Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ja, pustelnik - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 września 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,90

Ja, pustelnik - ebook

Czternaście ośmiotysięczników w 20 lat. Trzeci Polak, który zdobył Koronę Himalajów i Karakorum

Najwyższe szczyty i cena, jaką trzeba za nie zapłacić

Legendarny himalaista Piotr Pustelnik po raz pierwszy opowiada swą historię

Ta książka jest jak najlepsza powieść przygodowa. Dużo w niej zwrotów akcji, przypadkowych, a jak się później okaże przełomowych wydarzeń, radości, smutku, potyczek z przeznaczeniem i balansowania na granicy życia i śmierci.

Nic nie zapowiadało, że Piotr Pustelnik zostanie jednym z najbardziej szanowanych i najlepszych górskich zdobywców. Poważna choroba serca, nadopiekuńcza matka, wesołe, czasem też trudne dzieciństwo. Pasja i miłość do gór rodziły się powoli. Pierwszego kursu skałkowego nie ukończył, mimo to coraz mocniej wierzył, że wysokie góry, te najwyższe, są jego prawdziwym przeznaczeniem.

Swój pierwszy ośmiotysięcznik, Gaszerbrum II, zdobył w 1990 roku. Miał wówczas 39 lat. Droga na szczyty wszystkich czternastu ośmiotysięczników i zdobycie Korony Himalajów i Karakorum zabrały mu 20 lat.

Ta książka jest opowieścią o tej drodze. I o cenie, jaką trzeba było za to zapłacić. Pustelnik szczerze, a w wielu momentach po prostu pięknie opowiada o swej pasji i sukcesach, ale też o tym, co w drodze na szczyt poświęcił, a poświęcił wszystko. Jest w tej opowieści miejsce na radość i świętowanie, jest także paniczny, zwierzęcy strach, są wspaniali himalaiści, z którymi się wspinał: Wanda Rutkiewicz, Krzysztof Wielicki, Ryszard Pawłowski, Piotr Morawski i plejada wielu innych wybitnych zdobywców, jest także smutek po stracie kolejnych przyjaciół i partnerów od liny.

Dlaczego góry tak pociągają? Co pchało Pustelnika na najwyższe szczyty świata?

Jak twierdzi sam bohater, wytłumaczyć, dlaczego ludzie chodzą po górach, albo się nie da, albo nie potrzeba tego robić – ta książka jest jednak próbą odszukania odpowiedzi na to pytanie.

Piotr Pustelnik – jeden z najlepszych i najbardziej utytułowanych himalaistów, zdobywca Korony Himalajów i Karakorum. Mieszka w Łodzi, jest doktorem nauk technicznych, od maja 2016 roku jest prezesem Polskiego Związku Alpinizmu. Na „himalajskiej emeryturze” rozpoczyna właśnie nowy etap w realizacji własnych pasji – pragnie zostać polarnikiem.

Opowieści himalaisty wysłuchał  Piotr Trybalski, dziennikarz i fotograf, autor książek i licznych publikacji prasowych, zdobywca nagrody Travel Photographer of the Year. Od wielu lat podróżuje, organizując wyprawy ekspedycyjne, warsztaty fotografii reporterskiej i krajobrazowej. Piotra Pustelnika spotkał w czasie pracy w portalu Onet.pl, gdzie relacjonował himalajskie wyprawy bohatera.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-05956-2
Rozmiar pliku: 16 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

.

W POSZUKIWANIU ABSOLUTU. POCZĄTEK

„O tem-że dumać na paryskim bruku”, pisał wieszcz sto kilkadziesiąt lat temu. Drogi wieszczu, podobnie jak ty mam o czym dumać. Co prawda bruk nie paryski, ale łódzki, a te wspomnienia to pierwsze i prawdopodobnie ostatnie takie przedsięwzięcie w moim życiu. Dumałem więc i zastanawiałem się, co powinno się w nich znaleźć. Przeżyłem sporo i sporo wiem, ale to jeszcze nie powód, żeby chwytać za pióro. Po prostu zdałem sobie sprawę, że wciąż nie potrafię odpowiedzieć na kilka zasadniczych pytań:

Po pierwsze, dlaczego moje życie potoczyło się tak, jak się potoczyło, i dlaczego zwekslowało w stronę wysokich gór, które przez wiele lat nie opuszczały moich myśli, ba – stały się dla mnie obsesją?

Po drugie, dlaczego w górach odnalazłem spokój i harmonię, a w życiu codziennym nie?

Po trzecie, dlaczego pomysł – z założenia szalony – zdobycia Korony Himalajów i Karakorum, czyli wejścia na wszystkie czternaście ośmiotysięczników, się powiódł?

Absolut nie istnieje. Nic nie jest całkowicie białe ani całkowicie czarne. Każda rzecz tonie we wszystkich odcieniach szarości. Właśnie – szarość! To słowo pewnie będzie kluczem do moich dalszych peregrynacji przez życie. Widzę świat szary, choć jest kolorowy do bólu. Szary, bo odzwierciedla charakter stanów średnich. Średnio zdolny, przeciętnie aktywny i tym podobne – byłem średniakiem, często tak mnie określano. Średniactwo wryło mi się w umysł, zainfekowało go. Przez większość życia starałem się wszystko racjonalizować. Nie udało się. Rozum, pragmatyzm i pedantyzm nie wygrały z emocjami. Może i dobrze, bo to, co opowiem dalej, przypominałoby książkę kucharską albo podręcznik naprawy samochodu marki Syrena. Nie znajdziecie tu zatem wiernych opisów akcji górskich, bo ich dokładnie nie pamiętam. Nie znajdziecie recepty, jak wejść w godzinę na Everest albo w dwie godziny na Mnicha. Będzie za to dużo o ludziach, o ogromnej i potężnej naturze i o tym, że można pośród niej odnaleźć montypythonowską bright side of life.

W górach zawsze się bałem i o tym też będzie. W górach zawsze towarzyszył mi dobry humor i o tym też przeczytacie. Miałem szczęście do spotykanych tam ludzi i o nich też opowiem.

Mówi się, że góry kształtują człowieka. Cóż, to nieprawda. Góry wyciągają z człowieka to, co dobre, i to, co złe. Jego zadaniem jest się określić po którejś ze stron. Doświadczyłem takich wyborów i o tym też się dowiecie.

Nie będzie za wiele o moim życiu prywatnym – są to sprawy intymne i nie umiem tych emocji, ot tak, położyć czytelnikowi na tacy. Wybaczcie.

A zatem, jeśli nie zniechęciłem Was do dalszej lektury, zapraszam!

Piotr PustelnikWspinacze australijscy, m.in. Andrew Lock, na grani szczytowej Piku Korżeniewskiej, Pamir 1989.

.

W GÓRY WYSOKIE. W STROJU KLAUNA

W czasie gdy Piotr śni i marzy, 17 lutego 1980 roku swoje największe marzenie spełniają trzydziestoletni Krzysztof Wielicki i dwudziestodziewięcioletni Leszek Cichy. „Cieszę się ogromnie, że zrobili to, o czym marzyli i za co my trzymaliśmy kciuki” – tak Wanda Rutkiewicz na gorąco komentuje informację, że Polacy dokonali pierwszego zimowego wejścia na Mount Everest. Kierownik wyprawy Andrzej Zawada śle telegram do papieża Jana Pawła II. Polski alpinizm i himalaizm osiągnął szczyty. Rozpoczyna się era polskiego zimowego zdobywania ośmiotysięczników – wbrew słowom pierwszego zdobywcy Everestu Edmunda Hillary’ego, który twierdził, że nie da się przeżyć zimą powyżej 7000 metrów.

Zdjęcia z tamtych czasów bawią i przerażają równocześnie. Wielicki, który rzutem na taśmę dostaje się na tę wyprawę (był na liście rezerwowej), wchodzi na szczyt w okularach spawalniczych, inni używają gogli narciarskich. Reinhold Messner próbuje pomniejszyć sukces Polaków, insynuując, że nie było to wejście zimowe, bo wyprawie zakończył się permit (pozwolenie na działalność górską). Zawada wraz z uczestnikami wyprawy przygotowuje dla rządu Nepalu regulamin zimowego zdobywania ośmiotysięczników. Sukces Polaków zostaje uznany za sukces sportowy, mieszczący się w kategorii sportów wyczynowych. Piotr Pustelnik nigdy nie będzie częścią zimowego maratonu na ośmiotysięcznikach.

Od 1973 roku śledziłem zmagania himalajskie. Prenumerowałem „Taternika” i czytałem wszystko, co dotyczyło gór wysokich, średnich, niskich. Po 1978 roku, gdy Wanda Rutkiewicz weszła na Everest, zaistniał jej fenomen i o himalaizmie mówiło się coraz więcej. Ale herosów brylujących w mediach wówczas nie było. Ja w tym czasie siedziałem w pracy po dwanaście godzin, obroniłem doktorat i w 1984 roku poczułem się wolnym człowiekiem. Pojechałem do Moskwy, gdzie mój teść był na placówce handlowej. Stałem z gazetą w ręku na placu Czerwonym i czytałem o bułgarskiej wyprawie na Mount Everest i śmierci Christo Prodanowa. To był jeden z takich ludzi... talent na miarę Douga Scotta, Chrisa Boningtona, Dona Whillansa. Wszedł w zasadzie solo, bez tlenu, zachodnią granią na Everest, a zginął podczas zejścia. Nastąpiła we mnie jakaś nieprawdopodobna przemiana. To był moment, kiedy nabrałem ogromnej chęci, by wrócić w góry. Doktorat, wzorki, całki i różniczki – to wszystko nagle straciło znaczenie. Przed oczami miałem Prodanowa; tak zapłodnił moją wyobraźnię, że znalazłszy się w kraju po moskiewskich wojażach, pomyślałem, że już czas powrócić do wspinania. Christo był moim kolejnym kamieniem milowym. Patrząc na plac Czerwony, widziałem Himalaje.

W tym czasie Piotr ma już dwoje dzieci, Anka nie pracuje, są pozbawieni finansowych perspektyw. Piotr dorabia pracami wysokościowymi i jako instruktor wspinaczkowy w Betlejemce, ośrodku szkoleniowym Polskiego Związku Alpinizmu. Dusi się w tej rutynie codziennych obowiązków, nie ma serca do pracy z adeptami wspinaczki. Wierzy, że stanie się cud, który sprawi, iż pojedzie w góry wysokie. I cud się zdarza. Nazywa się Józio Goździk.

Józek był prekursorem wyjazdów klubowych. Włóczył się w Lahulu, Zaskarze, pojechał do Ladakhu. Łapał się na te wszystkie wyprawy, a my mu zazdrościliśmy; jakoś potrafił sobie poukładać życie. W 1985 roku zaproponował mi wyjazd do Kaszmiru, do Indii. Odpowiedziałem, że nie mam żadnego wysokościowego doświadczenia. W pewnym momencie jednak w składzie wyprawy pojawiła się Mańka Kunert, z którą wspinałem się w Tatrach, i zapytała: „A dlaczego ty nie chcesz jechać?”. No właśnie, dlaczego nie chcę? Jeśli mam się kiedyś dostać na ten Everest, to muszę zacząć jeździć w duże góry! Oczywiście, Everestu nie miałem wówczas w planach, był fantazją, jak Mars. Widziałem siebie, jak idę z czekanem, ciężko dyszę, a przede mną majaczy wierzchołek, i to jest Everest. Mańka użyła prostego argumentu, więc się zgodziłem. Obawiałem się, jak zareagują na to w domu, ale Anka nie powiedziała złego słowa.

Nie mieliśmy tragarzy wysokościowych ani „niskościowych”, musieliśmy sami tam i z powrotem nosić tony sprzętu.
W bazie pod Pinnacle Peak, Zaskar, Indie 1986.

Historia tego wyjazdu to ogólnie historia tamtego pokolenia alpinistów, czyli krótko mówiąc: kombinować, kombinować i jeszcze raz kombinować. Nie mieliśmy nic, kompletnie. Trzeba było wszystko sobie samemu uszyć, zbudować, zrobić, załatwić, wychodzić. Pamiętam, że w ogóle nie wiedzieliśmy, co będziemy zdobywać, jaką górę, nie zastanawialiśmy się, gdzie jedziemy. Skoro Józio, nasz guru, był i wiedział – to, kurczę, trzeba jechać! Zwłaszcza że nie mogliśmy się załapać na tak zwane wyprawy centralne, organizowane przez Polski Związek Alpinizmu. Musieliśmy poradzić sobie sami. Trzeba było załatwić dewizy i bilety do Delhi. Wtedy Marek Józefiak wymyślił, że zrobimy pętelkę przez Singapur, by trochę tam kupić, sprzedać, zamienić. Pozostawał problem jedzenia, na którego zakup trzeba było mieć specjalne pozwolenie; dostaliśmy je od prezydenta Łodzi. Mięso rzucano do sklepów przeważnie w nocy, a społeczne kolejki stały i pilnowały, żeby ktoś wszystkiego nie zwinął. Mieliśmy kwity i podjechaliśmy pod sklep mięsny w Radiostacji w Łodzi, od zaplecza. Pokazaliśmy pozwolenie na zakup konserw, panie spakowały skrzynki, zapłaciliśmy i zanim komitet kolejkowy się zorientował, że z tyłu odbywa się jakiś handel, my już zamykaliśmy klapę i gazowaliśmy fiatem 126p!

Piotr wspomina tamte czasy z prawdziwą nostalgią. Gdy opowiada o pierwszym uszytym przez Ankę polarze, nieświadomie gładzi się po ramieniu. Tak jakby chciał poczuć ów materiał, kupiony staraniem Marka Józefiaka za ciężkie dolary gdzieś na Wyspach Brytyjskich. Te przygotowania miały urok! Piotr czuł, że tworzy jakąś wartość, że ma moc sprawczą. „Nie było tak, że masz kasę i ot, jedziesz sobie – mówi – dokąd chcesz. Nawet napy do anoraków trzeba było gdzieś kupić”.

Na fotografiach z tamtych czasów wyglądamy jak cyrkowi klauni. Mój polar był fioletowy, cholernie fioletowy, do tego Anka uszyła mi czapeczkę. Wyglądałem jak lancknecht z Malborka albo giermek komtura ze Szczytna. Pierwsze buty, zawraty, miałem dzięki babci, kupione za część wygranej w totolotka; każdy ważył ze trzy kilo. Trudno uwierzyć, jakie to wszystko było siermiężne. Plecaki przemycone z ówczesnej Czechosłowacji, z Popradu, kolejna partia konserw kupiona od wojska. Pamiętam gulasz podsmażany, był rewelacyjny, jedliśmy go niemal codziennie i po dwóch tygodniach mieliśmy dosyć. Purée ziemniaczane też było na co dzień. Namioty kupiliśmy w Legionowie, to były pierwsze kopuły zrobione na prętach z włókna szklanego. Materiał był tak ciężki, że kopuły zawalały się pod jego ciężarem – coś niewiarygodnego, ale nam to kompletnie nie przeszkadzało. Za materace i karimaty służyły pianki izolacyjne z samochodów. Za to chodziliśmy i spaliśmy w puchu. Kurtki i śpiwory z puchu szył pan Radoń z Krakowa; używaliśmy ich przez wiele lat, a Józio Goździk jeszcze w 1992 roku paradował w takiej kurtce na Nanga Parbat. Puch sypał się z niej tak, że Józio wyglądał jak odrzutowiec zostawiający smugi kondensacyjne.

W głowie się nie mieści: jak z takim kiepskim sprzętem udało się nam wejść na jakąkolwiek większą górę?
Józef Goździk i Marek Józefiak w drodze na Pinnacle Peak, 1986.

Po drodze zrobiliśmy wspomnianą pętelkę do Singapuru. Kilka dni pohandlowaliśmy i z kontrabandą wróciliśmy do Indii. Na tapecie była wówczas elektronika. W Singapurze kupiłem pierwszego walkmana i pierwsze kasety, których słuchałem podczas wyprawy. Na tych wszystkich „handelkach” zarobiliśmy tyle pieniędzy, że można było zapłacić dziewięćset dolarów za komplet pozwoleń na wyprawę. Nie wiem, jak nam się to udało. Odbieranie bagażu na lotnisku w Delhi, przebicie się przez celników i przejazd w góry to było przeżycie, jakiego świat nie widział. Wtedy nikt z nas nie wpadł jeszcze na pomysł, żeby zatrudnić jakiegoś Hindusa, który by latał z papierkami... Dwa dni lataliśmy sami. Oczywiście celnicy uważali nas za durniów, bo każdy z nich, gdyby dostał w łapę, to po prostu podbiłby pieczątkę, i już. Tyle że nam nie przyszło to do głowy, w związku z czym wybebeszyli nam bagaże i tylko jakimś nieprawdopodobnym cudem nie znaleźli większości kontrabandy. W tamtych czasach mieliśmy bardzo dużo szczęścia. Na pewno znacznie więcej niż rozumu!

Ekipa kolegów funkcjonowała w zupełnie innej rzeczywistości. Nie mieli osiągnięć ani koneksji Wandy Rutkiewicz czy Jerzego Kukuczki, znajdowali się na marginesie głównego nurtu polskiego himalaizmu. Byli ludźmi bez doświadczenia, bez zaplecza, ale za to z ogromną dozą ułańskiej fantazji, która dodawała im energii. Chcieli się wspinać, chcieli w góry wysokie! Z perspektywy czasu Piotr docenia pionierskie wysiłki swoje i kolegów w latach osiemdziesiątych. Przetarli szlaki, udowodnili coś sobie i innym. Zapisali kawałek historii Akademickiego Klubu Górskiego i miasta Łodzi.

Klub akademicki liczył wówczas około stu osób. Na pierwszym wyjeździe było nas ośmioro, na drugim, rok później, z jedenaście osób. Nie istniał żaden świadomy klucz doboru uczestników. Po prostu jeden zaprosił drugiego, drugi trzeciego, trzeci czwartego, czwarty piątego i tak się zbierał zespół. Część rezygnowała, przychodzili inni. Ale w głowie cały czas dźwięczała mi zasada Andrzeja Wilczkowskiego, który w kultowej już książce Śniegi pokutujące – o wyprawach górskich z czasów absolutnie zamierzchłych – napisał, że ekipę wybiera się zgodnie z następującą regułą: każdy następny uczestnik musi być zaakceptowany przez pozostałych. Czyli najgorzej ma ten ostatni, bo muszą go zaaprobować wszyscy. I my jakoś podświadomie trzymaliśmy się tej zasady.

Plan był taki, że docieramy do doliny, a dalej – się zobaczy. Józio Goździk znał trochę te tereny, miał nawet mapy, kiedyś wspinał się tam z ekipą Klubu Wysokogórskiego Warszawa. Podczas pierwszego wyjazdu nie zależało nam na konkretnym celu, chcieliśmy pojechać i obyć się z tą całą inżynierią wyprawową. I ja wtedy rzeczywiście się z nią obyłem. No i złapałem chorobę wysokogórską. Wówczas o aklimatyzacji wiedzieliśmy niewiele, wszystko robiło się na czuja: wchodziliśmy najpierw na małą górkę, potem na większą; całkowita improwizacja. A wierzchołki nie były ani wybitne, ani ładne.

Drugi wyjazd do Kaszmiru to co innego. Mieliśmy cel – Pinnacle Peak (6955 metrów n.p.m.).

Po raz pierwszy słyszę tę nazwę, więc sprawdzam w internecie. Szczyt należy do masywu Nun Kun i jest jego trzecim co do wysokości szczytem, dwa wyższe mają ponad 7000 metrów n.p.m. Funkcjonuje też pod nazwą Lingsarmo Peak. Pierwszego wejścia na wierzchołek dokonało w 1906 roku małżeństwo Workmanów, amerykańskich geografów i eksploratorów.

Mieliśmy kasę tylko na niższe góry, prócz Pinnacle’a zaatakowaliśmy tam jakieś pięcio- i sześciotysięczniki, ich nazw nawet nie pamiętam. Nie były szczególnie trudne; trochę skał, trochę lodowca, na którym wiązaliśmy się liną. Ale tylko na początku, potem jakoś – nie wiem czemu – zarzuciliśmy jej używanie. Głupie to było, bo góry w Kaszmirze wcale nie są lite, to po prostu kupa ruszających się kamieni i łażenie po nich było niebezpieczne. Po wielu sezonach tatrzańskich nie byłem leszczem, miałem już za sobą drogi „ponadszóstkowe” i długie ściany. Ale tam chodziło o to, żeby poczuć wysokość. Nie mieliśmy żadnych tragarzy wysokościowych, ani nawet „niskościowych”, więc jak trzeba było te trzysta kilogramów czy pół tony przenieść z miejsca na miejsce, to koledzy po prostu brali plecaki i nosili tam i z powrotem. Rzecz obecnie niespotykana.

Gdy patrzę teraz na stare zdjęcia – niestety jest ich niewiele – to się w głowie nie mieści: jak z takim kiepskim sprzętem udało się nam wejść na jakąkolwiek większą górę?

Oglądamy fotografie z Kaszmiru. Piotr na szczycie góry. „Wydawała się dziewicza, ale na szczycie znaleźliśmy kopczyk, więc nie wiem, czy taka była” – mówi ze śmiechem. Na zdjęciu siedzi ubrany w kurtkę narciarską. „Wiesz, porządną, fińską, do biegania na nartach – tłumaczy. – A do tej kurtki miałem jeszcze spodnie, które kupiłem bodajże w 1971 roku, gdy byłem na praktykach w Finlandii”. Na nogach uszyte przez Ankę stuptuty, buty od babci – zawraty 3, czekan firmy Stubai, model Messner. Pod szyją niedbale zawiązana chustka. Śmiejemy się głośno, bo rzeczywiście wygląda jak z innej planety.

Dobrze pamiętam, jak mnie tam załatwiła wysokość. Szczyt atakowałem z Markiem Józefiakiem i Stefanem Domagałą. Czułem się tak źle, że powiedziałem: „Chłopaki, to ja się odwiązuję – bo byliśmy związani liną – i wracam”. Do namiotu miałem około półtorej godziny, doszedłem na miękkich nogach i padłem jak kawka. Bolała mnie głowa, oblewał perlisty pot, czułem, że zejdę. Wymiotowałem, trzęsło mną – klasyka gatunku. Gdy chłopcy wrócili, znaleźli mnie w połowie w namiocie, w połowie na zewnątrz. Jakoś udało mi się dodzwonić do bazy, gdzie był nasz lekarz. Pytam go, co zażyć, a on mówi, że tramal. Walnąłem więc jeden, poprawiłem drugim, bo myślałem, że to coś podobnego do tabletek z krzyżykiem. Dostałem takich odjazdów, że nie pamiętam, co się ze mną działo. Tramal jest tak silny jak morfina! Odwodniłem się, ale doszedłem do siebie.

Obóz pierwszy na Piku Korżeniewskiej, Piotr Pustelnik z radiotelefonem, Pamir 1989.

W czasie drugiego, udanego, ataku na szczyt Józek Goździk i Marek Józefiak trochę się odmrozili, postanowiliśmy więc z Grzesiem Osińskim, że wyjdziemy im naprzeciw i pomożemy zejść. Idziemy, lodowiec miękki, bo była czwarta po południu; pojawiła się szczelina, a nad nią mostek. Przeczołgałem się, asekurowany przez Grzesia, zdążyłem odejść dziesięć metrów od szczeliny, a Grzesiu, nie patrząc na to, czy go asekuruję, czy nie, wszedł na mostek. Oczywiście spadł, pociągnął mnie i całe szczęście, że niżej był kolejny mostek, na którym Grzesiu się zatrzymał. Nie wyhamowałbym za żadne skarby, mając w rękach dwa kije narciarskie. Ryczał z bólu, później się okazało, że pękły mu żebra. Musiałem mu pomóc, więc założyłem stanowisko, zamocowałem linę na szablach śnieżnych, a w tym czasie ci poodmrażani, którym mieliśmy nieść samarytańską pomoc, zaczęli schodzić i spotkali nas przy szczelinie. To była przekomiczna sytuacja, bo grupa, która szła z pomocą, wymagała pomocy bardziej niż poszkodowani. Prawdziwy Monty Python, który miał swoją drugą odsłonę w bazie. Mieliśmy oficera łącznikowego, który był niestety upierdliwy, ciągle się o coś czepiał. W końcu zirytował naszego lekarza, który stwierdził: „Nie, dłużej tak nie może być. Dawaj mi go tutaj, zrobię mu zastrzyk w oko!”. Lekarz wmówił biednemu oficerowi, że musi dostać w oko zastrzyk z witamin. Wyszedł z igłą, która nadawałaby się do inseminacji krów. Gdy ten ją zobaczył, to po prostu zniknął, rozpłynął się. Spotkaliśmy go dopiero dwa tygodnie później we wsi u wylotu doliny. Lekarzem był Andrzej Pilc, dziś profesor doktor habilitowany.

Ta wyprawa zmienia Piotra. Pobyt w Małym Tybecie w Indiach, blisko Ladakhu, pozwala mu na obserwacje i przemyślenia natury socjologicznej. Dowie się, że tutaj każdy mężczyzna pracuje, najczęściej jako kierowca ciężarówki, jeżdżąc po całym kraju. Zapewnia byt swojej rodzinie. Piotr spotyka ludzi, dla których wyzwaniem jest przeżycie kolejnej zimy, a jednocześnie życzliwych, otwartych, żyjących w świecie innych wartości, którego nie dotknął jeszcze materializm, pęd do gromadzenia ponad miarę.

Plan był taki, że docieramy do doliny, a dalej – się zobaczy.
Herbatka w Tourist Camp w New Delhi, 1985.

Pojawiłem się tam, ja, Europejczyk, z bagażem centralnego ogrzewania, prądu, miesięcznych wypłat, telewizora Rubin. I nagle – stałem się człowiekiem wyzwolonym! To był zupełnie inny świat. Może to banał, ale dopiero wówczas zrozumiałem, że życie może i powinno być proste. Tam było zupełnie inaczej, ludzie byli szczęśliwi. Rozrzucali winogrona na dachu, żeby zrobić rodzynki – pierwszy raz w życiu zobaczyłem, jak się robi rodzynki! Nie wiem, czy chciałbym potem je jeść, ale było to świetne. Pięć tybetańskich kobiet całymi dniami śpiewało, starsi mężczyźni, którzy już nie mogli pracować, zapraszali nas na zjełczałe solone masło jaka. Ależ mieliśmy po nim kłopoty żołądkowe! Byli gościnni, radośni, wyluzowani, skoncentrowani na swoich zajęciach, ale jednocześnie otwarci na innych ludzi, bez kompleksów. Wróciłem odmieniony. U nas zaś... Cóż, kraj był wtedy okrutnie ponury, kolejki ustawiały się nawet po ocet, po zapałki... A w Tybecie, choć nie było niczego, na twarzach ludzi gościła radość.

Nun i Kun, siedmiotysięczne szczyty Zaskaru, widok z okolic bazy pod Pinnacle Peak.

Po powrocie okazało się, że podczas gdy ja rozpływałem się w zachwytach nad Tybetem, mój starszy syn miał zapalenie opon mózgowych. Pomyślałem, że ja bujam w obłokach, a tutaj jest realne życie, że świat nie kręci się wokół moich gór. Choć właściwie jeszcze wtedy nie dotarło to do mnie z aż taką mocą. Był rok 1985, a ja byłem na tyle młody, że jeszcze tego wszystkiego nie rozumiałem. Ale poczułem się nieswojo. Siedziałem przy stole, Anka, blady synek, który właśnie wyszedł ze szpitala, teściowie, rodzice. Byłem trochę zdziwiony, że oni wszyscy są, czekają na mnie. Poczułem się jak dupek. A na Pinnacle’a w końcu nie wszedłem. Choroba wysokościowa mnie zeżarła.

W lipcu 1985 roku Wojciech Kurtyka i Austriak Robert Schauer dokonują pierwszego przejścia Świetlistej Ściany – wysokiej na 3000 metrów zachodniej ściany Gaszerbrumu IV (7925 metrów n.p.m.). W czystym stylu alpejskim, walcząc z pogodą, głodem i pragnieniem, będąc na granicy życia i śmierci, wspinacze pokonują drogę i bezpiecznie wracają, bez próby wejścia na szczyt. Kurtyka powie potem: „Wspinaczka ta była doskonałym, wręcz wzorcowym przykładem wszelkich możliwych pułapek i niebezpieczeństw właściwych stylowi alpejskiemu w górach najwyższych”. W 2000 roku amerykański magazyn „Climbing” uzna wyczyn Kurtyki i Schauera za największe osiągnięcie wspinaczkowe XX wieku w Himalajach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: