-
W empik go
Ja, wariatka - ebook
Ja, wariatka - ebook
"Ja, wariatka" to historia kobiety, która odważyła się zakończyć nieszczęśliwe małżeństwo, wyjść poza schematy i rozpocząć swoje życie od nowa. Pełna entuzjazmu i odwagi nie spodziewa się jednak, że po przetrwaniu życiowego sztormu może czekać ją coś znacznie gorszego. Przekonana, że najgorsze ma już za sobą, zderza się z rzeczywistością, w której na każdym kroku czyhają na nią przeszkody, pułapki oraz ból zadawany przez stereotypowe myślenie - swoista kara za to, że odważyła się żyć inaczej. Czy uda jej się zachować swój entuzjazm i przetrwać kolejne starcia? Czy wielokrotnie złamane serce będzie w stanie na nowo pokochać? Jaka tajemnica kryje się za listem wysłanym do mężczyzny, który ją niegdyś zainspirował?
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788396940919 |
| Rozmiar pliku: | 786 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Droga Aniu!
Otrzymałem Twój list wraz z przepięknym prezentem. Nadal nie mogę w to uwierzyć, że byłem w stanie zainspirować Cię tak bardzo. To dla mnie niezwykły zaszczyt i bardzo Ci za to dziękuję. W życiu nie sądziłbym, że tak bardzo pozytywnie wpłynę na drugiego człowieka i to nawet o tym nie wiedząc!
Doskonale pamiętam Cię z firmowych korytarzy. Cicha, spokojna i skromna, a jednocześnie pełna pasji i siły we wszystkim, co robiłaś. Zapewne sądzisz, że tego nie dostrzegałem. Wręcz przeciwnie. Pamiętasz ten proces, gdy wdrażaliśmy nowe podejście? Ty wtedy włączyłaś się w bardzo sporną dyskusję i w jakiś magiczny sposób zażegnałaś wszelkie wątpliwości oraz konfliktowe sprawy. Być może już tego nie pamiętasz, ale był to ten moment, gdy na dobre Cię zapamiętałem, ponieważ ogromnie mi zaimponowałaś. Bardzo żałuję, że później sprawy potoczyły się w taki, a nie inny sposób. Niestety, jak zapewne wiesz, nie mieliśmy na to żadnego wpływu.
Od tego momentu bardzo skrzętnie Cię obserwowałem. Nie sądziłbym jednak, że i Ty mnie obserwujesz, a na dodatek w tak doskonały sposób. Mój bohater jest niemal perfekcyjnym odbiciem mnie. Umiałaś mnie przeczytać – przyznaję. Jestem pod ogromnym wrażeniem Twojego dzieła oraz wzruszam się na myśl, że to spełnienie Twoich marzeń, a ja mogłem się do tego przyczynić.
Aniu, chciałabym Cię bliżej poznać. Jestem zauroczony Twoją osobą, ogromnie zaintrygowany. Wydajesz się być o wiele bardziej niezwykła niż wcześniej sądziłem. Spotkajmy się proszę jeszcze tego lata, o ile to tylko możliwe. Zostawiam swój numer telefonu +497701061974. Daj znać, proszę. Mogę przyjechać do Poznania w każdej chwili. Chciałabym zadać Ci tak wiele pytań!
Raz jeszcze bardzo, ale to bardzo Ci dziękuję! Mam nadzieję, że wkrótce będę mógł Ci to powiedzieć osobiście.
Pan IdealnyRozdział I Dzień pierwszy z reszty twego życia
Wiosenny, upalny dzień. Przypominał bardziej środek lipca niż kwiecień. Żar lał się z krystalicznie błękitnego nieba. Ludzie chodzili w amoku zbliżających się świąt, a krótko po nich długiego, majowego weekendu. Wszystkie plany wyjazdowe zapowiadały się bardziej niż obiecująco. Miasto powoli pustoszało. Atmosfera prawie, jak w nadmorskim kurorcie. Lecz nie dla wszystkich. Opuściłam właśnie budynek sądu i pamiętam, że w głowie miałam totalną pustkę. Dezorientacja na miękkich nogach. Czułam się oderwana od tej całej słoneczności. Szłam przed siebie i jedyne, co miałam zakodowane w głowie to miejsce, gdzie stał mój samochód. To był pewnik, do którego mogłam zmierzać. Obcasy uderzały o nierówne płytki chodnikowe. W miarę rytmicznie starałam się pokonywać kolejne kroki, byleby się tylko nie przewrócić. Myślałam, że jestem ulepkiem z galarety i za chwilę się rozpłynę. Doszłam do przejścia dla pieszych. Czerwone – znaczy stój. Zatrzymałam się więc i uniosłam lekko głowę w górę. Zobaczyłam tę boską niebieskość. „Co za ironia” - pomyślałam. „Ani jednej chmurki. Ani jednej niteczki szarości.”. W dniu ślubu było ich tak wiele, że nie pozwoliły się przedrzeć nawet najmniejszemu promieniowi słońca. Potem, krótko po opuszczeniu kościoła spadł z nich gęsty, ciężki jak ołów deszcz, który wprosił się bezczelnie na większą część wesela. Jakby ktoś perfidnie wyciął jeden z najpaskudniejszych, listopadowych dni i wkleił na koniec kwietnia. Tymczasem, w dniu rozwodu ktoś postanowił zrobić dokładnie to samo, ale zamiast listopada wybrał lipiec. Śmieszne to nawet było. Jakby ktoś sobie zażartował z tej mojej głupizny, bo nie miał po prostu na mnie sił i tylko to mu pozostało. Słusznie poczynił.
Światło na przejściu dla pieszych nie chciało się zmienić. Nie przeszkadzało mi to. Po krótkiej refleksji nad ironią losu, po prostu cierpliwie stałam dalej i nie myślałam już o niczym innym. Aczkolwiek czułam dumę, że potrafię ustać na tych swoich galaretech przez dłużej niż trzydzieści sekund. Nagle, zatrzymała się obok mnie moja adwokatka. Nazwałam ją sobie w głowie Agatha the Advocate, bo była bezczelnie wyniosła i pewna siebie. Uznałam, że to dobrze, bo przecież takie cechy właśnie powinien mieć ktoś, kto chce wytrwać w tym zawodzie. Nawet jeśli tylko taką zgrywała – to i tak dobrze. Podeszła do mnie i zagadała, chociaż pożegnałyśmy się jeszcze w sądowym holu po rozprawie. Ja na jej miejscu bym tak nie zrobiła, no bo skoro się już pożegnałyśmy to nie ma sensu po chwili dalej rozmawiać. Zapewne zwolniłabym kroku czekając, aż światło się zmieni i nie będzie już szans się zejść w jednym miejscu. Ewentualnie stanęłabym przy tym przejściu w odległości godnej skandynawskiego dystansu społecznego. Ale Agatha the Advocate nie była mną. Była moim totalnym przeciwieństwem, przynajmniej podczas gdy była adwokatem. Kto wie, być może poza godzinami pracy była tak samo dzika i przestraszona, jak ja? W każdym razie, skoro podeszła i zagadała, to musiałam znów zebrać wszystkie swoje moce, by zmobilizować się do towarzyskiej wymiany zdań. Z promiennym uśmiechem na ustach rzekła, że ona teraz po tym wszystkim na moim miejscu poszłaby sobie na dobre lody. Pomyślałam, że to brzmi rozsądnie, ale zaraz potem pomyślałam, że powinnam ją zaprosić na te lody, bo ona widocznie ma na nie ochotę. Tak pewnie należałoby zrobić. Tak by wypadało, szczególnie, że jej propozycja wybrzmiała nieco, jak maleńka insynuacja. Problem w tym, że ja akurat chwilowo nie miałam żołądka. Był tak ściśnięty, że sądziłam, że mógł od tego wszystkiego tak sobie po prostu zniknąć i sam się strawić. Rozum mi tylko powiedział, że lody w taką pogodę to super sprawa i że są pyszne, bo zawsze mi smakowały i nigdy od nich szczególnie nie stroniłam. Żołądek natomiast nie mógł się w tej kwestii jakkolwiek wypowiedzieć. Dlatego właśnie maksimum moich możliwości w tamtej chwili to było niezdarne pokiwanie głową w stronę Agathy the Advocate i przyklejenie lichego uśmiechu, by oddać uznanie za ten pomysł. Dziwnie się czułam nie oferując jej zaproszenia na te lody, lecz jakoś zwyczajnie nie miałam na nie ochoty. Nie miałam też ochoty na zacieśnianie więzi z Agathą. Zrobiła to, co do niej należało. Nasz cel został osiągnięty. Rozliczyłam się z nią. Nie czułam potrzeby większego spoufalania się. I wtedy światło wreszcie zmieniło barwę na zieloną. Ja poszłam prosto, a Agatha w prawo – jak to adwokat.
Szłam dalej prosto, lekko pod górę. Nogi w dalszym ciągu sprawiały wrażenie ulepionych z ciastoliny, a do uszu docierał tylko dźwięk uderzeń moich obcasów. Słońce zawadiacko raziło mnie po oczach, jakby chcąc zwrócić na siebie uwagę. Jakby wiedziało, że idę w amoku i chciało, bym wreszcie zobaczyła świat dookoła. I chyba mu się udało, bo kiedy spojrzałam na oświeconych tym blaskiem przechodniów i dostrzegłam, jak jego ciepło daje im się odczuć, nagle się ocknęłam. Popatrzyłam na siebie, zaczęłam poruszać rękoma, zupełnie, jakbym właśnie weszła do swojego ciała po jakiejś ucieczce. Gdzieś tam w środku mnie uwolnił się strumień czegoś na kształt radości. Usta poruszyły się do nieznacznego, jednak bardzo prawdziwego uśmiechu, a w głowie usłyszałam zdanie „jestem wolna”. Pierwsze było takie ciche i nieśmiałe, ale chwilę później usłyszałam je ponownie – głośniejsze i pewniejsze. I jeszcze raz z jeszcze większą siłą. Wreszcie rozszedł się krzyk „JESTEM WOLNA!!!”. Twarz przykryła się szerokim uśmiechem. Ciastolina, czy inna galareta stężała i nie przypominała już miękkiej substancji, tylko moje stare, dobre, masywne nogi. Z krwi, kości, mięśni i tłuszczu. Momentalnie postanowiłam - „Idę do biura! Mam przecież blisko. Pójdę tam. Tam mam przyjaciół, a chcę w tej chwili być z osobami mi życzliwymi.”. I poszłam. Zdziwili się, bo nie pracowałam od dwóch tygodni, a i jeszcze miałam nie pracować przez kolejne dwa. Natłok emocji sprawił, że dostałam zwolnienie lekarskie od psychiatry wraz z wdrożoną farmakoterapią. Podtrzymywały mnie psychotropy. Gdyby nie one, to być może miałabym już za sobą kąpiel w Warcie i to na dodatek wraz z moim ukochanym samochodem. Codziennie przejeżdżając nim przez most nad rzeką, nierzadko z przekroczoną prędkością, różne myśli uderzały mi do głowy. Konkretnie w tym czasie. Wcześniej to nie. Wcześniej fantazjowałam o podcięciu żył albo przedawkowaniu Encortonu, którego sporo mi zostało po dramatycznej końcówce ciąży. W każdym razie, te fantazje by trwały i dążyły do urzeczywistnienia, lecz doszłam do ściany. Zobaczyłam swoje dziecko. Z jednej strony ona – moja mała Adolinka, a z drugiej moje sine ciało uwięzione w zatopionym aucie. Zrozumiałam, że coś jest nie tak i odklikałam pierwszy, wolny termin u najbliższego lekarza. Wizyta zakończyła się antydepresantami oraz właśnie wspomnianym zwolnieniem. Pani doktor powiedziała, że nie da się krócej, bo przez pierwsze dwa tygodnie ten specyfik dopiero będzie się rozkręcał powodując przy tym nieciekawe skutki uboczne. Praca w owym czasie nie byłaby wskazana. Zwłaszcza taka, którą miałam. Zgodziłam się zatem. A tak naprawdę to nie miałam innej opcji.
Zatem tak, w biurze się zdziwili na mój widok. Nikt się mnie nie spodziewał tak nagle, w środku zwolnienia, tuż przed świętami, pod koniec tygodnia i na dodatek w drugiej połowie dnia. Patrzyli na mnie jak na ducha i nie wiedzieli, jak się zachować. Nie dziwiłam im się. Szukałam swojego kierownika. Chciałam mu szczerze powiedzieć, co się ze mną stało. Wiedział tylko tyle, że mam zwolnienie psychiatryczne, ale nie miał biedak pojęcia, co tak naprawdę się ze mnę dzieje i działo. Co tak naprawdę do tego wszystkiego doprowadziło. Szanowałam go niezmiernie i lubiłam – jako kierownika oraz jako człowieka, dlatego tym bardziej czułam się okropnie zostawiając go w takiej konsternacji. Niestety, nie zastałam go. Był na jakimś spotkaniu. Nie wiedziałam, jak długo powinnam czekać, dlatego tak samo jak duch przyszłam – tak samo postanowiłam przemieścić się do holu windowego. Po drodze jednak znajoma i promienna twarz pojawiła się przed moimi oczami pytając z nieudawaną sympatią i radością na mój widok, co takiego tu robię oraz kiedy do nich wrócę. To był mój Kuba the Senior – tak go nazwałam, ponieważ był szczebel wyżej ode mnie w korpohierarchii i tym samym stał się moim nauczycielem oraz przewodnikiem, gdy dołączyłam do zespołu. Skłamię jak stwierdzę, że nie liczyłam na zobaczenie go w tej chwili. Bardzo go polubiłam. Chyba za bardzo. Kuba the Senior był nie tylko bardziej doświadczony zawodowo, miły, inteligentny i z poczuciem humoru, ale również był bardzo przystojnym i atrakcyjnym mężczyzną bez obrączki. Nie było jednak mowy, aby cokolwiek tutaj przekroczyło granicę platoniczności. Ja przecież jeszcze do dwóch, może trzech godzin wstecz byłam mężatką, a Kuba to człowiek o wysokiej moralności. Ja może o sobie bym tak nie powiedziała, jednak małżeństwo, jakiekolwiek by nie było, stanowiło świętość. Dopóki w nim tkwiłam dopóty wszyscy inny mężczyźni nie przekraczali platonicznej bańki. Ale i to już dla mnie było nie dość moralne. Dało mi do myślenia, a w efekcie zakończyło w sądzie.
Pamiętam, że miałam ochotę powiedzieć Kubie the Seniorowi wszystko, co się wydarzyło w przeciągu ostatnich godzin. Tak po prostu, prosto z mostu i bez ogródek. Jakaś emocjonalna fala zaczynała mnie wznosić i kusiło mnie, aby wykrzyczeć miastu i światu, że jestem po rozwodzie. Wręcz, jakbym uwolniła się z lochu porywacza. Lecz resztka rozsądku i przyzwoitości sprowadziła mnie do rzucenia mu paru, zdawkowych zdań okraszonych pięknym uśmiechem. Stwierdziłam, że to kretynizm chwalić się tym komukolwiek, a już zwłaszcza facetowi, który nie jest mi obojętny jako facet. Przynajmniej nie tak, nie w tej chwili, nie w tym miejscu, nie tak od razu. Przyzwoitość więc wzięła górę nad emocjami i odprowadziła do windy. Być może niekoniecznie przyzwoitość w tamtej chwili. Raczej otępiające psychotropy. Zwał, jak zwał – dobrze się stało. To naprawdę nie był odpowiedni moment na takie wyznania. A potem w końcu dotarłam do samochodu. Wsiadłam i ruszyłam przed siebie. Wolna.
Chociaż może niezupełnie. Dosłownie dzień wcześniej podpisałam umowę kredytową na trzydzieści lat. Nowy rozdział stał przede mną otworem. Nie zamierzałam po tej rozprawie jakoś specjalnie celebrować wolności ani też patrzeć wstecz i analizować szczegółowo, dlaczego się stało tak, a nie inaczej. Miałam całą masę innych i równie ważnych zadań, a wśród nich właśnie sfinalizowanie zakupu nowego mieszkania. W stanie deweloperskim, zatem jednocześnie musiałam zacząć kombinować jak oraz, a może przede wszystkim, za co je wykończę. I tutaj miałam drobny zgrzyt. Nie zarabiałam mało. Otrzymałam zdolność kredytową na to przedsięwzięcie, aczkolwiek właściwie na styk. Wiedziałam, że nie będzie mi łatwo powiązać końca z końcem, nie wspominając o środkach na wykończenie, których po prostu nie miałam. Przy ówczesnej pensji nie zdołałabym niczego zaoszczędzić. Parę tygodni wcześniej były przyznawane podwyżki w firmie. Takie, co to się wszystkim należą, ale jednym bardziej, a innym mniej. Naprawdę uwielbiałam tę firmę i moich współpracowników, lecz był to moment, w którym bardzo się rozczarowałam. Podwyżka była, a i owszem. Niestety nie taka, która wedle mojego mniemania oraz znakomitej oceny przełożonych, powinna mi się należeć. Taka korporacja. Choćbym nie wiem, jak bardzo się starała i nie wiem, jak przełożeni mnie wychwalali, to tak naprawdę nie ma znaczenia. Człowiek wpada w jakiś enigmatyczny system ocen i szeregowania pracowników na podstawie nigdy nie wiedzieć czego. Oficjalnie oczywiście zawsze są podane jakieś kryteria. Nieoficjalnie dzieje się magia. Zdołałam się dowiedzieć tylko, że o wysokości mojej podwyżki ostatecznie zadecydował szef szefa mojego kierownika, który nigdy nie widział mnie na oczy, ani ja jego. Mało tego, ów jegomość stacjonował w innym oddziale naszej firmy, był więc z całkiem innego miasta. Nie miałam zatem nawet szans, aby go przypadkiem spotkać na korytarzu. Zresztą, wedle tego, co zrozumiałam to nie był jeden człowiek, a jakaś błogosławiona komisja. Również zresztą tak samo nieznana.
To było bardzo przykre. Szczególnie, gdy pozbierałam te wszystkie moje nieszczęścia do kupy. Oczywiście nikt z pracy nie mógł o tym wiedzieć ani też nie chciał wiedzieć. Prawda była jednak taka, że oddałam z siebie tej firmie, co najmniej dwieście procent. A zaczęło się tak, że to oni sami się do mnie odezwali z zaproszeniem do procesu rekrutacyjnego w czasie, kiedy pracowałam jeszcze gdzieś indziej od dłuższego czasu. Od nawet sporo dłuższego, ponieważ poświęconego w części na przerwę macierzyńską. Gdy po tej przerwie wróciłam zdołałam popracować zaledwie trzy, może cztery miesiące i już zjawiła się kusząca oferta nowej pracy. I cóż, skusiłam się, ponieważ w starej pracy po tak długiej przerwie moja pensja stała w miejscu, a świat poszedł naprzód. Mając małe dziecko wydatki wzrosły. Do tego doszedł problem poczucia byciem piątym kołem u wozu. Tam nikt na mnie nie czekał aż wrócę z macierzyńskiego, a gdy to się stało, to ludzie traktowali mnie jak nieproszonego gościa na ekskluzywnym przyjęciu. W związku z tym nikt także nie przejmował się moim wynagrodzeniem, a konkretnie tym, że mocno odstawałam od swoich współpracowników na tym samym stanowisku, z podobnym doświadczeniem oraz kompetencjami. Propozycja nowej pracy z atrakcyjną płacą, w atrakcyjnym miejscu oraz dla prestiżowego klienta spadła mi w tamtym momencie z nieba. Nie zastanawiałam się długo. Wybór był bardzo prosty. Nie zamierzałam tkwić gdzieś, gdzie mnie nie chcą. No a tamci przecież mnie chcieli. I to bardzo! To było niesamowicie podbudowujące, a po dłuższym zastoju w pracy niezwykle potrzebne dla zdrowia psychicznego. Rzuciłam papierami i niemal od początku nowego roku dołączyłam do firmy prawie idealnej. Tak oto właśnie zaczęła się moja przygoda z tą enigmatyczną korporacją. Niechże nazwę ją sobie Tajemniczą Fabryką Gokartów. Tak dla uproszczenia, chociaż akurat z gokartami nie mieli i raczej nie będą mieć nic wspólnego. Wiem jednak, że uwielbiają modne, chwytliwe i w ogólności seksowne hasła z lekką nutą swoistego misterium.
Naprawdę dobrze mi się tam pracowało. Głównie przez wyjątkowo przyjacielską atmosferę. Jakaż to była dla mnie odmiana! Jeszcze do niedawna tkwiłam w grupie indywidualistów, na siłę zwartych w zespół, z których ego każdego z nich było tak spuchnięte, że wyłaziło bokiem, jak pozimowe sadełko. Naszpikowani sarkazmem tylko patrzyli, kiedy uderzyć. Jakby sobie urządzali polowanie na czarownice. Widziałam, że potrzebowali tego do życia tak, samo jak tlenu. Upajali się niewypowiedzianym poniżaniem drugiego karmiąc dalej swoją samowspaniałość. Prawie się nie odzywali. Nie podejmowali zaczętych przeze mnie konwersacji lub robili to wyjątkowo niechętnie i zdawkowo, by zachować jakieś pozory bycia koleżeńskim. Ja wiem, że nie byłam tak kompetentna i doświadczona, jak oni. Nie tak samo inteligentna, bo widać nie potrafiłam w pełni wychwycić tego swoistego poczucia humoru – no tak to sobie przynajmniej wydedukowałam po czasie. Że ta wylewająca się na każdym kroku sarkastyczność to taki tylko zaczepny gest przyjaźni, szacunku oraz tolerancji. W każdym razie początek współpracy z nimi, a potem jeszcze jeden początek i początek środka i kolejny początek początku trwającego przez niemal trzy lata to takie tylko typowe – jak na początek – przełamywanie lodów. I nawet odczułam, że w pewnym momencie rzeczywiście coś niecoś skruszały. Albo zwyczajnie ja się przy nich wywindowałam i zmądrzałam, bo zaczęłam łapać ich rytm. Nie wszyscy jednak tam tacy byli. Nawet więcej – miałam nieustające wrażenie, że trafiłam do jedynego w tej firmie zespołu, który „tak miał”. Być może to moja wina. Albo raczej moja właściwość polegająca na przyciąganiu trudnych i specyficznych przypadków. Tym bardziej się zdziwiłam, że po przyjściu do Tajemniczej Fabryki Gokartów nie nadziałam się na żaden taki przypadek. Co nie znaczy, że pracowali tam nudni, nieciekawi, albo co gorsza, mało inteligentni ludzie. Zupełnie przeciwnie! Trafiłam do swojego środowiska po prostu. Do sporej grupy osób mających wiele cech podobnych do moich oraz kierujących się podobnymi zasadami i dążeniami w życiu. Krótko mówiąc – była chemia. I jako ciekawostka – kiedy po czasie poznałam się z nimi lepiej, to się dowiedziałam, że większość z nich była spod znaków zodiaku z tego samego trygonu, co mój. I jak tu nie wierzyć w astrologię?
Tak, ludzie w Fabryce byli wspaniali. Oczywiście przynajmniej ci z mojego oddziału. Z innych lokalizacji niewiele osób zdążyłam poznać, a jeśli już to bardzo powierzchownie. Na tyle, że nie mogę ich w żaden sposób ocenić. Natomiast praca tam była wymagająca. Nie było ani łatwo, a nie raz nieprzyjemnie. Klient i jego zlecenia potrafiły wykończyć nerwowo. Stres i poczucie braku kompetencji bądź niewystarczających do sprostania jego zadaniom, były na porządku dziennym. Do tego dochodziły dość regularne zagraniczne delegacje, podczas których było się w pracy przez całą dobę – dosłownie. Kiedy byliśmy na wyjeździe to zjawialiśmy się w siedzibie klienta przed czasem, nim jego pracownicy zdążyli dotrzeć do biura, a wychodziliśmy wraz z ostatnim niedobitkiem, który sobie nabijał nadgodziny lub próbował maksymalnie unikać domu, bo tam grasowała żona-hetera. Na delegacji nie obowiązywał ośmiogodzinny czas pracy. Tam obowiązywał kliencki czas pracy. A po tym czasie – nic innego, jak rozrywka w pubie przy dobrym piwie! Z jednym, małym „ale” - w towarzystwie ludzi od klienta. Co to oznaczało w praktyce? Cóż, po prostu dalej byliśmy w pracy. O tyle jednak trudniejszej, że należało podczas takiego wyjścia wykazać się dowcipem i elokwencją podczas rozmów o nietuzinkowych hobby czy egzotycznych podróżach, rzecz jasna w obcym języku. Nie było łatwo rozmawiać o abstrakcyjnych tematach w nieswojej mowie, z nieznanymi ludźmi, późnym wieczorem, na obcym gruncie i po, co najmniej dziesięciu godzinach w biurze, niemal bez przerw. Ale nie zawsze tak strasznie bywało. Zdarzało nam się wyjść po ośmiu godzinach, jak Bóg przykazał i to „bez ogona”. Te chwile wspominam najlepiej. Buszowaliśmy wówczas sami, we własnym gronie po mieście i jego atrakcjach. Dało się trochę pozwiedzać albo napić piwa, czy zjeść coś nietypowego w pełni luźnej, swojskiej atmosferze. A już najlepszym punktem dnia był moment, gdy wracaliśmy do apartamentów. I wcale nie po to, by spać. Wybieraliśmy szczęśliwców, choć zwykle sami się oferowali, do urządzenia „domówki”. Wcześniej obowiązkowo udawaliśmy się do nocnych, niedrogich sklepików po prowiant i napoje, by na koniec zjawić się w nie raz kilkanaście osób w apartamencie gospodarzy wieczoru. Każdy sobie otwierał puszkę czy butelkę swojego piwa, rozsypywaliśmy czipsy bądź inne przekąski do misek i… włączaliśmy możliwe najniższej klasy horror typu slasher. To taki typ, gdzie chodzi wyłącznie o jak największą ilość krwi. Żadnych duchów, demonów czy innych nieziemskich kreatur. Typowo na odmóżdżenie i odstresowanie. Im dłużej taki film oglądaliśmy i im więcej pływało w naszych żyłach promili, tym większy mieliśmy ubaw. Sami nawet wymyślaliśmy kolejne dialogi i udawanym głosem podstawialiśmy je pod tandetnie przerażone miny aktorów. Albo i nawet nie skupialiśmy się zbytnio na tym, co się działo na ekranie, tylko zwyczajnie rozmawialiśmy i żartowaliśmy. Film był tylko tłem tak naprawdę. Najbardziej istotne było spędzanie tego czasu razem, bo razem było raźniej. Później łatwiej było stawić czoła kolejnemu dniu pod musztrą.
Niestety, życie znów postanowiło dmuchnąć ostrym wiatrem pod moje wątłe skrzydła. Choć praca w Fabryce była dla mnie podbudowująca, pomimo związanych z nią stresów i choć ludzie, z którymi przyszło mi tam pracować byli mi, jak rodzina, to musiałam podjąć trudną decyzję o rozstaniu. Tym razem ani trudne towarzystwo, ani brak rozwoju, ani nawet tak do końca te nieszczęsne finanse czy inne, typowo zawodowe sprawy nie leżały u podstaw tej decyzji, a sytuacja w sferze prywatnej. Byłam w trakcie rozwodu i zakupu mieszkania. Co prawda, zdążyłam już otrzymać pozytywną decyzję kredytową, lecz wiedziałam, że udało mi się na nią załapać na granicy. Poza tym, kupno samego, surowego mieszkania nie było wystarczającym, aczkolwiek już i tak potężnym przedsięwzięciem. Musiałam przecież doprowadzić to mieszkanie do zamieszkalności. Zamienić beton w parkiet, gładkie ściany, gres i jakieś cztery nogi z czymś miękkim do spania. W zasadzie osiem – urządzenie pokoju dla Adolinki było priorytetem najważniejszym. Sama to mogłam spać gdziekolwiek, nawet i na tym betonie. To wszystko niestety ściśle wiązało się z finansami. Tym samym, nie bezpośrednio, ale jednak – z moją pracą. Zarabiałam w Tajemniczej Fabryce Gokartów bardzo dobre pieniądze. Odpowiednie na moim stanowisku. Przynajmniej, kiedy do nich dołączyłam. Z czasem dość szybko wystrzeliłam kompetencyjnie. Jakbym dopiero się tak naprawdę, w pełni odblokowała po przerwie macierzyńskiej. Zasługiwałam na nieco wyższe stanowisko i związane z nim finanse, ale miałam świadomość, że osiągnięcie tego w jednej firmie, w której pracowałam tak krótko, byłoby niemożliwe. I to wcale nie ze względu na moje umiejętności. I tak też się stało. Podczas ocen rocznych nie wywindowali mnie tak, jakbym na to zasługiwała, bo byłoby to zapewne sprzeczne z polityką firmy, jak również nie fair w stosunku do pracowników z dłuższym stażem. Sądzę, że tak dokładnie było. Ale skłamię, jeśli powiem, że nie liczyłam na cud. Liczyłam. Nawet bardzo. Zakochałam się w tejże Fabryce, zatem moja nadzieja była silniejsza. Osiągnęła wręcz stan dziecinnej naiwności. Mało tego, pomyliła mi się również percepcja rzeczywistości. Myślałam, że stresy, które przechodzę są nadludzkie i jestem niezwykle silna, że potrafię im podołać. Lecz tak naprawdę to, co ja uznawałam za potworny stres, dla większości ludzi z Fabryki nie było niczym szczególnym. Ot, zwyczajnym dniem pracy. A ja wcale nie byłam silna. Zwyczajnie przewrażliwiona. Miałam sporo do nadgonienia w porównaniu do innych w tej kwestii. Krótko mówiąc – odstawałam za nimi w tyle. To, co wydawało mi się heroicznym wyczynem, który zasługuje na docenienie i nagrody było zwykłą szarzyzną. Moje pretensje i oczekiwania były zatem grubo przestrzelone. I jak dodać wszystko do kupy, to przyznam szczerze – nie należała mi się żadna, spektakularna podwyżka ani awans. Może nieco później, jakieś pół roku później chociaż. Niestety, nie miałam tyle czasu. Jak i zresztą zawsze – ja wiecznie nie mam dość czasu i wzbijam się, co chwila na coraz to nowsze pagórki, zmieniając otoczenie i szukając wyzwań. Niespokojny, zagubiony duch, wiatrem podszyty, który szuka czegoś tak bardzo sprecyzowanego, że być może nie istniejącego. Który chce zdążyć się nażyć, jakby wiedział doskonale, kiedy nadejdzie śmierć. Lub przeczuwał jej rychłe odwiedziny.
Podwyżkowy werdykt mnie załamał. Przynajmniej tak sądziłam, że załamałam się wyłącznie z tego powodu. Padłam, jak kawka, nie wiedząc jak. Chodziłam, biegałam, załatwiałam, stawiałam czoła wyzwaniom, aż tu nagle, jednego dnia – jakby grunt pod stopami zamienił się w marny pył. Spadałam w nieskończoną przepaść. Nie mogłam chwycić oddechu. Chciałam przestać spadać i pierwsze, co zaświtało mi w głowie to przerwanie życia. Nie żyjąc, nie spadałabym przecież. To rozwiązanie wydało mi się idealnie logiczne. Innego nie byłam w stanie wyprodukować. No i wtedy właśnie nastąpił przełom. Przymknęłam oczy i zobaczyłam Adolinkę. Bez mamy. Nie podobał mi się ten obraz. Nie chciałam jej widzieć bez mamy. Tym bardziej, że w dniu jej urodzin, kiedy pocięta, słaba i pokryta bliznami na niemal całym ciele wyszeptałam jej do ucha „jesteśmy wojowniczkami, musimy walczyć, damy radę”. I co, miałam ją teraz zostawić samą na tym nędznym polu bitwy? Nie mogłam. To byłoby niedopuszczalne, haniebne tchórzostwo i dyshonor. Jeśli bym tak banalnie zdezerterowała to tam, gdziekolwiek bym potem trafiła, nie zaznałabym żadnego spokoju. Tego akurat byłam pewna. Wyszukałam więc w telefonie pierwszy, wolny termin u dowolnego psychiatry. Los chyba się ucieszył, bo podsunął mi wizytę na za dwie godziny. Wystarczająco wcześnie, aby nie zdążyć się rozmyślić i wystarczająco późno, aby zdążyć zmyć łzy, wyjść z łóżka i przyodziać jakieś przyzwoite ubrania. I tak wróciłam do domu z kilkoma paczkami antydepresantów oraz zwolnieniem na miesiąc.
Pierwsze dwa tygodnie czułam się fatalnie. Tak czysto fizycznie. Psychicznie natomiast zupełnie obojętnie pod względem emocjonalnym, chociaż miałam parę dni irracjonalnych lęków, które atakowały mnie rano i trzymały ciasno w łóżku. Bałam się z niego wyjść oczekując, że „coś się na pewno stanie”. Rozum podpowiadał, że raczej niewiele, zwłaszcza, że nie wybieram się nigdzie dalej, jak do kuchni bądź toalety, ale ja tam wiedziałam swoje. Z silnym napięciem mięśniowym i uczuciem stresu siedziałam tak do końca dnia. Na szczęście to jednorazowe doświadczenia. Przez większość tego czasu po prostu nie miałam apetytu, bolała mnie głowa albo byłam bardzo senna. Potem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaczęło się poprawiać. Objawy fizyczne zniknęły. Senność też, chociaż kładłam się wcześniej, nawet dużo wcześniej niż zwykle, a sam sen jakościowo był jakby pełniejszy. Poczułam przypływ energii w żyłach. Ale otępienie emocjonalne dalej było namacalne. I to mi się podobało. Jakbym zjadła jakiś znieczulacz. Następowały pewne zdarzenia, które mnie nie wzruszały, a tylko mózg mi podpowiadał, że powinny, no bo przecież zawsze tak działały. Ja natomiast tylko się dziwiłam. Widziałam różnicę i ją generalnie akceptowałam. Jednym z takich zdarzeń był proces rekrutacji do nowej pracy. Znowu nowej pracy. Nie chciałam opuszczać Fabryki, ale zrozumiałam, że muszę przynajmniej spróbować poszukać czegoś, gdzie mam szansę na wyższe stanowisko oraz pieniądze. W Fabryce, jak wspomniałam, soczysta podwyżka byłaby nie fair, zatem jedynym wyjściem na skok w górę było poszukanie miejsca gdzie indziej. Gdzie już dołączając wkroczyłabym od razu na tę wyższą półkę. Co ciekawe, te wszystkie zasady awansowo-płacowe w korporacjach są wszędzie takie same i tak bardzo przypominają te nonsensy - znane z reklam jednej z sieci komórkowych – że nowi mają lepiej.
Zasada, którą się pokierowałam była surowa i żołnierska – potrzebowałam pieniędzy, aby wykończyć mieszkanie i dać radę spłacać kredyt bez noża na gardle. Mieszkania potrzebowałam, by odejść od męża, by się uwolnić z toksycznego związku, w którym czułam się bardziej samotnie, niż jako singielka. Wolności potrzebowałam, aby się odtruć i uratować resztę swojego życia, a tym samym i życia mojego dziecka. Za nic w świecie nie chciałam jej wychowywać w sztucznie podtrzymywanym małżeństwie, które nie tworzy para, a dwójka ludzi mających swój świat. To stępiłoby jej uczucia wyższe, zniszczyło nadzieję na prawdziwą miłość, zdeptało zdolność do jej dawania i otrzymywania. Wychowywanie w rozbitej rodzinie z kolei to również nic dobrego. Ale przynajmniej nieco lepsze wyjście. Przynajmniej może widzieć rodziców szczęśliwych i spokojnych, choć osobno. Oczywiście, mogłam sobie osiągnąć tę wolność bez kupna nowego mieszkania. Mogłam wynająć coś małego albo wrócić do rodziców. Byłoby taniej i wtedy zmiana pracy nie wchodziłaby w grę. Ktoś rozsądny by tak pewnie zrobił. Ale trafiło na mnie. Czyli? Czyli albo po bandzie albo wcale...
Plan był zatem tylko jeden. Zaczęłam rozsyłać CV i szukać nowej pracy. Miałam już nawet upatrzoną jedną firmę, do której najbardziej mi zależało trafić. Chociaż na drugim końcu miasta, chociaż zatrudnienie tam wiązałoby się z nauką kolejnego języka niemalże od zera, to jednak, nie wiedzieć czemu, wręcz się uparłam, by tam iść. Wiedziałam, że będzie ciężko się dostać, a jeśli to się uda, to ciężki będzie także i początek. I w dziwny sposób mnie to nakręcało. Chciałam iść pod górkę, pod prąd, stawić czoła wyzwaniu, jakbym nie dość mocno zdążyła udowodnić sobie oraz innym, że już nie muszę. Że i tak zrobiłam już dość, by pokazać, że jestem naprawdę dobrą specjalistką oraz ambitną i odważną sztuką, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Problem w tym, że ja w ogóle w to nie wierzyłam. Bez przerwy uważałam się za nie dość dobrą. Nie tylko na polu zawodowym, lecz i na każdym innym. A teraz miałam dwa wielkie powody, by znów rzucić się na głęboką wodę. Poza podbudowaniem siebie jeszcze aspekt finansowy, by podźwignąć jarzmo zobowiązań, które też nazbyt ambitnie na siebie nałożyłam, choć wcale nie musiałam.
I miałam szczęście w tym szaleństwie. Jakimś cudem zdołałam wydukać z siebie na weryfikacji językowej kilka prostych zdań w nowym języku. Z angielskim poszło mi jak z płatka. Niemiecki, zważywszy na fakt, że nigdy nie uczyłam się go w szkole, był potwornym trudem. Ale i tak mi się udało. Potem nastąpił kolejny etap rekrutacji, na którym musiałam się wykazać wiedzą praktyczną z mojej specjalizacji zawodowej. Przymulona tabletkami przyjechałam do biura i resztką rozsądku sama siebie zwyzywałam w myślach, że to chore i tak się robić nie powinno. Przebywałam na zwolnieniu lekarskim przecież. Psychiatrycznym. A ja tak, jak gdyby nigdy nic poszłam sobie na rozmowę kwalifikacyjną. Poszłam i o dziwo byłam bardzo skupiona na pytaniach oraz zadaniach, które dostałam – nie na emocjach. Byłam opanowana, spokojna, rzeczowa. Byłam taka, jaką zawsze chciałam być, lecz nie potrafiłam stawić czoła swoim nerwom. One zawsze brały górę i mną targały, jak suchym źdźbłem trawy na wietrze. Rozmowa zatem poszła wyjątkowo dobrze. Mogłam wykazać się całą swoją najlepszą wiedzą – bez strutych i niepotrzebnych myśli, surowych samosądów, paniki i histerii. Wiedziałam tyle ile wiedziałam – nic mniej, nic więcej. Nie oznacza to, że na wszystkie pytania znałam odpowiedź i na wszystko odpowiedziałam bezbłędnie. Odpowiadałam tak, jak umiałam najlepiej i wyszłam z rozmowy z przekonaniem, że dałam z siebie naprawdę wszystko. A jeśli to nie wystarczy, by otrzymać ofertę pracy, to po prostu to nie miejsce dla mnie. Okazało się jednak, że wystarczyło. Jak najbardziej wystarczyło. Kilka dni później została mi przedstawiona oferta pracy. Wyjątkowo korzystna oferta. Fabryka nie była w stanie jej przebić i to wiedziałam na pewno. Wir wszystkich moich życiowych zmian nie oszczędził sfery zawodowej. Tutaj dostało się nieco rykoszetem. W tym momencie cały mój świat budował się od zera.
Wiosna rozkwitała, nawet za bardzo, bo żar lał się z nieba zupełnie, jakby lato zawitało nieco przed czasem, a ja w środku chaosu. Kiedy moim zdaniem cała reszta świata cieszyła się pogodą i snuła wakacyjne plany, urlopy, rozrywki w gronie przyjaciół pod gołym niebem, ja stałam na zimnym i twardym lodzie. Ale moim. Z premedytacją sobie zgotowanym. I tak na tych trzęsących się nogach po rozprawie rozwodowej po prostu pojechałam przed siebie. Nowe życie, nowe mieszkanie, nowy kredyt, nowa praca i chyba nowa ja. Jeszcze nie byłam tego pewna, jednak miałam świadomość, że i ja się też zmienię. Mimo, iż sądziłam, że już to zrobiłam czyniąc to, co właśnie uczyniłam. To był dopiero początek wielkich zmian tak naprawdę. Albo właściwie jednej, wielkiej zmiany. Tej mojej, osobistej. Tej najważniejszej.