Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Ja nie leczę, ja uzdrawiam. Prawdziwa twarz polskich bioenergoterapeutów - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
4 kwietnia 2025
E-book: EPUB,
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
39,90
3990 pkt
punktów Virtualo

Ja nie leczę, ja uzdrawiam. Prawdziwa twarz polskich bioenergoterapeutów - ebook

ocznie umiera kilka tysięcy chorych na nowotwór – bo przerwali leczenie za namową uzdrowicieli.

Dlaczego niektórzy tak bardzo im ufają? Co sprawia, że zawierzają swoje życie komuś, kto uzdrawia przez telefon? Albo leczy raka witaminami?

Choć oficjalnie polegamy tylko na medycynie konwencjonalnej, na spotkaniach z bioenergoterapeutami gromadzą się tłumy. Dla niektórych jest to jednorazowa przygoda, inni jeżdżą na nie regularnie przez kilkanaście lat...

W Polsce zarejestrowanych jest ponad sto tysięcy uzdrowicieli. Żadna nisza – biznes jak każdy. Kilka tytułów prasowych, profesjonalne strony internetowe, kursy i sklepy z gadżetami. Katarzyna Janiszewska dociera do pacjentów i ich uzdrowicieli, rozmawia z etykami, duchownymi oraz lekarzami i przygląda się mechanizmom stojącym za przemysłem uzdrowień.

Kim naprawdę są bioenergoterapeuci? Cudotwórcami? Rzemieślnikami Pana Boga? Oszustami?

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-9252-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kiedy człowiek słyszy: „Ma pani wymalowane jelito na twarzy”, to w pierwszej chwili nie wie, co z taką diagnozą zrobić. Tym bardziej że pani Melania chce też zaraz wiedzieć: czy wypróżnienia są regularne, nie ma zaparć ani biegunek? Bo jelito to drugi mózg człowieka, są w nim tysiące synaps. Jak coś z organizmem jest nie tak, to od razu się w jelicie odbija jak w lustrze. Na razie wygląda na to, że wszystko jest w porządku, choć pani Melania przewiduje też przyszłe choroby. Coś się może dopiero zaczynać, to może być tylko cisza przed burzą. Na wszelki wypadek lepiej oczyścić to miejsce, strzepnąć. No, strzepujemy!

Jesteśmy już co prawda przy jelicie, ale pani Melania zaczęła od głowy. Przymyka oczy, przesuwa wokół mnie rękami, ruchy ma płynne, ćwiczone od lat, nie dotyka, działa tylko w mojej aurze. Zauważyła, że lewe oko jest słabsze (fakt, lekko ucieka, szczególnie przy niepogodzie, to efekt przebytej w dzieciństwie operacji). Trzeba to ćwiczyć! Wodzić oczami za palcem, głowa nieruchomo. To pomaga, z najcięższych wad wzroku potrafi pacjenta wyprowadzić!

Pyta, czy dziąsła nie krwawią. Nie. Na pewno? To dobrze. Dalej gardło, krtań – czy aby nie ma nawracających angin? Proszę przełknąć ślinę, o, z tarczycą nie ma problemów, na szczęście. Ale piersi są niepokojące. Trzeba uważać. Jak przyjdzie menopauza, to, broń Boże, nie brać hormonów, bo od razu rak i trzeba będzie obciąć. Lekarze natychmiast tną, nic innego medycyna nie potrafi zaoferować. Wątroba w porządku, nerki też… o, ale z biodrem mogą być kiedyś problemy.

Dobrze wiedzieć, co człowieka czeka w przyszłości. Tak myślę…

To moje pierwsze zetknięcie z profesjonalną, dyplomowaną bioenergoterapeutką, więc trochę się denerwuję. Na dodatek z numerologii wychodzi, że jestem piątką złożoną z jedynki i dwóch dwójek. Nie wiem, czy powinno mnie to cieszyć, czy martwić? Pani Melania nie pozostawia mnie jednak w mrokach niepewności i wyjaśnia: to znaczy, że lubię przewodzić i mam serce na dłoni. Jestem też introwertyczką i potrzebuję pozytywnej motywacji. Uzdrowicielka wie o mnie wszystko. Wiedziała to już w momencie – zapewnia – gdy przekroczyłam próg jej gabinetu. Nic się przed nią nie ukryje, mówi, i obdarza mnie ciepłym, kojącym uśmiechem.

Diagnozę energetyczną pani Melania zrobiła mi całkiem za darmo. Może dlatego, że nie lubi rozmawiać o pieniądzach. Trudno jej powiedzieć, ile kosztuje wizyta. To zależy od wielu rzeczy. Od pacjenta, dolegliwości, rodzaju zastosowanej terapii. To może być na przykład uzdrawianie energią chorych narządów, terapia manualna (kręgarstwo), homeopatia, ziołolecznictwo. Uzdrowicielka pomaga w odzyskaniu równowagi psychicznej, w przełamywaniu barier samotności i depresji. Udziela porad dietetycznych. W ofercie ma świecowanie uszu, doradztwo feng shui i numerologię.

Spektrum oddziaływania pani Melanii jest szerokie: bóle kręgosłupa, migreny, depresja, bezsenność, choroby endokrynologiczne, układu pokarmowego, wydalniczego i krążenia.

– Mam holistyczne podejście do pacjenta – mówi. – Dla mnie ważne jest to, co czuje człowiek, co się dzieje w jego psychice, bo tam często znajduje się przyczyna wszystkich chorób. Sami pracujemy na nasze dolegliwości. Każdy jest kowalem własnego losu.

Pani Melania nie reklamuje się, nie ma strony internetowej, nie daje ogłoszeń do gazet. Nie musi. Pacjenci sami ją znajdują, jeden usłyszał od drugiego, że jest dobra. Tu cię boli, tam coś strzyka, to czy coś innego dolega – idź do Melanii. Jak kiedyś pomogła osobie z chorym jelitem, to później miała samych pacjentów z biegunkami. Kolejki się do niej ustawiały, ludzie walili drzwiami i oknami, bo rozniosła się fama, jaka jest skuteczna.

Przyjmuje w centrum dużego miasta. Ma miły gabinet z oknem wychodzącym na zielone podwórko. Pastelowy róż na ścianach i kilka obrazów z martwą naturą dodają mu przytulności. Na samym środku pokoju stoi biurko. Nie pod ścianą ani pod oknem, tylko dokładnie w centrum, tak że przywodzi to trochę na myśl wizytę przed jakąś komisją lekarską albo poborową. Jest też łóżko do masażu i wielka szafa wypełniona różnymi dokumentami.

Dodajmy jeszcze, że pani Melania ma burzę kasztanowych włosów, duże, szeroko rozstawione oczy, pomniejszone przez grube szkła okularów, usta są zaś starannie uszminkowane. Niby się rozciągają w szerokim uśmiechu, ale chociaż rozmawiamy już przeszło dwie godziny, z twarzy pani Melanii nie znika cień ostrożności i dystansu.

Uzdrowicielka pełni wysoką funkcję organizacyjną w branżowych strukturach, prowadzi kursy, wykłady i szkolenia. Przeprowadza rozmowy kwalifikacyjne, testy, bada biopole kandydata na uzdrawiacza, by sprawdzić, czy ma predyspozycje do zawodu. Dba o dobry wizerunek. Swój i organizacji, którą reprezentuje.

– Moi kursanci wiedzą, co nam, bioenergoterapeutom, wolno, a czego absolutnie nie – podkreśla. – Po pierwsze, nie wolno używać słowa „leczyć”. Leczy lekarz, bioenergoterapeuta uzdrawia. Uzupełniamy medycynę konwencjonalną, ale jej nie zastępujemy. Nie wolno nam stawiać diagnoz innych niż energetyczne, mówić: „To i to panu dolega”. Raczej delikatnie zasugerować: „Proszę zrobić USG nerek”. Nie wolno podważać ustaleń lekarskich, odciągać od lekarza ani przepisywać leków. I my przestrzegamy tych zasad.

Walka środowiska medycznego ze znachorami trwa od lat. Mimo protestów lekarzy, Izb Lekarskich, deklaracji kolejnych rzeczników praw pacjenta, że będą temat nagłaśniać, uzdrowiciele działają nadal. I mają się znakomicie. Ich liczba regularnie rośnie. W 2015 roku GUS zarejestrował 5198 podmiotów gospodarczych działających w tym obszarze. W 2017 roku było ich już 5343, a rok później – 5417. To tylko wierzchołek góry lodowej, bo obowiązku rejestracji nie ma. Szacunki mówią o około stu tysiącach uzdrowicieli: bioenergoterapeutach leczących energią (swoją, kosmiczną, boską), radiestetach lokalizujących szkodliwie promieniujące cieki wodne, irydologach diagnozujących na podstawie tęczówki oka raka wątroby, przewodnikach duchowych, egzorcystach uwalniających od uroków, cieni, klątw, podłączeń i złorzeczeń. Coraz szersza jest oferta healerów leczących praną, metodą reiki, Zdenka Domančica, białych magów, szamanów, zielarzy, hipnotyzerów.

Na całym świecie niekonwencjonalne metody leczenia zyskują coraz większą popularność. I to nie tylko wśród biedniejszych społeczeństw, które mają utrudniony dostęp do lekarza. Z usług znachorów coraz częściej korzystają mieszkańcy zamożnych państw. Badacze zjawiska wśród przyczyn takiego stanu rzeczy wskazują między innymi rosnące zainteresowanie, jakim cieszy się medycyna holistyczna, traktująca umysł i ciało jako jedną całość¹. W tym ujęciu choroba to brak równowagi między człowiekiem a otaczającym go światem. Należy więc leczyć całą osobę, a nie tylko konkretny organ, dolegliwość. Medycyna konwencjonalna, biurokratyczna, stechnicyzowana, skupiająca się wyłącznie na aspektach fizycznych – i jednak mimo wszystko nie zawsze skuteczna – nie jest już jedynym słusznym rozwiązaniem.

W Polsce bioenergoterapię zapoczątkował i rozreklamował w latach siedemdziesiątych Clive Harris. W zbiorowych seansach, jakie organizował w kościołach, wzięło udział nawet kilka milionów osób. Przełomowym momentem były zmiany ustrojowe po 1989 roku. Do kraju zaczęli napływać uzdrowiciele i znachorzy ze Wschodu: z Rosji, Ukrainy, Białorusi. Specjaliści tak zwanej medycyny alternatywnej przyjmowali w sanatoriach i domach wczasowych, jeździli po wsiach i miasteczkach. Najpopularniejszy z nich, rosyjski psychiatra i hipnotyzer Anatolij Kaszpirowski, miał nawet swój program w telewizji publicznej. W ciągu ostatnich lat zmienił się styl życia Polaków: młodzi, wykształceni, dobrze zarabiający ludzie z dużych miast postanowili sami decydować o sobie, swoim zdrowiu. Otworzyli się na duchowość, ezoterykę i ruchy New Age (prawie sześćdziesiąt procent Polaków wierzy w dar jasnowidzenia, trzydzieści cztery procent uważa, że możliwe jest rzucenie na kogoś złego uroku, trzydzieści trzy procent twierdzi, że są przedmioty, które przynoszą szczęście)².

Lecznictwo niemedyczne przestało być symbolem zacofania, czymś, czego należy się wstydzić, nieszkodliwym dziwactwem, praktykowanym wyłącznie w kręgu najbliższej rodziny. Tak było jeszcze na początku lat osiemdziesiątych. Dziś to duży, dochodowy, świetnie prosperujący i rozwijający się biznes.

Na początku lat dziewięćdziesiątych uzdrowiciele zaczęli dążyć do sformalizowania i zinstytucjonalizowania swojej branży. W kwietniu 1995 roku usługi bioenergoterapeutyczne i radiestezyjne trafiły na listę zawodów usługowych, świadczonych w ramach rzemiosła. Nieco ponad rok później, we wrześniu 1996 roku, został zarejestrowany w Katowicach pierwszy Krajowy Cech Bioenergoterapeutów i Radiestetów.

Wkrótce po nim podobne cechy pojawiły się we wszystkich większych miastach w Polsce. W całym kraju zaczęły powstawać instytucje branżowe, stowarzyszenia. Jako że bioenergoterapia stała się zawodem, organizowane są kursy zawodowe, szkolenia, uzdrowiciele zdobywają dyplomy i certyfikaty. Muszą praktykować trzy lata, by uzyskać tytuł czeladnika, i kolejne trzy, by móc się posługiwać tytułem mistrza.

Pani Melania też posiada taki tytuł. Ale ma znacznie więcej: ma w rękach taki dar od Boga, jak twierdzi, że potrafi wyczuć, co komu dolega. A tego się nie da nauczyć. Albo się ma zdolność wyczuwania zaburzeń, albo nie. Z tym się człowiek rodzi. To trochę tak jak z muzykiem. Wybitny, taki dajmy na to Mozart, siadał do pianina i grał ze słuchu tak, jak czuł. Gorszy musi mieć nuty i się tego grania uczyć. Na kursie bioenergoterapii, owszem, można się nauczyć posługiwać energią, ukierunkowywać przekaz. Jeśli ktoś ma w sobie dużo altruizmu, empatii, miłości do ludzi, chce zrozumieć człowieka, ma większe szanse powodzenia. Ale wcześniej trzeba tę energię czuć. Jak wytłumaczyć człowiekowi, by czuł energię? Że mrowi, parzy, piecze? To tak, jakby ślepemu tłumaczyć, co to kolor czerwony. Po prostu się nie da!

Pani Melania od dziecka była związana z naturą. Zbierała zioła, podobało jej się to, że są ładne, kolorowe, pachną… Interesowało ją, do czego służą, robiła mikstury, herbatki, intuicyjnie czuła, które jej pomogą, a które nie. I dziś też zazwyczaj leczy się sama. Przykłada ręce tam, gdzie boli, czy to głowa, czy kolano, i oczyszcza organizm. Ale od czasu do czasu idzie zrobić rentgen płuc, badania potwierdzające własną diagnozę energetyczną.

Z leczeniem rodziny to już trudniejsza sprawa. Co prawda, wyleczyła kiedyś bratowej chorą kostkę, za co tamta do dziś jej dziękuje, ale…

– Najtrudniej być prorokiem we własnym kraju. – Uśmiecha się. – Człowiek jest najbardziej wiarygodny dla obcych. Poza tym nie chcę brać na siebie takiej odpowiedzialności – tłumaczy.

W przypadku Jarosława Cetensa (z wykształcenia prawnika) wszystko zaczęło się od przeprowadzki. W 1980 roku zmienił mieszkanie, z Mokotowa przeniósł się na Ochotę. Jakoś w tym czasie usłyszał o żyłach wodnych, o ich szkodliwym promieniowaniu. Postanowił sprawdzić, czy są jakieś w jego nowym mieszkaniu. Znalazł radiestetkę, pojechał do niej do domu. Pamięta jak dziś: gabinet, prostokątna tabliczka z literą „U” na drzwiach, jak usługi. Nie chciała przyjechać, bo spieszyła się do krawcowej. Zaproponował, że ją podwiezie, a w zamian za to później pojadą do niego. Zgodziła się. W mieszkaniu wyjęła różdżkę. Tam, gdzie znajdowała się żyła wodna, różdżka biła do ziemi.

– Żona wzięła różdżkę do ręki i nic się nie działo – opowiada Cetens. – Dopiero jak radiestetka stanęła za żoną z tyłu, chwyciła ją pod łokcie i razem chodziły, różdżka zaczęła się wychylać. „Teraz niech pan spróbuje” – wręczyła mu różdżkę. A ta jak się nie wygnie, jak nie zacznie wariować, wychylać się na wszystkie strony, lepiej niż radiestetce! Kobieta oznaczyła żyły wodne, wzięła za to niemałe pieniądze. Na koniec mówi: „Chciałabym pana zatrudnić u siebie. Od ręki wypiszę rekomendacje do Towarzystwa Psychotronicznego”. Obiecywała sławę i pieniądze. On zaś jednym uchem te obietnice wpuścił, drugim wypuścił. Niemniej jakieś ziarenko w nim zasiała.

Zaczął na ten temat czytać, gdzie mógł, szukał materiałów o radiestezji. Na bazarze przy Banacha kupił dwie kartki ksero A4, ledwo co było widać. Od kilku lat pracował już wtedy w administracji państwowej. Zaczął się bawić wahadełkiem, ciekawe rzeczy mu z tego wychodziły. To robiło wrażenie na kolegach z biura. Mówi jednemu: „Masz złóg moczowy w lewej nerce”. Kolega poszedł do lekarza, identyczny opis: złóg moczowy w lewej nerce. Rozniosła się fama, że mają czarodzieja w biurze, co różne cuda wyczynia.

– Jak taki czarodziej – mówi jedna pani – to niech powie, co mnie dzisiaj boli.

– Lewe ucho – wypalił Cetens.

Zbaraniała. Zapadła cisza. Bo nigdy nie miała problemów z uszami, a dzisiaj akurat ucho ją bolało.

W 1989 roku Cetens zrobił kurs bioenergoterapii. Miał już na koncie sporo sukcesów, trzeba było wreszcie dokonać wyboru. W 1991 roku założył działalność gospodarczą i rozstał się z administracją. Dziś jest starszym Polskiego Cechu Bioenergoterapeutów w Warszawie, jednego z największych w Polsce.

– Nie przyjmuję do cechu nikogo, kto nie ma odpowiednich kwalifikacji, nie reprezentuje odpowiednio wysokiego poziomu – zaznacza. – Aby pracować z energiami, trzeba mieć do tego predyspozycje. Mój cech robi kursy tylko dla tych, którzy je mają.

Te predyspozycje to odpowiedni kolor aury, odpowiednia wielkość aury, właściwe jej utkanie. Kolor aury mówi o charakterze i emocjach człowieka. Odzwierciedla kondycję organizmu, poziom duchowego rozwoju. Czerwień w tej hierarchii stoi najniżej. Świadczy o nerwowym usposobieniu, egoizmie i braku empatii. Pomarańczowy jest trochę lepszy, oznacza siłę i witalność, seksualną namiętność. Ale droga ku doskonałości, ku duchowej wielkości wiedzie poprzez żółcie, zielenie, indygo i fiolety. Aż do bieli. Biały to kolor najwyższy, najdoskonalszy.

– Nie spotkałem jeszcze osoby z białym kolorem aury. Śmieszy mnie, gdy ktoś przychodzi i twierdzi, że ma biały. Każdy chciałby taki mieć.

Kolor aury Jarosława Cetensa ma odcień niebieski, wpadający w indygo (kolor ludzi z misją, predyspozycją do nauczania). Kiedy uzdrowiciel pracuje energią, pod wpływem koncentracji umysłowej barwa aury zmienia się, przechodzi w fiolet (świadczy o rozwoju duchowym, a także o możliwości przeżycia oświecenia). Wśród jego klientów są tacy, którzy potrafią tego doświadczyć pozazmysłowo podczas przekazu energii.

– Jedna pani z Podlasia, widząc te kolory, wpadała w rodzaj euforii, próbowała je malować. Nie da się. Nie ma takich farb, które oddałyby ich piękno.

Bioenergoterapia to praca z aurą, czyli z polem energetycznym. Z jednej strony odbiera się ją w sposób niezwykle indywidualny, subiektywny. Jest to tak dalekie od normalnego odczuwania i patrzenia na świat, że trudno te umiejętności zdefiniować. Z drugiej strony – dowodzą uzdrowiciele – to praca rzemieślnicza, którą po prostu trzeba wykonać. Dawniej dużo się mówiło o boskich energiach. Dziś bioenergoterapia jest czymś, co można poznać, praktykować. Wiadomo, jak się to robi, jaki powinien być efekt. Że, na przykład, jeśli bioenergoterapeuta odpowiednio ułoży dłonie na czyichś kolanach, to jest w stanie wywołać w nich ciepło. Jeżeli będzie chciał, to wywoła ciepło nie w kolanach, ale w stopach. A jak za chwilę zmieni zdanie, wywoła ciepło w ramionach, trzymając nadal dłonie na kolanach.

Jest numer, kwalifikacja, opis technik działania, standard. Wszystko jest unormowane.

Organizowany przez Cetensa osiemdziesięciogodzinny kurs bioenergoterapii odbywa się w systemie weekendowym i kosztuje około trzech tysięcy złotych. W tym czasie przyszli uzdrowiciele uczą się anatomii człowieka – trzeba wiedzieć, gdzie serce, wątroba, nerki – fizjologii, tego, jaki gruczoł które hormony produkuje. Są zajęcia z historii bioenergoterapii, metod pracy największych światowych, europejskich i polskich uzdrowicieli. Kursanci poznają podstawy pedagogiki, zasady etyki zawodowej, tajniki medytacji, relaksacji, koncentracji, autosugestii. W programie są też zasady BHP, które mają pomóc uzdrowicielowi w chronieniu samego siebie.

– Kontakt z energią pacjenta może być niebezpieczny – przestrzega Cetens. – Początkującym zdarza się przyjmować na siebie ból i choroby innych. Poza tym, przekazując energię, uzdrowiciel osłabia siebie. Musi później tę energię uzupełnić. Ja potrafię to robić, ale to trwa, to pewien proces.

Sprawa z energią wygląda tak, że wydziela ją z siebie każde żywe stworzenie. Inaczej wibruje wątroba, inaczej serce. Nawet liść ją ma. Jeśliby mu zrobić zdjęcie kirlianowskie, wyraźnie widać wokół jasną poświatę. Aura znika, gdy liść zostaje zerwany i umiera.

Człowiek, oprócz ciała, też ma taką aurę. Szczelnie otaczające go pole energetyczne. Jest ono kolorowe, wielowarstwowe, kształtem zbliżone do jaja. Regularne i jasne pole świadczy o dobrym zdrowiu. Pole ciemne, nieregularne stanowi oznakę choroby. To pole jest połączone z ciałem za pomocą siedmiu czakramów. Czakramy to rodzaj wirów, które pobierają i oddają energię z otaczającego nas wszechświata. Gdy ten wir jest zaburzony, pracuje źle i nie zasila całego organizmu energią, pojawiają się choroby.

– Bioenergoterapeuta rozpoznaje zaburzenia energetyczne – wyjaśnia Cetens. – Niektórzy, nieliczni, potrafią je zobaczyć. Inni, przesuwając dłonią po ciele eterycznym, wyczuwają na dłoni mrowienie, drętwienie w miejscu, gdzie jest problem zdrowotny. Można przeprowadzać diagnostykę metodami radiestezyjnymi: różdżka czy wahadełko wychyla się w stronę zaburzonego pola. Można irydologicznie: są mapy oka i widać, że tęczówka jest inna niż na mapie, co świadczy o tym, że dany organ niedomaga. Ale do tego potrzebna jest dodatkowa specjalizacja.

Czasem na aurze są kolce, dzioby albo wyrwy, ubytki, przebarwienia. Trzeba umieć je zniwelować, wyprostować, naprawić. Oczyścić aurę, zasilić strumieniem pozytywnej bioenergii. Odblokować czakramy, by energia mogła swobodnie przedostawać się do środka.

Przekaz energii – twierdzą uzdrowiciele – uruchamia system immunologiczny organizmu, stymuluje go, by się zregenerował, usunął z siebie to, co zepsute. Energia płynie od człowieka do człowieka w dobrej wierze. Nie ma prawa zaszkodzić. Chyba że jest przesyłana w złym kierunku, nie tam gdzie trzeba, przez kogoś, kto nie ma odpowiednich umiejętności.

Każdy bioenergoterapeuta ma możliwość mentalnego, radiestezyjnego sprawdzenia, czy dana metoda oddziaływania energetycznego jest korzystna dla chorego. Bo w dziewięciu przypadkach może być dobra, a w dziesiątym niekoniecznie. Albo wręcz nie należy jej stosować. Może trzeba wówczas wysłać chorego do kogoś innego. Między pacjentem a bioenergoterapeutą wytwarza się pewnego rodzaju energetyczna więź. Czasami nie jest ona korzystna.

– Nasze działanie nie polega na leczeniu, tylko na zasilaniu organizmu energią, wzmacnianiu go, tak by miał siłę pokonać chorobę – podkreśla Cetens. – Jesteśmy organizacją wspierającą, nie zajmujemy się zdrowiem w sensie formalnoprawnym. Leczenie zarezerwowane jest dla lekarzy. U mnie w cechu kładę na to bardzo duży nacisk. Jeżeli są poważne choroby, to od razu nakłaniamy pacjenta do korzystania z metod medycyny konwencjonalnej. Bezdyskusyjnie. Zalecamy badania krwi, serca, EKG, USG, rezonans, tomograf. Skuteczność oddziaływania dobrych bioenergoterapeutów jest bardzo duża. Ale tak samo jak w przypadku medycyny nikt nie daje gwarancji na uzdrowienie. Są szanse, nie ma jednak pewności.

Aby zostać bioenergoterapeutą, nie trzeba zdawać egzaminów mistrzowskich ani nawet czeladniczych. Nie trzeba przechodzić żadnych kursów ani szkoleń. Nawet nie trzeba mieć daru, zdolności. Wystarczy zarejestrować działalność gospodarczą. Od maja 2004 roku bioenergoterapia ma swój własny kod w rejestrze Polskiej Klasyfikacji Działalności: PKD 86.90 D, pod którym kryje się działalność paramedyczna. Uzdrawiacze podlegają tym samym zasadom co personel medyczny średniego szczebla, czyli pielęgniarki, fizjoterapeuci, technicy, ratownicy medyczni.

Działalność paramedyczną można prowadzić wszędzie: w mieszkaniu, u pacjenta, w gabinecie prywatnym, ba, nawet w przychodni zdrowia. Byle nie w szpitalu.

– Ludzie często do mnie dzwonią i pytają, czy taki a taki bioenergoterapeuta należy do cechu – twierdzi Cetens. – Zależy im na kimś z dyplomem. Nie chcą iść do przypadkowej osoby, która gdzieś tam się ogłasza, używa terminologii rzemieślniczej, ale nie jest nigdzie zrzeszona. W średniowieczu ktoś, kto nie należał do cechu, był tak zwanym partaczem. Jeśli osoba ma tytuł mistrzowski czy nawet czeladniczy, stanowi to rekomendację, że warto do niej pójść. To znaczy, że musiała zdać egzaminy, które w Mazowieckiej Izbie Rzemiosła i Przedsiębiorczości stoją na bardzo wysokim poziomie. Jak ktoś jest słaby, to nie zda. Kursy kończą ci, którzy chcą być elitą.

Ci, którzy chcą być elitą, chętnie się zrzeszają, jednoczą, grupują. Zgodnie z zasadą, że jeden patyk łatwo złamać, ale jeśli weźmiemy ich do ręki kilkanaście – będzie już trudniej. Dlatego uzdrowiciele wstępują do cechów. Każdy cech ma odrębny statut, coś w rodzaju konstytucji. Działa według reguł, które sam sobie ustalił. Cechy zrzeszają się w Izbach Rzemieślniczych, które z kolei podlegają Związkowi Rzemiosł Polskich. Przynależność do obu organizacji jest dobrowolna, nie nakłada żadnych obowiązków ani ograniczeń. Daje za to różnego rodzaju profity. Izby udzielają cechom pomocy prawnej i organizacyjnej, doradzają w sprawach podatkowych, reprezentują je na zewnątrz.

W gabinecie uzdrowiciel pracuje z pacjentem w cztery oczy. Jeśli ktoś go poda do sądu, z powództwa cywilnego, mamy słowo przeciwko słowu. A tak stoi za nim rzemiosło jako instytucja, pozycja jest znacznie mocniejsza, łatwiej się bronić.

Ci z elity, którzy są bardziej przewidujący i ostrożni, wykupują ubezpieczenia. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych Halina Kamać zrobiła kurs bioenergoterapii, zarejestrowała działalność i otworzyła gabinet. Każdy podmiot gospodarczy powinien mieć OC. Powinien, bo to jest mile widziane i czasem niektóre urzędy podczas kontroli życzą sobie taki dokument zobaczyć. Ale obowiązku nie ma. Ona akurat od razu chciała się ubezpieczyć, poszła do PZU. Zapytała agenta, bo wiedziała, żeby takie pytanie zadać: „To od czego będę ubezpieczona?”. Ano od zdarzeń losowych. Czyli że ktoś na przykład będzie szedł do jej gabinetu zimą, pośliźnie się na lodzie i złamie nogę. Albo już w gabinecie – pacjent uśnie na stole, spadnie, złamie rękę. Ale jak hirudoterapeuta przystawi źle pijawki i wda się zakażenie – od tego ubezpieczenie nie chroni.

– Nie chciałam takiego ubezpieczenia – mówi. – Chciałam się ubezpieczyć od moich czynności zawodowych.

Długo szukała, ale tego, co ją interesowało, znaleźć nie mogła. Traf chciał, że jedna z jej pacjentek była ubezpieczycielką i powiedziała jej, że do Polski wchodzi Allianz. W 1997 roku została agentką i pracując jednocześnie w gabinecie, zaczęła ubezpieczać bioenergoterapeutów od czynności zawodowych. Każdego roku sprzedaje polisę mniej więcej czterystu osobom.

– My jesteśmy inni, wrażliwi na świat, wyczuleni na człowieka – mówi. – Ale jesteśmy też zawodowcami, a nie wizjonerami, którym coś się objawiło.

Ubezpieczyć może się właściwie każdy, towarzystwo nie sprawdza, czy uzdrowiciel ukończył kursy, ma certyfikaty, uprawnienia. Dopiero gdy ktoś się skarży, że doznał uszczerbku na zdrowiu i sprawa trafia do sądu – trzeba wyłożyć dokumenty na stół.

Jeśli osoba jest ubezpieczona, to wtedy odpowiedzialność za czyny, popełnione błędy bierze na siebie towarzystwo. Wystarczy, że klient poda numer polisy.

Halinie Kamać przez szesnaście lat praktyki zawodowej nie zdarzyło się ani jedno zgłoszenie szkody. To znaczy czasem dzwonią do niej różne osoby – bo jest znana w środowisku – i twierdzą, że bioenergoterapeuta im zaszkodził, albo pytają, czy wypędzi z nich złe moce, bo uzdrowiciel rzucił zły urok. Ale to raczej osoby – jak można przypuszczać – które powinny szukać pomocy u innego rodzaju specjalisty.

– Każdy bioenergoterapeuta działa w dobrej wierze. Nikt nie nastawia się na to, żeby zrobić pacjentowi krzywdę. Przecież chirurgowi też czasem ręka drgnie. Zdarza się. Jesteśmy tylko ludźmi.

Uzdrowiciele, jak mało która grupa zawodowa, znakomicie wpasowali się w odzyskaną po 1989 roku wolność gospodarczą. Nie ma się czemu dziwić, to zazwyczaj osoby, które w trudnych dla prywatnych przedsiębiorców czasach komuny doskonale sobie radziły, imały się najróżniejszych zajęć. Można powiedzieć, że zaradność mają we krwi. Znakomicie przyswoili sobie zasady wolnego rynku. Niektórym udało się stworzyć wielkie, dochodowe biznesy, zbudować kliniki oferujące najróżniejsze zabiegi. Nigdy nie narzekali na brak klientów. Na początku ludzie przychodzili z czystej ciekawości. Chcieli zobaczyć, na czym ta bioenergoterapia polega. Czasy się zmieniły, na rynku pojawiła się konkurencja, ludzie oczekują efektów, nie jest już tak łatwo.

Ale nadal w tym zawodzie można zarobić. I to całkiem nieźle. Stawki za spotkanie w gabinecie to sto dwadzieścia–sto pięćdziesiąt złotych. Chyba że mówimy o uzdrowicielach z „górnej półki”, znanych z prasy, telewizji, tych „z nazwiskiem”. Wtedy za wizytę trzeba zapłacić nawet dwieście pięćdziesiąt złotych. A i to nie wszystko.

Znachorzy zarabiają na wielu rzeczach: na wodzie naładowanej energią, deseczkach do samodzielnej energetyzacji, na watce nasączonej oddechem uzdrowiciela, na ziołach, zdjęciach z podobizną duchowego guru, kalendarzach, książkach i filmach, nawet na bieliźnie pościelowej „energetyzowanej bliskością czakramu”, kosmetykach sygnowanych nazwiskiem bioenergoterapeuty. Oferta jest szeroka.

To pomysłowi ludzie, tego nie można im odmówić.

E., o gołębich włosach i pogodnych oczach, „tym, co ukryte dla umysłowej przeciętności i tajemnicami ludzkiej podświadomości”, interesował się już w liceum. Jako młody chłopak myślał sobie, że chciałby w przyszłości zostać joginem, hinduskim ascetą urzeczywistniającym nauki diamentowej drogi. A jak już będzie spełniony w życiu, skończy czterdzieści lat, będzie miał żonę, dzieci, posadzone drzewo i wybudowany dom, to pojedzie do Indii i będzie medytował.

Tylko że kiedy w jego życiu przyszedł ten czas i miał czterdzieści lat, to robił biznesy, które stały bardzo daleko od marzeń z przeszłości. Prowadził sklepy w centrum dużego miasta na zachodzie Polski. Dochody też były bardzo duże. Miał klientki, które potrafiły wyjść z torbami pełnymi zakupów za trzydzieści tysięcy złotych. Najwięcej zarabiał, gdy były dwie granice niemieckie. A później zrobili polityczną niespodziankę, znieśli granicę. Dochody zaczęły spadać. Krótko pracował jako taksówkarz. To były czasy, gdy brakowało benzyny. A on bardzo lubił jeździć. Pomyślał, że jakoś tę benzynę musi zdobyć. Zaczął więc jeździć taksówką.

Jednak zainteresowań z przeszłości nie porzucił. Dziś, w nienagannie skrojonym garniturze, prowadzi szkolenia z naturopatii, hipnozy i NLP, coachingu, akupunktury i bioenergoterapii.

Na pytanie: „Po czym poznać dobrego uzdrowiciela?”, odpowiada prosto: „Po stanie konta bankowego”.

A papiery, kursy, szkolenia, dyplomy?

To tak samo jak z profesorami na uczelniach, twierdzi. Mamy kadrę wykładowców z mnóstwem dyplomów, utytułowanych, a polskie uczelnie są na niskim poziomie. Jeśli ktoś potrafi zarobić czterdzieści tysięcy złotych miesięcznie, to widać ma dużo pacjentów, którzy są gotowi płacić dlatego, że jest dobry.

– Któregoś razu na naszym branżowym zjeździe wyjechaliśmy w plener – opowiada E. – W jednym miejscu na łonie natury postawiliśmy nasze samochody. Było tam około czterdziestu osób. Co najmniej połowa samochodów to były wyższej klasy lexusy. To są dobre zarobki. Nie każdy bioenergoterapeuta wyciągnie czterdzieści tysięcy złotych miesięcznie. Ale każdy ma kolegę, który tyle zarabia.

Dar w tej pracy, zdaniem E., wcale nie jest konieczny. Owszem, lepiej, jak ktoś go ma. Lecz takie osoby często mają też dar bujania w obłokach. Trudno się z nimi rozmawia i potrafią wyjść daleko poza paradygmat. Dlatego on jest zdecydowanym zwolennikiem dobrze wykształconych rzemieślników, którzy mają bardzo dobry warsztat pracy, nie popełniają podstawowych błędów.

– Jeśli ktoś jest zdrowy psychicznie i nie jest nadmiernie obciążony fizycznie, może ten zawód wykonywać – ocenia. – Zdarzają się osoby niestabilne emocjonalnie, mające niezwykle bogaty świat wewnętrzny. Często mamy problem z oceną: czy ktoś jest tylko nadmiernym fantastą, czy ma schorzenie psychiczne. Czy schizofrenia wyklucza z pracy bioenergoterapeuty? Muszę powiedzieć, że nie. Jeżeli taka osoba potrafi kogoś uspokoić przez samo nałożenie rąk, to niech sobie prowadzi praktykę. Jeżeli widzi krasnoludki, a jednocześnie potrafi sprawić, że choroba znika, niech z nimi rozmawia. U bioenergoterapeuty mi to nie przeszkadza. Ale raczej nie chciałbym iść do lekarza, który jest nienormalny.

Jeśli chodzi o etykę w tym zawodzie, mówi E., to jest ona adekwatna do sytuacji. Nie ma czegoś takiego jak zasady pisane. Albo się to czuje, albo nie.

– Bioenergoterapeuta może powiedzieć: „Proszę nie iść do lekarza”?

– Tak samo jak sprzedawca w sklepie. Jak wpłynie na czyjąś decyzję, to być może sąd jakoś go ukarze. Być może nie. Najlepiej, żeby na temat medycyny bioenergoterapeuta w ogóle się nie wypowiadał. Nie zalecał, nie zniechęcał. Ja uczę, by nie wchodzić na cudze podwórko. I nie pozwalać lekarzom wchodzić na nasze. Jestem za tym, by wytyczyć ostrą linię podziału między tymi technikami. To dwie odrębne grupy: medycyna i paramedycyna. Nie da się ich połączyć. A w Polsce w szczególności. W Chinach w szpitalu mamy lekarza tradycyjnej medycyny chińskiej i lekarza medycyny zachodniej. Można wybrać sobie któregoś z nich. I jeden z nich leczy, a nie dwóch naraz.

E. twierdzi, że potrafi wyleczyć raka.

– Lekarze mówią: „Ach, zwykła remisja”. Może zwykła. Ale ja potrafię ją wywołać. Albo: „To tylko siła sugestii, placebo”. Super! Zamiast brać lekarstwa, słyszę sugestię i jestem zdrowy. Chciałbym być takim mistrzem.

Leczy bóle fantomowe.

– Pewien człowiek po wielu latach pobytów w szpitalu przyszedł w końcu do mnie. Jedną nogę miał w ropiejących strupach. Okazało się, że w co najmniej dwóch wcześniejszych reinkarnacjach musiał utracić kończynę. Ponieważ ciało eteryczne w kolejnej reinkarnacji jest słabsze, nie ma siły do utrzymania materii i ona się rozkłada. Wystarczyło popracować nad zwiększeniem gęstości ciała eterycznego i noga zaczęła się goić. Po trzech miesiącach ten człowiek był zdrowy.

Leczy nadzieją:

– Był u mnie mężczyzna, który usłyszał od lekarza, że dłużej niż tydzień nie pożyje. Jak go przeskanowałem, to doszedłem do wniosku, że może i się nie pomylili. Człowiek był w opłakanym stanie. Powiedziałem mu jednak, i to publicznie, że nie z takich chorób ludzi wyciągałem. Że dla nas w cechu to jest stosunkowo proste i daję mu 100 procent gwarancji, że wyzdrowieje. Wszyscy byli zdziwieni, jak mogę takiej osobie, która umiera, coś takiego powiedzieć. Ale przekonałem go. Przez rok utrzymywałem go przy życiu poprzez optymistyczne nastawienie.

Zawsze był przedsiębiorczy, bioenergoterapia to dla niego było za mało. Dlatego kilka lat temu został naturopatą. To ktoś, kto pracuje nie tyle metodami naturalnymi, ile w sposób holistyczny: zadba o dietę, wspomni o suplementach lub ziołach. Wyśle na masaż, bo ciało musi być sprawne i musi w nim wszystko działać. Przywróci cykl przepływu energii poprzez akupunkturę. Zadba o relacje w rodzinie i dopyta się, jak ktoś sobie radzi w biznesie. Potem przeprowadzi regresję i hipnoterapię. Te wszystkie rodzaje terapii muszą być zastosowane naraz.

– Traktowanie naturopatii jako bioenergoterapii bis jest wielką szkodą dla tego zawodu – ubolewa E. – Ma ona w sobie o wiele większe możliwości. Szybciej się rozwija, mamy bardzo wiele sukcesów. I jak pacjent nie umrze, to wyzdrowieje.

Uzdrowiciele nie pokazują się zbyt często w mediach głównego nurtu, w telewizji publicznej. Nie muszą. Są specjalistyczne kanały telewizyjne. I branżowa prasa, gdzie mogą się promować. Daleko im do magazynów opinii. To raczej koła wzajemnej adoracji podkreślające zamknięty charakter tego świata. Publikują tutaj najczęściej osoby związane z branżą, pisze się o uznanych (przez środowisko) uzdrowicielach. Jest ciepło, wygodnie i bezpiecznie.

Katowicki „Szaman” i krakowski „Poradnik Uzdrawiacza” wychodzą od początku lat dziewięćdziesiątych w nakładzie około dziesięciu tysięcy egzemplarzy. W „Szamanie” znajdziemy reklamy uzdrowicieli, zaproszenia na wykłady (o radiestezji, mikrokinezyterapii), warsztaty („Jak się pozbyć bakterii _Helicobacter_”), relacje ze spotkań i targów branżowych. „Poradnik…” to przede wszystkim porady: dietetyczne – co jeść, gdy mamy chorą wątrobę, zielarskie – o dobroczynnych właściwościach rozmarynu, jakie zioła stosować na zapalenie spojówek, potliwość, zdrowotne – co mogą oznaczać bóle w okolicy serca.

„Czwarty Wymiar” to miesięcznik zajmujący się tematyką mistyczną, zjawiskami paranormalnymi, rozwojem duchowym, a także niezidentyfikowanymi obiektami latającymi.

Jego największym konkurentem jest „Nieznany Świat”. Wychodzi nieprzerwanie od 1990 roku, w tej chwili w nakładzie sześćdziesięciu czterech tysięcy egzemplarzy. To wcale nie tak mało jak na czasopismo niszowe. Choć znacznie mniej w porównaniu z innymi miesięcznikami poradnikowymi typu „Kobieta i Życie” (dwieście dziewięćdziesiąt cztery tysiące egzemplarzy) czy „Świat Kobiety” (dwieście trzydzieści trzy tysiące egzemplarzy)³. Z pismem współpracuje stale blisko stu autorów z kraju i zagranicy: dziennikarze, badacze zjawisk alternatywnych.

Jego współwłaścicielem, autorem koncepcji redakcyjnej i redaktorem naczelnym jest dziennikarz, pisarz i publicysta Marek Rymuszko. Wydawnictwem kieruje Anna Ostrzycka, prywatnie żona Rymuszki. Oboje zaczynali karierę dziennikarską w „Ekspresie Reporterów”. Pewnego dnia dostali temat o dziewczynce z Sosnowca, Joasi Gajewskiej, obdarzonej zdolnościami psychokinetycznymi. W jej obecności metalowe przedmioty zmieniały kształt, szklanki i talerze latały po mieszkaniu, rozbijając się o ścianę. Świadkami zdarzeń byli sąsiedzi, dzielnicowy, na oględziny zdewastowanego mieszkania przyszedł miejski architekt, który „obserwuje przelot słoika z musztardą z kuchni do pokoju . Widzi też, jak rozmaite przedmioty wykonują po mieszkaniu kilkumetrowe skoki, a ręce dziewczynki ściągają odłamki szkła, i to ze znacznej odległości”⁴.

Temat okazał się naprawdę nośny. Zainteresowały się nim światowe media. Przyjechała nawet japońska telewizja, by kręcić dokument. A Rymuszkowie napisali dwie książki: _Nieuchwytna siła_ i _Powrót nieuchwytnej siły_. Już wtedy myśleli o tym, by wydawać własną gazetę. Pierwszy pilotażowy numer pisma ukazał się w 1983 roku. Ówczesne władze komunistyczne nie wyraziły jednak zgody na wydawanie pisma, argumentując, że „twórcy zamierzają propagować treści sprzeczne ze światopoglądem materialistycznym”⁵. Do swojego pomysłu Rymuszkowie powrócili w 1990 roku.

– Wszechświat wiedział, co robi – mówi Anna Ostrzycka-Rymuszko. – Doczekaliśmy nowych czasów. Gdy tylko pojawiła się taka możliwość, zaczęliśmy wydawać pismo. Gdyby udało się zarejestrować tytuł na początku lat osiemdziesiątych, to pewnie nie dotrwalibyśmy do dziś. Jakieś duże wydawnictwo zawłaszczyłoby naszą koncepcję.

Niewytłumaczalne zjawiska towarzyszyły Annie w życiu od zawsze. Doświadczała mocniej i głębiej, była wyjątkowo sensytywna, co ma swoje korzenie w rodzinie. Obie jej babki były „ezoteryczne”. Łączyły ją z nimi silne więzi. Gdy jako mała dziewczynka dostrzegała rzeczy niewidoczne i niezrozumiałe dla innych, zawsze znajdowała wsparcie u babci. W dorosłym życiu stała się ekspertką od zjawisk paranormalnych, niekonwencjonalnych terapii.

Pismo, którym zarządza, jest skierowane do wszystkich osób z otwartym umysłem, ludzi, którzy pragną się rozwijać. Miesięcznik poświęcony jest psychotronice, problemom rozwoju duchowego i terapiom naturalnym, radiestezji, astrologii. Można w nim znaleźć porady zdrowotne, opowieści o ludziach z niespotykanymi zdolnościami, relacje z zagadkowych zdarzeń oraz wywiady z działającymi na rynku uzdrowicielami.

– Kiedyś znałam wszystkich liczących się bioenergoterapeutów, wiedziałam, kto jaką metodą pracuje – mówi Ostrzycka. – Dziś każdy, kto skończy kurs, uważa się za bioenergoterapeutę. Są często zadufani, aroganccy. Myślą, że wystarczy pomachać nad pacjentem rękami, niczego nie muszą tłumaczyć, bo chory i tak nie zrozumie. Nie są wolni od błędów, jakie popełnia środowisko lekarskie. Dlatego przestałam się tym tak bardzo interesować.

Krzysztof Biel, wykładowca krakowskiego Uniwersytetu Ekonomicznego i Wyższej Szkoły Europejskiej, doradca i konsultant w zakresie szkoleń dla biznesu, zauważa, że bioenergoterapia to specyficzna branża, zupełnie niepodobna do innych. Dlatego trudno przykładać do niej taką samą miarę jak do standardowych biznesowych przedsięwzięć.

– Bioenergoterapeuci oferują coś niesprecyzowanego, niekonkretnego, produkt, który jest niemierzalny, niesprawdzalny, odwołujący się do emocji, nie do racjonalności – zauważa. – Coś takiego znacznie trudniej wypromować i sprzedać. Ich strategia marketingowa oparta jest na tym, że działają w sektorze niezwykle istotnym dla człowieka: zdrowia, życia, przetrwania. Nie wiem, czy z natury są tacy otwarci, współczujący i empatyczni, ale to się sprawdza.

Na zajęciach, na których uczy się kompetencji miękkich, jak chociażby umiejętności słuchania, negocjacji, krytycznego myślenia, przyszli menadżerowie pytają: „Po co mi znajomość psychologii człowieka? Ja mam dobrze, efektywnie pracować, posiąść umiejętności zarządzania portfelem biznesowym”. To pokazuje, że ludzie są dziś nastawieni na konkrety. Jeśli płacą, to wymagają efektów. Szybkich efektów. Chcą mieć pewność, że nie marnują czasu i nie wyrzucają pieniędzy w błoto. Bioenergoterapia takich gwarancji dać nie może, brak przemawiających za nią racjonalnych argumentów. Ma jednak inne zalety.

– Tutaj reklama opiera się na marketingu szeptanym – tłumaczy wykładowca. – Weźmy taki przykład: idę do banku i czekam długo w kolejce, system się wiesza, kasjerka jest opryskliwa. Na pewno opowiem o tym znajomym. I zapewne oni nie skorzystają z usług tego banku. Jeśli powiem, że było super, świetnie, jeszcze to sprawdzą. Ale jeżeli usłyszą przestrogę, ostrzeżenie, na pewno się zastosują. Tak już jest skonstruowana ludzka natura.

Na tym polu bioenergoterapeuci są stuprocentowo skuteczni. Rzadko się słyszy krytyczne relacje na ich temat. Inna sprawa, że ludzie słyszą to, co chcą słyszeć. Pomógł sześciu osobom. A że sześciuset sześćdziesięciu sześciu nie pomógł? No cóż, nie da się wszystkich zadowolić.

Ważna dla biznesmena umiejętność to dobór argumentów trafiających do osób, które chcemy do czegoś przekonać. Umiejętności praktycznych, jak ustalanie ceny, kalkulowanie zysków, odpowiednie wyeksponowanie produktu, może się nauczyć każdy. Znacznie bardziej istotne jest to, by dobrze poznać specyfikę rynku i oczekiwania klientów. I umiejętnie się w nie wpasować. Co w innej branży nie jest mile widziane, tutaj właśnie okazuje się pożądane.

– Gdy idzie pani do butiku z ubraniami, by pospacerować, pooglądać, odpocząć, to sprzedawczyni, która podbiega i pyta, w czym może pomóc, jest irytująca – tłumaczy Biel. – Nadmierna otwartość nie zawsze jest korzystna. Ale jeśli chodzi o bioenergoterapeutów, jest akurat odwrotnie. Liczymy na to, że otoczą nas opieką, troską, przekonają, że pomogą.

Kolejna ważna cecha dobrego biznesmena to pracowitość. Nie da się działać w tym biznesie, zajmując się nim na pół gwizdka. Prawdziwy biznesmen musi zawsze trzymać rękę na pulsie, obserwować rynek. Bioenergoterapeuci, którzy osiągnęli bardzo wysoki poziom w rozwoju swojego biznesu, mogliby wejść w rolę guru, zamknąć się w wieży z kości słoniowej czy w szklanej piramidzie. Jakaś grupa klientów pewnie by przy nich została. I to nawet taka, która pozwoliłaby im na godne życie. Ale oni chcą docierać do szerszego grona. Mówią: patrzcie, to dla was jestem taki pracowity. To potwierdza ich kompetencje, rzetelność. Jest pracowity, więc ma klientów. Ma klientów znaczy, że jest dobry. I tak spirala się nakręca.

Inwestują w rozwój, w reklamę. Ale robią to nienachalnie. Umiejętnie stosują techniki marketingowe. Gdyby się narzucali, budziłoby to wątpliwości, mogłoby wiele osób zniechęcić.

– Człowiek nie lubi czuć, że coś mu się narzuca – mówi Biel. – A jeżeli dodatkowo musi zadać sobie trud, by do czegoś dotrzeć, o czymś się dowiedzieć, coś zdobyć, bardziej to ceni. Bo to jest dobro szczególne.

Doktor Leszek Mellibruda zawsze interesował się zjawiskami paranormalnymi. W latach osiemdziesiątych wyjeżdżał do Chin, Indii, żeby zobaczyć, jak wyglądają pozamedyczne metody leczenia na świecie. W kraju prowadził duży eksperyment mający wykazać, czy bioenergoterapeuci potrafią leczyć i diagnozować choroby. Prowadził też badania, w których wykorzystywał urządzenie kirlianowskie. Umożliwiało ono rejestrację wyładowań elektrycznych na kliszy fotograficznej. Zjawisko fizyczne pozwalające na uzyskanie takich obrazów jest zbadane naukowo, lecz powszechne w kręgach uzdrowicieli przekonanie, że odzwierciedla ono aurę, czyli stan duchowy człowieka, nie ma podstaw naukowych.

– W latach sześćdziesiątych premier Cyrankiewicz przywiózł z Indii do Polski wiadomość, że na świecie istnieje siedem świętych miejsc, które posiadają czarny kamień emitujący specjalną energię i które nigdy nie zostaną zniszczone – wspomina doktor Leszek Mellibruda. – Takim miejscem jest między innymi kaplica św. Gereona na Wawelu. Ludzie specjalnie przychodzą na Wawel, by się tą energią naładować. Przeprowadziliśmy badania. Fotografowaliśmy skały pobrane z różnych miejsc, i tych bliżej, i tych dalej od czarnego kamienia, którego nikt zresztą nie widział. Krążyły o nim tylko legendy. Zdjęcia nic nam nie pokazały, skały nie świeciły. Ale, co ciekawe, kiedy ludzie opierali się o ścianę budynku nad tym miejscem, wtedy promieniowanie było możliwe do sfotografowania. Hipotetycznie można więc przypuszczać, że skała przewodziła jakąś energię.

Doktor Mellibruda próbował zachęcić neurologów i fizyków do badań nad energią, aurą, biopolem i dokładniejszego przyjrzenia się temu tematowi. Ale wtedy nie było takich jak obecnie możliwości technologicznych. Jakość zdjęć przetwarzanych przez ówczesne komputery była zbyt słaba.

Dziś badacz mieszka w Warszawie, jest znanym i cenionym psychologiem biznesu.KATARZYNA JANISZEWSKA: _Bioenergoterapia to dobry biznes?_

LESZEK MELLIBRUDA: To jest biznes, i to niemały. Biznes, który jako jeden z pierwszych odkrył, że marketing szeptany, czyli informacja podawana z ust do ust, z ucha do ucha, indywidualnie i nieoficjalnie, ma potężną moc oddziaływania. W dzisiejszych czasach obniża się poziom autorytetów i zaufania do różnego typu mediów. Wzrasta za to rola portali społecznościowych. Tam działa mechanizm marketingu szeptanego. Napędza on głównie tych ludzi, którzy są w potrzebie, mają do czynienia z chorobą, cierpieniem swoim lub swoich bliskich. Tacy ludzie zawsze będą wydawać pieniądze, nawet będą się zapożyczać, brać kredyty, by ratować siebie czy rodzinę. Motywacja zdrowotna jest jedną z najbardziej naturalnych i najgłębszych. Ludzie szczególnie dużo zrobią dla bliskich, którzy są w stanie zagrożenia życia. A że uzdrawiacze biorą za to pieniądze, nie jest niczym złym. Traktują to jako usługę, nie uważają się za bezinteresownych Chrystusów naszych czasów. Z biznesowego punktu widzenia to naturalna sytuacja. Jest popyt, jest podaż, biznes się kręci. Czy należy za to kogoś potępiać? Moim zdaniem nie. Jeśli ludzie chcą wydawać pieniądze i polepsza się dzięki temu ich samopoczucie, to pod warunkiem że przy okazji się im nie szkodzi, nie powinno to podlegać restrykcjom czy potępieniu.

Tym bardziej że bioenergoterapeuci bardzo często poprzez psychologiczne mechanizmy wiary i autosugestii faktycznie powodują nie tylko polepszenie samopoczucia, ale również odporności organizmu. Proszę pamiętać, że cała medycyna odwołuje się do tego mechanizmu. Przecież to nie lekarze leczą. Oni tylko pomagają w tym, aby organizm sam się wyleczył. Najpierw badając możliwości, później podając farmaceutyki zwiększające odporność lub, na przykład chirurgicznie, obniżając pole rażenia zmian chorobowych. Chodzi o to, by umieć uruchamiać naturalne, własne, odpornościowe siły organizmu u każdego pacjenta. A w dużym stopniu uruchamia je wiara. Owszem, jest poważne niebezpieczeństwo, że wiara może zaślepić człowieka. Może spowodować odstąpienie od naukowej medycyny i profesjonalnych lekarzy. To niebezpieczeństwo jest często potęgowane utratą zaufania do medycyny konwencjonalnej i rozczarowaniem nią.

_Uzdrawiacze nie mają przeważnie wyższego wykształcenia. Ale mimo to świetnie sobie radzą w biznesie_.

Niewątpliwie są bardzo inteligentni, bardzo przedsiębiorczy. Mają szczególne umiejętności, które nie są często spotykane, jak choćby umiejętność spostrzegania podprogowego. Wystarczy im mrugnięcie oka pacjenta. Potrafią je rozpoznać, zinterpretować jako sygnał, co boli, gdzie jest choroba. Są bardzo bystrzy, bardzo uważni, potrafią być bardzo zaangażowani w to, co robią. Oni naprawdę wierzą w swoje możliwości, w swoją siłę energetyczną. Z drugiej strony bywają bardzo konkurencyjni, rywalizacyjni. To środowisko nie jest zbyt mocno zintegrowane.

Na pewno mają wysokie kompetencje społeczne, polegające na umiejętności wpływania na innych, budowania swojego autorytetu. Mają też oczywiście zdolności biznesowe. Potrafią z tego, co robią, stworzyć imperia, rozpropagować informacje, a więc posiadają umiejętności marketingowe. Potrafią utrzymywać – czasami sztucznie – swoją popularność. Na pewno inna będzie cena spotkania z bioterapeutą dostępnym o każdej porze dnia i nocy, a inna z tym, do którego trzeba się umawiać dwa miesiące wcześniej. Jak widać, potrafią więc budować schematy towaru spod lady. Potrafią liczyć i pomnażać to, co przynosi dochód.

_Czyli bioenergoterapeuta to taki Midas naszych czasów? Czegokolwiek dotknie, zamienia się w złoto_.

Porównanie do legendy Midasa ma swoje podteksty. Trzeba pamiętać, że król Midas był również przykładem głupoty płynącej z chciwości. Wszystko, czego dotknął, zamieniało się w złoto. Ale Midas, zorientowawszy się, że nadmiar złota prowadzi jego życie w niebezpieczną stronę, wybłagał u boga Dionizosa utratę daru. Wracając do pytania – rzeczywiście, ludzie ze zdolnościami biznesowymi widzą okazję tam, gdzie inni jej nie dostrzegają. I są w stanie na tym zarobić. Zobaczyć, docenić i wykorzystać. Poza tym to są osoby, które odpowiadają na narastające zapotrzebowanie: żeby pomagać, ratować. Działają równocześnie w sektorze, gdzie dominują postawy emocjonalne. Wiara, że pozytywne myślenie wystarczy, by być zdrowym, bogatym i szczęśliwym, ma bardzo wielu wyznawców. To myślenie w wielu wypadkach pomaga ludziom w sensie dosłownym i przenośnym. Pomaga im też często wydawać pieniądze.

_To sektor, który przynosi ogromne zyski, a jest kompletnie nieuregulowany. Wielu uzdrowicieli działa w szarej strefie_.

Jestem przeciwny, by wszystko regulować. To bardziej kwestia otwartej dyskusji na te tematy i uczenia pewnych umiejętności, nabywania kompetencji społecznych lekarzy, a z tym rzeczywiście nie jest u nas najlepiej. Psychologia w medycynie raczej podupada. Przez jakiś czas byłem krajowym specjalistą w zakresie psychologii klinicznej. Budowaliśmy system wojewódzkich specjalistów w tej dziedzinie. W tamtym czasie było ich bardzo wielu, nie było szpitala bez psychologa. Dziś, ze względów oszczędnościowych, psycholodzy są konsultantami obsługującymi kilka oddziałów w jednym szpitalu. Została ich niewielka garstka. Teraz psycholog do szpitala w najlepszym razie dochodzi. Owszem, w wielu miejscach są gabinety psychologiczne, ale nadal korzystanie z usług psychoterapeutów wiąże się ze wstydem. Co więcej, pomoc psychologiczna stała się sposobem na zarabianie pieniędzy i w związku z tym zabiera się do tego wiele osób, które specjalistami nie są. Posługując się potoczną wiedzą, często oferują pomoc pozorną, wystarczającą na chwilę, a niedającą możliwości świadomego kierowania własnym życiem, umiejętnego wpływania na własne ciało w sytuacjach trudnych i stresowych.

Poza tym, jeśli chodzi o uzdrawiaczy, nie ureguluje pani czegoś, co dla wielu jest niesłychanie trudne do racjonalnego zaakceptowania, a co w dużym stopniu koresponduje z naszą skłonnością do myślenia w kategoriach magicznych. Choć większość się do tego nie przyznaje i z przymrużeniem oka traktuje teorie psychologiczne na ten temat, to rzeczywistość jest taka, że często czujemy potrzebę magicznego myślenia. Wiara w nadprzyrodzone moce, nadprzyrodzone siły, w to, że istnieje przekaz energii z ręki do ręki, jest powszechna i nie można tego zakazywać. Niektórzy w to wierzą, a wiara ma cudowną moc. To chyba nie powinno podlegać regulacjom.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij