaczenia, liczy się też jakość informacji. Przynajmniej mamy powód, by wprowadzić zmiany – dodałem,
– Raczej kupić nowe ERP – postulowała księgowa.
Na koniec poprosiłem, żeby została tylko ona. Kiedy reszta opuściła już mój gabinet, nagle ktoś otworzył drzwi i wsadził głowę do środka.
– Mogę? – zapytał.
– Niech pan chwilę zaczeka.
– Przyjdę za piętnaście minut – powiedział i zamknął drzwi.
– Kto to był? – zapytałem księgowej.
– Pan Robert, nasz informatyk. Pewnie chciał panu zainstalować komputer i udzielić dostępu do oprogramowania.
– To może zaczekać. Uważam, że powinniśmy się bliżej poznać.
– Jak mam to rozumieć, panie dyrektorze?
– Po prostu mówmy sobie po imieniu.
– Dorota.
– Jacek.
– Przydałby się jakiś szampan albo dobre wino.
– Oczywiście, ale ten symboliczny gest przełóżmy na kiedy indziej. Wiem, że to dopiero mój pierwszy dzień, ale muszę cię poprosić o ostatnie sprawozdania, opinie biegłych i inne istotne dokumenty.
– Przyniosę ci, ale to wszystko masz dostępne w informacjach giełdowych. Poczytaj sobie, dziewczyny mają wszystkie raporty.
– Na razie poproszę o standardowe wersje.
– Uprzedzam cię, że niedługo ustawi się do ciebie kolejka w sprawie podwyżki. Ja będę pierwsza.
– Zawsze tak jest?
– Kiedy pojawia się nowy dyrektor, każdy chce wyrobić sobie dobrą pozycję startową.
– Nie zarabiacie za dużo, co?
– Wyobraź sobie, że jeśli chodzi o spółki giełdowe, jesteśmy na szarym końcu. No, może trochę przesadziłam.
– Obejrzę sobie listy płac, ale po kolei. Podaj mi numer do siebie, jak na razie to pewnie z tobą będę miał najwięcej do czynienia.
Znowu ktoś zapukał.
– Panie dyrektorze, Robert się dobija – przekazała sekretarka.
– Wpuść go, widocznie jest w gorącej wodzie kąpany. Najwyżej rozmowę dokończymy później albo jutro – zaproponowałem księgowej.
– Okej.
Wszedł Robert z komputerem.
– Na razie zainstaluję panu stacjonarny, a później kupimy laptopa. Przepraszam, że tak ostro z tym idę, ale prezes już z samego rana kazał mi to zrobić.
– Główna księgowa mówiła, że potrzebny jest nowy system.
– Miała rację. Tak naprawdę to pan będzie miał tylko dostęp jako użytkownik do eFKi. Mamy jeszcze odrębny niezintegrowany program magazynowy i to wszystko. Choć skłamałbym: jest też rachuba płac. Problem jest z produkcją. Nikt tak naprawdę nie wie, jak są ponoszone koszty na produkt.
– Cenniki jednak macie, musiały być w jakiś sposób zrobione.
– Cenniki są, ale nikt w sumie nie wie, czy dopłacamy do wyrobu, czy mamy na nim zysk, a jeśli tak, to jaki.
– Kalkulacje?
– Owszem, są robione na piechotę, ręcznie, w pańskim dziale. Najlepiej będzie, jak pańscy pracownicy sami o tym opowiedzą.
Po zainstalowaniu komputera Robert kazał mi wymyśleć hasło, a później pokazał, jak mogę korzystać z modułów finansowo-księgowych.
– Nie zapisałem sobie tych informacji od pana. – Zreflektowałem się, dopiero gdy wyłączyłem komputer.
– Nie szkodzi, jestem do dyspozycji, jak będzie potrzeba, to jeszcze raz wszystko pokażę. Wystarczy, że Lucyna po mnie zadzwoni.
– Lucyna?
– Sekretarka – powiedział Robert i uśmiechnął się.
– Przez to zamieszanie zapomniałem, jak ma na imię.
Kiedy wychodził, w sekretariacie czekały już dwie młode pracownice. Księgowa miała rację: ustawiały się do mnie kolejki, a to dopiero pierwszy dzień.
– Nie odgoni się pan dzisiaj od pracowników – dodał jeszcze Robert, wychodząc, jakby czytał w moich myślach.
– Możemy? – zapytały razem.
– Proszę bardzo.
– Jesteśmy z działu współpracy z giełdą.
– Z mojego działu?
– Tak, od pana dyrektora.
– Zapiszę sobie wasze imiona, na razie dopiero się wszystkiego uczę.
– Ewa.
– I Renata.
– Dzięki.
– Przyszłyśmy się zapoznać i powiedzieć, co robimy.
– Giełda ma duże wymagania, jeśli chodzi o sprawozdawczość.
Rozmowę przerwała nam Lucyna.
– Przepraszam, że przeszkadzam, ale główna księgowa kazała to podać – powiedziała, wręczając mi teczkę ze sprawozdaniami finansowymi.
– Renata – zwróciła się Ewa do koleżanki, widząc, że robię zapiski na zwykłej kartce – przynieś panu dyrektorowi jakiś porządny kalendarz.
Renata wyszła, a po chwili wróciła z ładnym kalendarzem książkowym i drugim na biurko.
– Teraz będzie inaczej – skomentowała. – Wprawdzie mamy już sierpień, ale do końca roku jest jeszcze trochę czasu. Kalendarz się przyda.
– Dziękuję, że o mnie dbacie. A myślałem, że ten pierwszy dzień przeczekam sobie zamknięty w gabinecie, a na koniec wyjdę niepostrzeżenie.
– Nie ma tak łatwo – odezwała się Renata.
Dziewczyny opowiedziały mi, czym się zajmują. Zwróciły uwagę na to, że będą często się u mnie pojawiać ze względu na raportowanie na giełdę oraz bogatą korespondencję w tym zakresie.
– À propos końca dnia, właśnie się zbliża – wtrąciła Ewa. – Pójdziemy już, do widzenia, do jutra.
Pożegnały się i wyszły z gabinetu.
– Jak minął pierwszy dzień? – zapytała Lucyna.
– Dziękuję, lepiej, niż się spodziewałem. Przynajmniej dość szybko.
– Ja też już się żegnam.
– Co z gabinetem? Dostanę jakiś klucz?
– Proszę zostawić drzwi otwarte, sprzątaczki zamkną, jak posprzątają.
Kiedy już miałem wyjść, zadzwonił telefon.
– Pan dyrektor Ambrozik?
– Tak, przy telefonie. Uprzedzam, że za chwilę ucieknie mi pociąg, mamy niewiele czasu na rozmowę.
– Nie szkodzi, będę się streszczał. Chciałem się tylko umówić na jutro, o tej samej porze. Będę przejeżdżał przez miasto, to pana zabiorę z firmy, akurat jedziemy w tym samym kierunku.
– Czy my się znamy? Skąd pan ma do mnie numer? – zapytałem, ale nie usłyszałem już odpowiedzi.
„Rozłączył się. Dziwne” – pomyślałem.
Zaczekałem, aż Lucyna sobie pójdzie, usiadłem jeszcze na krótko wygodnie w fotelu, a następnie poszedłem na dworzec. Prezes obiecywał mi mieszkanie służbowe, więc liczyłem na to, że za jakiś czas się przeprowadzę. Myśląc o tym, usiadłem sobie na ławce znajdującej się na peronie. Nie znałem jeszcze dobrze tego miasta, ale już zaczynało mi się podobać.
Całe popołudnie i wieczór spędziłem w domu. Przed oczami wciąż miałem widok mojego gabinetu i osób, z którymi się dzisiaj spotkałem. Poza Lucyną i Dorotą, główną księgową, trudno było mi zapamiętać pozostałe imiona pracowników. Zwróciłem też uwagę na jedną rzecz: dyrektor operacyjny witał się w pierwszej kolejności z kobietami. Dotychczas w moim otoczeniu faceci podawali ręce sobie nawzajem, ale kobietom już nie. Doszedłem do wniosku, że na takim stanowisku wypadałoby znać podstawowe zasady savoir-vivre’u.
Kiedy pojawiłem się w firmie następnego dnia, prezes wręczył mi klucze i wydał polecenie kierownikowi personalnemu, Krzysztofowi, żeby zaprowadził mnie do mieszkania. Lokal znajdował się w pobliżu zakładu.
– Jacek – prezes zwrócił się do mnie na ty – jak wrócisz, zrobimy posiedzenie zarządu. Chciałbym, żebyś na nim był. Jest trochę spraw do załatwienia, musimy wyznaczyć sobie zadania. Wczoraj to było takie wstępne zapoznanie, ale dzisiaj jest już normalny dzień pracy.
– Jasne – odpowiedziałem.
– Zdążysz wrócić na dziesiątą?
– Jeśli to nie jest daleko, to pewnie tak.
Piętnaście minut później byliśmy na miejscu. Mieszkanie znajdowało się na parterze budynku pamiętającego lata sześćdziesiąte, ale zostało odnowione. Jeden duży pokój, hol, łazienka. Lokal był też umeblowany.
– I co, podoba się panu? – zapytał Krzysztof.
– Fajne – odpowiedziałem szczerze. – I jest blisko. Wracamy, bo mam posiedzenie zarządu.
– Proszę, to pańskie klucze. Życzę przyjemnego pobytu w naszym mieście i spokojnego mieszkania. – Uśmiechnął się.
– Dziękuję.
W drodze powrotnej przeszedłem z Krzysztofem na ty. Wydawał się człowiekiem otwartym i przyjaźnie do mnie nastawionym.
– Jakby co, to już jestem – zameldowałem się po powrocie u pani Brzęckiej, sekretarki zarządu.
– Jak prezes będzie zapraszał pana na posiedzenie, to zadzwonię do Lucyny.
– Okej, dziękuję.
Miałem jeszcze trochę czasu, który wykorzystałem, żeby zapoznać się z modułem finansowo-księgowym. Nie zapisałem sobie, jak i czego szukać, pamiętałem jedynie hasło do systemu. „Zajmie mi to całkiem sporo czasu” – pomyślałem, ale na dalszą pracę nie było już jego za wiele, bo okazało się, że muszę właśnie iść na spotkanie zarządu.
– Panie Jacku, my tu już trochę siedzimy, na razie omawiamy sprawy finansowe. Ma pan już zainstalowany program? – zapytał prezes.
– Tak, mam już zainstalowany, a dokładnie przed chwilą po raz pierwszy z niego skorzystałem. Nie zdążyłem jeszcze nic konkretnego zobaczyć.
– Chodzi nam o to, żeby zweryfikować, czy my tak naprawdę osiągamy zysk, czy mamy stratę, i na czym zarabiamy, a na czym nie – wtrącił się Grzegorz, członek zarządu odpowiedzialny za produkcję. – Musi pan sprawdzić, czy w ogóle da się takie informacje uzyskać.
– Nie ukrywam, że to trochę potrwa.
– Tydzień wystarczy?
– Spróbuję, ale nie obiecuję, bo tak naprawdę jeszcze nie znam tego programu.
– Jacek, nie denerwuj się – odezwał się prezes. – Usiądź, przeanalizuj i na spotkaniu w przyszłym tygodniu powiesz, czego się dowiedziałeś.
– Ja nie wiem, czy te twoje kobitki przekazują poprawne wyniki na giełdę, czy też brane są one z sufitu – stwierdził z dezaprobatą Grzegorz.
– Nie przesadzajmy – zabrał głos Andrzej, członek zarządu zajmujący się handlem i marketingiem. – Prawdą jest, że nie wiemy, czy ceny odzwierciedlają jednostkowe nakłady. Powiem tak: przyjechał Japończyk, chciał kupować od nas głośniki, i pytał, ile kosztuje membrana, ile kosztuje cewka, a po ile kupujecie magnesy ferrytowe. Gdy mu powiedziałem, odparł, że magnesy sobie sprowadzą z Tajlandii, drut z Chin i najwyżej membrany może kupią od nas. Tak naprawdę to ja tak z ręką na sercu nie wiem, ile kosztuje pojedynczy magnes.
– Jest przecież kalkulacja – zwróciłem uwagę.
– Ale czy prawdziwa?
– Ja z kolei nie rozumiem tych odchyleń, szczególnie na magazynie – wtrącił się Grzegorz. – Powiedzmy sobie w końcu, czy jeżeli wydamy wszystko z magazynu, to odchylenia zostaną czy nie?
– Grzegorz, dajmy trochę czasu naszemu nowemu dyrektorowi. Zorientuje się we wszystkim i wrócimy do tematu – zareagował prezes.
– Tylko czas nagli – dodał Grzegorz.
– Sprawdzę to i postaram się przygotować na następne spotkanie – odpowiedziałem, choć nie wiedziałem, czy w tak krótkim terminie dam radę się wszystkiego dowiedzieć.
– Musimy się jeszcze zastanowić nad planem na przyszły rok – dołożył kolejny temat do długiej już listy Grzegorz.
– Jak tam było? Nie wymęczyli pana? – zapytała Lucyna, kiedy wróciłem do siebie. – Może kawy?
– Dziękuję, przed chwilą piłem u prezesa.
– Dam jeszcze teczkę.
Przekazała mi grubą teczkę z literkami „DE” na wierzchu.
– To jest korespondencja, dzisiejsza poczta.
Widząc, że zabieram się do niej jak pies do jeża, wyjaśniła:
– Trzeba przeczytać i puścić dalej, względnie samemu odpowiedzieć.
– To co mam na niej pisać? Jak ją opisywać?
– Przyniosę schemat organizacyjny, żeby pan wiedział, który dział ma jaki symbol. Niektóre dokumenty są do zatwierdzenia. Trzeba je podpisać na tych pieczątkach postawionych z tyłu.
– Jak nie będę czegoś wiedział, to się zapytam.
– Okej. Zamykam, żeby nikt panu nie przeszkadzał.
Zanim się jednak zabrałem za dokumenty, wszedł Robert, główny informatyk.
– Udało się panu przejść po module?
– Niestety nie. Najpierw muszę przejrzeć pocztę, najwyżej później zadzwonię.
Po drugim dniu pracy zrozumiałem, że powinienem sobie przypomnieć, czego się uczyłem na studiach na przedmiocie organizacja pracy własnej kierownika. Ludzie ciągle coś ode mnie chcieli, zarząd wyznaczył zadania, pojawiło się sporo bieżących spraw, zapowiedzieli się goście z zewnątrz i dostawcy. To był całkowity chaos organizacyjny.
– Panie Jacku, w przyszłym tygodniu w poniedziałek jedziemy razem na giełdę – oznajmił pod koniec dnia prezes. – Prosiłbym zarezerwować sobie cały dzień, wyjeżdżamy o szóstej rano. Do jutra.
Kiedy wyszedłem z biurowca i ruszyłem w kierunku dworca kolejowego, nagle podjechał samochód.
– Panie Jacku, byliśmy umówieni.
Szukałem w pamięci i w końcu przypomniała mi się tajemnicza rozmowa z poprzedniego dnia.
– Skąd pan mnie zna? – spytałem.
– Pański numer otrzymałem od sekretarki już jakiś czas temu.
– Ale ja pracuję tutaj dopiero drugi dzień!
– Liczyliśmy, że to właśnie pan zostanie nowym dyrektorem, i się nie przeliczyliśmy. Tu jest moja wizytówka. Reprezentuję inwestorów. Chciałem, mam nadzieję w miłej atmosferze, pogadać o tym, co się dzieje w pana nowej firmie. Wiem, wiem, to dopiero początek. Spotykamy się pierwszy raz, ale mam nadzieję, że nie ostatni.
– Na razie jest chaos, wszyscy czegoś chcą, a jeszcze nawet nie wiem, kto się czym zajmuje i jakie ma kompetencje.
– A jak zakończy się sierpień? Jakie będą wyniki?
– Na to pytanie nie odpowiem, choćbym chciał, bo na razie nie mam takiej wiedzy.
– W poniedziałek wasza spółka ma konferencję prasową na giełdzie. Coś musi im pan powiedzieć.
W ten sposób dowiedziałem się, po co mamy być w poniedziałek na giełdzie. Z drugiej ręki.
– Zdaję sobie sprawę, że jest pan początkującym dyrektorem i pewnie jedzie pan głównie po to, żeby prezes pana oficjalnie przedstawił mediom i inwestorom. Proszę pamiętać o mnie. Będziemy w kontakcie.
Po godzinie byłem u siebie w domu. Miałem mieszane uczucia po tej rozmowie. Wizytówkę schowałem do portfela.
Następnego dnia przyjechałem do firmy trochę wcześniej, żeby w spokoju zająć się sprawozdaniami, które otrzymałem od głównej księgowej. Musiałem się dowiedzieć jak najwięcej o spółce i jej wynikach. Skoro cena akcji spadła poniżej minimalnej, nie było chyba najlepiej. Wiedziałem jednak, że rynek jest płytki i podlega spekulacyjnym wahaniom. Wynik finansowy spółki balansował w pobliżu zera, ale tak naprawdę był na minusie.
– Już pan jest? Co tak wcześnie? Nie mógł pan spać? – zapytała zdziwiona Lucyna.
– Krótko pracuję, a popatrz, ile już mam na biurku dokumentów. Są jeszcze inne sprawy, muszę zrobić porządek. Portier dał mi klucze.
Naszą rozmowę przerwał dzwonek telefonu.
– Jest pan proszony do prezesa.
– Co tak wcześnie?
– Widocznie nie tylko pan nie mógł dospać.
Spojrzałem na sekretarkę i wyszedłem z biura.
– Jacek! Jedziemy na giełdę, muszę coś powiedzieć o prognozowanych wynikach po ośmiu miesiącach i na koniec roku – krzyknął prezes na mój widok.
– Księgowa panu tego nie wyjaśni?
– Dorota? Ona jest za poprawna, a my musimy mieć zysk. Wiesz, jak to zrobić?
– Spróbuję.
– Taki zysk. – Pokazał mi kciukiem i palcem wskazującym, że wynik dodatni nie musi być wcale duży.
Poprosiłem do siebie główną księgową i kierowniczkę działu kalkulacji i analizy ekonomicznej.
– Pani jeszcze nie znam – powiedziałem, gdy się zjawiła.
– Grażyna – przedstawiła się.
– Miło mi. Mam nadzieję, że w krótkim czasie nauczę się, kto jest kto, i będę mógł swobodnie zwracać się do was po imieniu. W poniedziałek jedziemy na giełdę i do tego czasu, a jest go niewiele, powinienem znać wyniki za sierpień, a jeśli to możliwe, również prognozę na koniec roku.
– Pewnie będzie strata, sierpień nie jest najlepszym miesiącem. Może we wrześniu będzie lepiej – powiedziała Dorota.
– Czy normatywny rachunek kosztów daje możliwość ukrycia części kosztów? – zapytałem Grażyny.
– Możemy zwiększyć produkcję w toku, zapasy pójdą w górę, a koszty w dół, ale do końca roku musimy to wszystko odkręcić.
– Ja wolałabym pokazać, jak jest naprawdę. Przecież to okłamywanie samych siebie – wtrąciła Dorota.
Rozmawialiśmy jeszcze chwilę. Widziałem, że moja wizja wyników finansowych różni się od wizji księgowej. Spojrzałem na zegarek, miałem zaplanowane jeszcze inne zajęcia.
– Dziękuję wam, jakby co, będziemy w kontakcie – podziękowałem za spotkanie.
Gdy wyszły, przejrzałem sprawozdania z poprzedniego roku. Od września sprzedaż rosła i utrzymywała się wysoko aż do grudnia. Policzyłem proporcjonalnie, jakie były miesięczne wzrosty, i zrobiłem symulację, ale brakowało mi bieżącego wyniku. Zadzwoniłem po Roberta.
– O co chodzi, panie dyrektorze? – zapytał jeszcze w drzwiach.
– Robert, mogę na ty? Tak będzie łatwiej.
– Jasne.
– Nie mam na razie czasu, żeby się uczyć tego systemu, weź mi wydrukuj miesięczne koszty, pośrednie i bezpośrednie.
– Analitycznie czy syntetykę? Uprzedzam, że jeśli analitycznie, to może być długi wydruk.
– Syntetykę. A jak będę miał uwagi, to pokażesz mi, jak mogę sobie pooglądać szczegóły na monitorze.
– Sprzedaż i rachunek wyników?
– I jeszcze bilans, dobrze?
– Niech będzie.
– Nie wszystko jest wprowadzone za sierpień?
– To, co jest, dla każdego miesiąca osobno, okej?
– Dobra.
Zacząłem się rozkręcać i byłem zadowolony ze swojej pracy.
– Pan dyrektor nie zamawiał jeszcze dzisiaj kawy – powiedziała Lucyna, która weszła zaraz po tym, jak gabinet opuścił Robert.
– Chętnie się napiję.
– Dzwonił Krzysztof, chciał się z panem widzieć.
– Niech przyjdzie, tylko najpierw wypiję kawę i zjem śniadanie.
Musiałem chwilę odsapnąć, ale kiedy widziałem, że coś mi się udaje, nakręcałem się i byłem gotowy do dalszego działania. Po jakimś czasie zapukał do mnie Krzysztof.
– Już mogę wejść?
– Proszę.
– Słuchaj, w piątek związki zawodowe chciałyby się z wami spotkać.
– To znaczy z kim?
– Z zarządem, ale uprzedzam, że ty też pewnie będziesz zaproszony.
– Czemu akurat w piątek? W poniedziałek mamy jechać do Warszawy, wypada się przecież przygotować.
– Nie wiem, ja tylko uprzedzam. A znając prezesa, nie postawi się związkom.
– O co mogą mnie pytać?
– Jak to o co? O płace.
– Mógłbyś mi podać, jakie są średnie wynagrodzenia i ilu jest zatrudnionych? A w przyszłym tygodniu, jak wrócę, chciałbym poznać wysokość płac w podległych mi działach. Wiem, że to dane poufne, ale chyba mogę wiedzieć, ile zarabiają moi ludzie.
– Dobra, na jutro przygotuję pierwsze informacje, a później resztę.
Na zebraniu ze związkami w piątek pojawiliśmy się tylko ja i prezes. Dyrektora produkcji i dyrektora handlowego w ogóle nie było tego dnia w firmie. Naprzeciwko nas usiedli przedstawiciele obydwu związków zarejestrowanych w spółce. Prezes skorzystał z okazji i przedstawił mnie oficjalnie związkowcom.
– Dobrze, że zaproponowaliście to zebranie, bo jest okazja, żeby przedstawić dyrektora finansowego. Wprawdzie niektórzy z was uczestniczyli w procesie rekrutacyjnym, ale dzisiaj pan Jacek już pracuje i na brak zajęć nie narzeka. Przypomnę, że to między innymi wy chcieliście, aby stworzyć takie stanowisko.
– To prawda, bo dotąd nie było z kim rozmawiać na tematy ekonomiczne – powiedział przewodniczący jednej z zakładowych organizacji związkowych.
– Nie mamy za dużo czasu, bo w poniedziałek jedziemy do Warszawy i musimy się jeszcze przygotować. Pytajcie więc szybko, co was interesuje.
Zrozumiałem, dlaczego prezes zgodził się na to spotkanie właśnie tego dnia: mógł go nie przedłużać, tłumacząc się wyjazdem do Warszawy. Rozmawialiśmy o płacach, ale nie musiałem korzystać ze ściągi przygotowanej dla mnie przez kierownika działu personalnego.
– Panowie związkowcy, jestem tu dopiero od kilku dni, ale przygotowując się do poniedziałkowego spotkania z inwestorami, przeanalizowałem wyniki spółki i inne dostępne informacje na tyle, na ile mi czas pozwolił. Nie jest za wesoło, wyniki balansują na granicy straty i zysku, powiedziałbym nawet, że bliżej straty. Jeśli podniesiemy koszty, wejdziemy w ujemny wynik.
– To od czego pan tu jest? Przecież miało być lepiej.
– Nie jestem cudotwórcą ani Duchem Świętym. Przyszedłem tu między innymi po to, żeby poszukać sposobów i pomóc spółce i nam wszystkim.
– Żołądki mamy takie same, a płace różne.
– Słuchajcie, najpierw trzeba uzdrowić to, co chore, a dopiero potem możemy mówić o podwyżkach. Jak chłop hoduje kurę, aby znosiła jajka, to nie zarzyna jej, dopóki ich nie zniesie, bo co prawda raz się porządnie naje, ale później nie będzie miał ani jajek, ani kury.
– Będzie w spółce lepiej, stabilniej, to pomyślimy o podwyżkach. Na razie nie ma o czym mówić – dodał prezes. – Proponuję kończyć, gdy się spotkamy następnym razem, to będzie wiadomo więcej.
– Szykuje się okres żniw w naszej branży, dajmy ludziom trochę więcej zarobić – zabrał na koniec głos kolejny związkowiec.
– Przekonajmy się najpierw, jakie to będą żniwa, bo pieniędzy musi nam wystarczyć na kolejne jałowe miesiące.
Prezes się niecierpliwił i zaraz skończył zebranie. Obiecał, że w przyszłym miesiącu spotkamy się ponownie, tym razem na dłużej.
– Cwaniaki, nie mają za grosz odpowiedzialności, a do tego chcieliby nam skoczyć do gardeł – powiedział, gdy opuszczaliśmy zebranie. – Co mamy powiedzieć na giełdzie, ustalimy w samochodzie. Mieciu nas zabierze. Pamiętaj, szósta rano.
– Jak tam było na zebraniu? Nie wymęczyli was? – zapytała Lucyna, gdy po spotkaniu ze związkami wróciłem do biura. – Z nimi trzeba uważać.
– Są roszczeniowi, ale nie mieli czasu, żeby się rozkręcić.
– Prezes zgodził się na to dzisiejsze spotkanie właśnie dlatego, żeby nie było za długie. W piątek nikomu się nie chce siedzieć w pracy, a w dodatku macie ten poniedziałkowy wyjazd – doprecyzowała.
– Tak myślałem, gdy tam szedłem.
– A jak ci się podoba mieszkanie?
– Na pierwszy rzut oka wygląda całkiem przyjemnie, ale byłem tam doprawdy tylko chwilę. Na weekend wracam do siebie, w przyszłym tygodniu za to nie omieszkam spędzić tu trochę czasu i pozwiedzać waszego miasta.
Gdyby to nie był piątek, to pewnie zostałbym w mieszkaniu służbowym, ale jednak wróciłem pociągiem do siebie. Choćby po to, by zabrać świeże ciuchy. Pierwszą noc w nowym lokum mogłem spędzić dopiero we wtorek. Postanowiłem też, że do Warszawy nie pojadę z walizką, a następnym razem zabiorę sobie coś na przebranie.