Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jabłko Berło Tron. Imperium Malazańskie. Tom 4 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
62,00

Jabłko Berło Tron. Imperium Malazańskie. Tom 4 - ebook

Kolejna epicka opowieść o dziejach Malazu, napisana przez przyjaciela Stevena Eriksona i współtwórcę tego fascynującego świata.

W Darudżystanie, mieście snów, mieście błękitnego ognia, wreszcie zapanował pokój. Jego mieszkańcy mogą wrócić do polityki, handlu, swarów, a przede wszystkim cieszenia się życiem. Są jednak tacy, którzy nie pozwolą, by zapomniano o przeszłości. Uczony prowadzący wykopaliska na równinach natrafia na zamkniętą starożytną kryptę. Kupiec imieniem Skromny Wkład knuje spiski mające przepędzić resztki malazańskich najeźdźców. A ocalali agenci dawno obalonej mocy uświadamiają sobie, że zmiany, do których doszło, otwierają przed nimi szansę. Tymczasem w centrum wydarzeń gruby złodziej w czerwonej kamizelce chodzi po ulicach, w jednej ręce dzierżąc ciastko, a w drugiej losy miasta.

Daleko na południu ogromny Odprysk Księżyca rozbił się na Morzu Rivańskim, tworząc łańcuch wysepek, będący marzeniem wszystkich poszukiwaczy skarbów. Malazański weteran posługujący się pseudonimem „Rudy” postanawia spróbować tam szczęścia i być może również pożegnać się ze starymi przyjaciółmi. Znajduje jednak więcej niż się spodziewał, a poszukiwanie skarbów zmienia się w szalony, krwawy chaos. Zebrały się tam moce z całego świata, poszukujące legendarnego Tronu Nocy. Skutki tych wydarzeń sięgają daleko. Na niewielkiej wyspie u brzegów Genabackis lud, który odwrócił się plecami do podobnych pragnień, kieruje zamaskowane twarze ku kontynentowi i przypomina sobie stare proroctwo o powrocie.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68240-82-5
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DRAMATIS PERSONAE

W Darudżystanie

COLL: rajca

RAL­LICK NOM: eme­ry­to­wany skry­to­bójca

KRUTE: skry­to­bójca

UCZONY EBBIN: nie­za­leżny anty­kwa­riusz/histo­ryk

TORVALD NOM: czło­wiek uro­dzony w Daru­dży­sta­nie

TISERRA: żona Torvalda, garn­carka

JESHIN LIM: rajca

REDDA ORR: raj­czyni

BARA­THOL MEKHAR: kowal

SCIL­LARA: żona Bara­thola

VOR­CAN RADOK/PANI VARADA: głowa domu Nomów, dawna wład­czyni Gil­dii Skry­to­bój­ców

PANI ZAWIŚĆ: odwie­dza­jąca Daru­dży­stan szlach­cianka i użyt­kow­niczka magii

THU­RULE: straż­nik Pani Zawi­ści

LEFF: straż­nik

PLAMA: straż­nik

WYKA­ŁACZKA: była żoł­nierka z Pod­pa­la­czy Mostów, obec­nie wspól­niczka w Barze K’rula

NIE­WIDKA: była żoł­nierka z Pod­pa­la­czy Mostów, obec­nie wspól­niczka w Barze K’rula

TRZPIEŃ: były Pod­pa­lacz Mostów

DUIKER: dawny mala­zań­ski histo­ryk impe­rialny

RYBAK: bard, regu­larny gość w Barze K’rula

MADRUN: eks­tra­wa­gancki straż­nik w Rezy­den­cji Nomów

LAZAN DRZWI: eks­tra­wa­gancki straż­nik w Rezy­den­cji Nomów

SUKO­SMYK (ALBO SUMIENNY KOSMYK): kasz­te­lan

Z Koterii T’orrud

BARUK: alche­mik

TAYA: tan­cerka i skry­to­bój­czyni

HIN­TER: nie­ży­jący nekro­manta

AMAN: dawny skle­pi­karz

DERU­DAN: cza­row­nica

W gospodzie „Pod Feniksem”

MEESE: wła­ści­cielka

SULTY: kel­nerka

SCU­RVE: bar­man

JESS: nowa kel­nerka

CHUD: kucharka

KRUPPE: zło­dziej

Na Odpryskach

MALA­KAI: zło­dziej

NER­WU­SIK: mala­zań­ski wete­ran

JAL­LIN SKO­CZEK: poszu­ki­wacz skar­bów

ORCHI­DEA: młoda kobieta

CORIEN LIM: młody męż­czy­zna z daru­dży­stań­skiej rodziny szla­chec­kiej

Seguleh

JAN: Drugi

GALL: Trzeci

PALLA: Szó­sta

LO: Ósmy

ORU: Jede­na­sty

IRALT: Pięt­na­sta

SHUN: Osiem­na­sty

IRA: Dwu­dzie­sta

BERU: z Czwar­tej Dzie­siątki

HORUL: z Pierw­szej Setki

SALL: z Pierw­szych Trzy­stu

SEN­GEN: kapłan

Na Brzegach Stworzenia

LEOMAN/JHE­VAL: Agent Kró­lo­wej Snów

KISKA: była szponka

TWÓRCA: miesz­ka­niec

KORUS: potężny demon

THEN AJ EHLIEN/THE­NAJ: miesz­ka­niec

Malazańczycy

ARA­GAN: amba­sa­dor w Daru­dży­sta­nie, dowódca mala­zań­skich wojsk na Gena­bac­kis

KAPI­TAN DRE­SHEN HARAD’ UL: adiu­tant Ara­gana

PIĘŚĆ K’ESS: dowódca wojsk w cen­tral­nych pro­win­cjach mala­zań­skich

KAPI­TAN FAL’EJ: prawa ręka pię­ści K’essa

PIĘŚĆ STEP­PEN: dowódca połu­dnio­wych sił mala­zań­skich

SIER­ŻANT HEK­TAR: sier­żant z dwu­dzie­stej Trze­ciej Dru­żyny Trze­ciej Kom­pa­nii Siód­mego Legionu Dru­giej Armii

KAPRAL MAŁA: uzdro­wi­cielka z dru­żyny

KOŚĆ: sabo­ta­ży­sta

BEN­DAN: rekrut. Rodo­wity daru­dży­stań­czyk

TARAT: zwia­dow­czyni, rhi­vij­ska rekrutka

Inni gracze

TORN: mala­zań­ski attaché u Mala­zań­czy­ków

GALENE: kapłanka srebr­nych Moran­thów, człon­kini ich rady rzą­dzą­cej

YUSEK: poszu­ki­waczka przy­gód

CALA­DAN BROOD: naczelny wódz z pół­nocy, Ascen­dent

JIWAN: nowy czło­nek rhi­vij­skiej rady rzą­dzą­cej

TSE­RIG: znany też jako „Bez­zębny”, stary czło­nek rhi­vij­skiej rady rzą­dzą­cej

CULL PIĘTA: najem­nik nie­dawno przy­były z Kon­fe­de­ra­cji Wol­nych Miast

MORN: wid­mowy gość Odpry­sków

TOP­PER: dowódca impe­rial­nych skry­to­bój­ców, „szpo­nów”PROLOG

Czyż nie spo­glą­damy razem na mroczne wody jeziora
I naszym oczom nie uka­zują się gwiaz­do­zbiory
Obu pół­kul jed­no­cze­śnie?

_Pie­śni miło­sne z Cyna­mo­no­wych Pust­kowi_

Dzień odkry­cia zaczął się tak samo jak każdy inny. Ebbin wstał przed świ­tem i zała­twił potrzebę. Bez­zębna sta­ru­cha, będąca jego obo­zową kucharką, obu­dziła się już i goto­wała wodę na poranną her­batę oraz mączy­stą owsiankę. Zaj­rzał do namiotu dwóch war­tow­ni­ków, któ­rych wyna­jął tylko dla­tego, że uwa­żał, iż ktoś powi­nien pil­no­wać obozu. Obaj męż­czyźni spali. Miał wra­że­nie, że to nie jest wła­ściwa pro­ce­dura, jeśli cho­dzi o war­tow­ni­ków, ale i tak miał szczę­ście Bliź­nia­ków, że w ogóle udało mu się zna­leźć kogoś chęt­nego do pracy za marne pie­nią­dze, jakie mógł zaofe­ro­wać.

– Her­bata się gotuje – oznaj­mił i pozwo­lił, by poła opa­dła.

Obu­dził kop­nia­kami dwóch pomoc­ni­ków śpią­cych na pia­sku przy wyga­słym ogni­sku. Pła­cił tym ponu­rym mło­dzień­com kilka mie­dzia­ków mie­sięcz­nie za dźwi­ga­nie cię­ża­rów i cią­gnię­cie wozu. Podob­nie jak sta­ro­żytni miesz­kańcy tych oko­lic byli Gadro­bij­czy­kami, wywo­dzili się z ple­mion od nie­pa­mięt­nych cza­sów zamiesz­ku­ją­cych oko­liczne stepy. Żaden mia­stowy Daru nie mar­no­wałby czasu pośród sta­rych cmen­tar­nych wzgórz na połu­dnie od wiel­kiej metro­po­lii, jaką był Daru­dży­stan. Żaden poza Ebbi­nem, który jako jedyny z Uczo­nych Braci z Towa­rzy­stwa Filo­zo­ficz­nego (był jego ofi­cjal­nym człon­kiem) na­dal był prze­ko­nany, że można jesz­cze coś zna­leźć w dawno już prze­ko­pa­nych i obra­bo­wa­nych kryp­tach oraz gro­bow­cach.

Przy­glą­dał się jasnemu niebu, popi­ja­jąc słabą her­batę. Było czy­ste, a wie­trzyk powie­wał ane­micz­nie. Dobra pogoda na kolejny dzień badań. Ski­nął na mło­dzień­ców, odga­nia­jąc ich od ogni­ska, przy któ­rym grzali chude łydki, a potem wska­zał na odle­głe rusz­to­wa­nie. Dwaj war­tow­nicy pili her­batę, jak zwy­kle kłó­cąc się ze sobą zawzię­cie. Ebbin wie­dział, że gdy wie­czo­rem wróci do obozu, na­dal będą ogry­zać te same stare kości, co w dniu, gdy ich wyna­jął. Ludzie są różni, pomy­ślał.

Mło­dzieńcy zeszli ze wzgó­rza i zajęli pozy­cje przy wiel­kiej wcią­garce. Ebbin uklęk­nął na kamien­nym obmu­ro­wa­niu studni. Otwo­rzył starą kłódkę z brązu, uwol­nił żela­zne łań­cu­chy i roz­chy­lił skrzy­dła drew­nia­nej pokrywy. To, co znaj­do­wało się pod nią, niczym się nie róż­niło od innych sta­ro­żyt­nych studni, bar­dzo licz­nych w tym regio­nie, zalud­nio­nym ongiś przez Gadro­bij­czy­ków.

Co jed­nak może zna­leźć na dnie tej z pozoru zwy­czaj­nej studni? Och, co może tam zna­leźć! Sto­sun­kowo suchy i cie­pły okres, jaki roz­po­czął się w tej oko­licy przed kil­koma poko­le­niami, dopro­wa­dził do wyczer­pa­nia się zaso­bów wody i spadku poziomu wód grun­to­wych nie­mal o wzrost doro­słego męż­czy­zny. A ten spa­dek mógł odsło­nić to, co leżało ukryte przez tysiąc­le­cia! Nie­jed­no­znaczne wzmianki w mało zna­nych źró­dłach i notatki napi­sane na ich mar­gi­ne­sach dopro­wa­dziły go krok po kroku do wielu takich studni. Do tej pory każda z nich oka­zy­wała się jed­nak cał­kiem zwy­czajna. Pro­wa­dzone od wielu lat poszu­ki­wa­nia zawsze wio­dły go w ślepą uliczkę.

Ale może tym razem. Może wresz­cie okaże się, że mia­łem rację!

Prze­ło­żył nogi przez obmu­ro­wa­nie i opu­ścił je nad ciem­no­ścią, po czym dotknął dło­nią wewnętrz­nej powierzchni studni. Nie po raz pierw­szy zachwy­cił się umie­jęt­no­ściami sta­ro­żyt­nych budow­ni­czych. Kamień był taki gładki! O ile potra­fił to okre­ślić, otwór był dosko­na­łym okrę­giem. W porów­na­niu z tą stud­nią współ­cze­sne budowle wyda­wały się żało­śnie nie­udolne. Ich budow­ni­czo­wie myśleli tylko o kosz­tach, nie o wspa­nia­łym dzie­dzic­twie, jakie zosta­wią przy­szło­ści!

Się­gnął pod sie­dze­nie z desek i owi­nął zwi­sa­jący z niego sznur wokół ramie­nia. Spraw­dził torbę ze sprzę­tem, zawie­ra­jącą lampę, olej, mło­tek, dłuto i inne tego rodzaju rze­czy, po czym ski­nął na chło­pa­ków, wyda­jąc im roz­kaz. Wcią­garka zazgrzy­tała prze­szy­wa­jąco, gdy uwol­nili łań­cuch, i Ebbin zawisł nad pustką.

Zjeż­dżał ku dnu pośród nie­sa­mo­wi­tej ciszy, mąco­nej tylko dźwię­kiem przy­twier­dzo­nych do sznura dzwo­necz­ków. Uży­wał ich, gdy miał zamiar wró­cić na górę, by wezwać leni­wych chło­pa­ków, któ­rzy w upalne dni zawsze wyle­gi­wali się w cie­niu. Szarp­nął za sznur, każąc im się zatrzy­mać, po czym zapa­lił lampę. Potem dał sygnał do wzno­wie­nia powol­nej podróży w dół.

Pod­czas tych bez­gło­śnych zjaz­dów w mrok czuł się tak, jakby zanu­rzał się w oce­anie. Wtedy naj­sil­niej dopa­dały go wąt­pli­wo­ści. Co, jeśli dowody tu były, tylko ukryte przed jego oczami? Przy­su­nął lampę bli­żej twa­rzy i z uwagą przy­glą­dał się mija­nym kamie­niom, szu­ka­jąc jakichś cha­rak­te­ry­stycz­nych ele­men­tów. Jak zwy­kle pod war­stwą mułu i wyschnię­tych alg nie dostrzegł nic cie­ka­wego.

Kolejna porażka. A wyda­wało się, że wszyst­kie wska­zówki wio­dły wła­śnie do tego miej­sca.

Tafla wody na dole była czarna jak noc. Ebbin spró­bo­wał prze­su­nąć lampę, żeby się­gnąć po sznur, ale jego palce musnęły roz­ża­rzony brąz. Pisnął z bólu i wypu­ścił lampę. Spa­dała przez moment, a potem zga­sła. Z daleka dobiegł go plusk. Sie­dział w ciem­no­ści, prze­kli­na­jąc swą nie­zdar­ność i ssąc palce.

Nagle przed jego oczami poja­wiło się blade migo­ta­nie. Przy­mru­żył powieki i doszedł do wnio­sku, że to tylko gwiazdy, jakie cza­sami poja­wiają się w ciem­no­ści przed oczami. Ale lśniące iskierki nie zni­kały. Wyba­łu­szył oczy w nie­prze­nik­nio­nym mroku. Czy to mogły być pozo­sta­ło­ści magii groty? Osłony, pie­czę­cie i tak dalej.

I czy sama ich obec­ność nie potwier­dzała praw­dzi­wo­ści jego hipo­tez?

Wbił wzrok w ciem­ność, zapo­mi­na­jąc o pal­cach. Po jego brud­nej, spo­co­nej skó­rze prze­biegł dreszcz… odkry­cia.

Czy jed­nak nie mogło to być ostrze­że­nie dla intru­zów? Czy nie wła­śnie z tych pól cmen­tar­nych dobie­gły w swoim cza­sie szepty o powro­cie sta­ro­żyt­nego tyrana Raesta (jeśli rze­czy­wi­ście nastą­pił on tej cał­kiem nie­daw­nej nocy; wielu w to nie wie­rzyło, a jesz­cze wię­cej było takich, któ­rzy w ogóle o tym nie sły­szeli)?

Zaci­snął dło­nie, by uchro­nić je przed panu­ją­cym w studni chło­dem, i spró­bo­wał wygnać z umy­słu ata­wi­styczny lęk przed cie­niami. Prze­sądy! Był uczo­nym! Nie miał czasu na zabo­bonne obawy. Groty ist­niały, i można było nimi mani­pu­lo­wać, ale moc sama w sobie nie była zła. Nie miała świa­do­mo­ści. Sta­no­wiła po pro­stu kolejną siłę natury, którą trzeba było uwzględ­niać, podob­nie jak cię­żar albo esen­cja życia.

Ebbin usiadł wygod­niej w zim­nym, wil­got­nym mroku i ostroż­nie, nie­mal z czcią, wycią­gnął rękę. Jego palce musnęły zimny, zero­do­wany kamień. Pró­bo­wał wyma­cać jakiś otwór. Nagle poczuł coś pod koniusz­kami pal­ców – jakąś łuko­watą kra­wędź. Poja­wił się blask, blady i migo­tliwy. Pomy­ślał, że z pew­no­ścią się myli. Nie­moż­liwe, by w głębi dawno już zba­da­nej studni ist­niał tunel. Wpro­wa­dziły go w błąd nie­re­gu­lar­no­ści powierzchni kamie­nia. Powi­nien zaprze­stać tych bez­u­ży­tecz­nych wysił­ków i dać chło­pa­kom sygnał, żeby wycią­gnęli go na górę.

Wtem jego stopy w zno­szo­nych butach z koź­lej skóry zna­la­zły się w lodo­wa­tej wodzie. Wzdry­gnął się pod wpły­wem szoku i omal nie spadł z wąskiego sie­dze­nia. Szarp­nął gorącz­kowo za sznur, każąc chło­pa­kom się zatrzy­mać.

Ucze­pił się kra­wę­dzi ściany studni i odzy­skał rów­no­wagę. Miał wra­że­nie, że tunel był tu zawsze, nie­od­kryty i cier­pliwy, jakby cze­kał na niego. Otarł ręka­wem spo­coną twarz i z ulgą prze­łknął ślinę. Przez pewien czas sie­dział w bez­ru­chu. Jego oddech niósł się echem w zamknię­tej prze­strzeni, szybki i ochry­pły.

Może jed­nak mi się udało! Może zna­la­złem to, w czego ist­nie­nie inni nie chcieli uwie­rzyć! To może być gro­bo­wiec ostat­niego i naj­więk­szego z kró­lów tyra­nów Daru­dży­stanu.

A ja nic za cho­lerę nie widzę. Pocią­gnął za sznur, doma­ga­jąc się wycią­gnię­cia na górę. Bła­gam, bogo­wie, bła­gam… niech się okaże, że w obo­zie jest jesz­cze jedna lampa!

***

Nie było już żad­nej. Ebbin prze­szu­kał swój ekwi­pu­nek i namiot, a także namioty straż­ni­ków, ale na koniec był zmu­szony zje­chać na dół tylko z miękką, łojową świecą. Przez całą drogę osła­niał wątły pło­myk niczym dro­go­cenny klej­not. Gdy tylko jego stopy znowu dotknęły lodo­wa­tej wody, szarp­nął za sznur, roz­ka­zu­jąc chło­pa­kom się zatrzy­mać.

Uniósł świecę w zim­nym, nie­ru­cho­mym powie­trzu.

Czy to było tutaj? Czy się pomy­lił?

Wpa­try­wał się w ścianę studni, zbu­do­waną ze sta­ro­żyt­nych, zero­do­wa­nych kamieni, prze­su­wa­jąc świecę na boki.

Bogo­wie, bła­gam! Cóż to by było za odkry­cie. Wresz­cie zna­lazł to miej­sce. To nie była gładka bariera z cegieł i zaprawy murar­skiej zamy­ka­jąca tunel, lecz mroczna dziura po wyrwa­nych z muru kamie­niach.

Ten widok zła­mał Ebbi­nowi serce.

Porażka. Gro­bo­wiec obra­bo­wano, podob­nie jak wszyst­kie inne. Nie tra­fił tu pierw­szy. Przy­kuc­nął na chwilę. Łój spły­wał mu po pal­cach. Potem pod­niósł się z wes­tchnie­niem i wycią­gnął rękę. Pochy­la­jąc się nie­bez­piecz­nie, zdo­łał zła­pać za kamień i pod­cią­gnąć się w górę. Uniósł świecę. Tunel. Gład­kie ściany. I coś przed Ebbi­nem. Gruz?

Nagle zain­te­re­so­wany pod­cią­gnął się jesz­cze wyżej i zna­lazł się w wej­ściu wybi­tym w murze. Posu­wał się naprzód powoli, bo przez cały czas musiał uno­sić rękę, w któ­rej trzy­mał świeczkę, ale wresz­cie wczoł­gał się do tunelu, zosta­wia­jąc za sobą koły­szące się sie­dze­nie. Ruszył naprzód zaku­rzo­nym, peł­nym paję­czyn tune­lem, uno­sząc przed sobą świecę.

To było osy­pi­sko. Bariera z ziemi i kamieni.

Jak dawno temu powstało? Obej­rzał się na wybite w murze wej­ście i znowu ogar­nął go opty­mizm. Czy zdo­łali zapu­ścić się dalej? Czy to, co znaj­do­wało się za rumo­wi­skiem, mogło pozo­stać… nie­na­ru­szone?

Być może. Będzie musiał to spraw­dzić. Przyj­rzał się zbi­tej ziemi i skal­nym odłam­kom z docie­kli­wo­ścią ase­sora.

Wygląda na to, że nie unik­nie się kopa­nia w sta­rym stylu.

Zaczął się powoli wyco­fy­wać.

To będzie wyma­gało czasu.

***

Męż­czy­zna szar­pał się z cztery razy więk­szym od sie­bie stwo­rze­niem, pró­bu­jąc wycią­gnąć je ze wzbu­rzo­nych fal migo­tli­wego morza świa­tła. Płyn nisz­czył i pochła­niał ciało istoty niczym kwas. Buchały z niej kłęby pary i pokry­wały ją pęche­rze. Sły­chać było skwier­cze­nie. Towa­rzy­szyły mu nie­ludz­kie krzyki bólu i gniewu. Stwo­rze­nie wyma­chi­wało koń­czy­nami z prze­ra­że­nia, zada­jąc potężne, roz­pacz­liwe ciosy. Odbi­jał je jedy­nie dzięki srebr­nym roz­bły­skom mocy. Świe­tli­ste fale roz­pry­ski­wały się o nich obu. Męż­czy­zna ukląkł, pró­bu­jąc odto­czyć stwo­rze­nie.

– Czoł­gaj się! – wołał w prze­rwach mię­dzy falami. – Czoł­gaj się! Możesz to zro­bić!

– Płonę! – wołała istota, wście­ka­jąc się i pła­cząc.

– Czoł­gaj się!

– Umie­ram…

– Nie!

Spo­mię­dzy leżą­cych na plaży gła­zów wyło­niła się – bie­gnąc bądź kuś­ty­ka­jąc – grupka naj­roz­ma­it­szych stwo­rzeń. Wpa­dły w mor­skie fale. Wrzesz­czały i sapały, gdy ota­cza­jący je płyn zmie­niał się nagle w dym. Ciało scho­dziło z nich pasmami, pochła­niane przez kwa­sowe świa­tło.

– Nie! Wra­caj­cie! – ryk­nął prze­ra­żony męż­czy­zna.

Wspól­nie wycią­gnęli ogromną postać na czarny pia­sek. Nie­które mniej­sze stwo­rze­nia znik­nęły w pie­nią­cych się falach. Szu­kał ich gorącz­kowo, na oślep poru­sza­jąc rękami. Wycią­gnął z wody dwie maleń­kie, dymiące postaci i padł zmę­czony na pia­sek.

Olbrzy­mia istota o pta­sich sto­pach wark­nęła z wysiłku, pró­bu­jąc pod­nieść się na nogi. Jej ciało w nie­któ­rych miej­scach roz­pu­ściło się aż do kości. Z ran pły­nęła prze­zro­czy­sta posoka. Istota powle­kła się do dyszą­cego ciężko męż­czy­zny i opa­dła na kolana obok niego.

– Dla­czego?

Męż­czy­zna wsparł się na łok­ciach. Świe­tli­sta woda spły­wała po nim, nie zosta­wia­jąc ran. Dłu­gie czarne włosy lepiły mu się do czaszki.

– Nie z two­jej winy ciśnięto cię do tego morza, żebyś roz­pu­ścił się w nim cał­ko­wi­cie. To nie jest w porządku. Nie w porządku.

Istota popa­trzyła na niego ze zdu­mie­niem w gore­ją­cych niczym piece oczach.

– Nic ci się nie stało. Jesteś odporny. Czy jesteś… Ele­in­tem?

– Nie. Tylko czło­wie­kiem.

Olbrzym chrząk­nął z nie­do­wie­rza­niem.

– Z pew­no­ścią kimś znacz­nie wię­cej. Jestem Korus, Wysoko Uro­dzony z Alar Game­lon. Jak masz na imię?

Męż­czy­zna opu­ścił wzrok.

– Nie wiem. Utra­ci­łem je. Ale nadano mi nowe. The­naj.

Korus przy­kuc­nął na potęż­nych nogach i przyj­rzał się swej pazu­rza­stej dłoni. Jej pokryte łuskami ciało znik­nęło nie­mal cał­ko­wi­cie. Bia­ławe ścię­gna poru­szały się wysta­wione na dzia­ła­nie powie­trza.

– No cóż, The­naj. Cokol­wiek ze mnie zostało, należę do cie­bie.

Męż­czy­zna ski­nął dło­nią, odrzu­ca­jąc z gnie­wem tę ofertę.

– Nie. Nale­żysz teraz do sie­bie. Jesteś wolny od wszel­kich zobo­wią­zań. Od wezwań i wyko­rzy­sta­nia przez tych, któ­rzy posłu­gują się gro­tami, niech wszyst­kich spo­tka roz­pusz­cze­nie! Możesz robić, co tylko zechcesz.

Olbrzymi demon pochy­lił pokrytą łusko­wym pan­ce­rzem głowę. Poru­szył zło­tymi oczami, przy­glą­da­jąc się opu­sto­sza­łej czar­nej plaży.

– Zatem zostanę tutaj.

The­naj ski­nął z wdzięcz­no­ścią głową.

– Dobrze. W takim razie pomóż mi z tymi małymi stwo­rze­niami. Ich odwaga prze­ra­sta ich mądrość.

***

W dziel­nicy mająt­ków Daru­dży­stanu wysoki męż­czy­zna z haczy­ko­wa­tym nosem wró­cił do coraz pil­niej­szej pracy ryso­wa­nia nowego planu mia­sta, sko­pio­wa­nego ze sta­rego, który nabrał już rdza­wej barwy zama­zu­ją­cej szcze­góły. Pochy­lał twarz nisko nad weli­nem, cier­pli­wie skro­biąc na nim gęsim pió­rem.

– Mia­sto zawsze się odna­wia, mistrzu Baruku? – zapy­tał ktoś sto­jący tuż przy jego boku.

Wielki alche­mik pode­rwał się gwał­tow­nie i ude­rzył przed­ra­mie­niem w krysz­ta­łowy kała­marz, prze­wra­ca­jąc go. Na plan wylał się czarny płyn. Baruk odwró­cił się powoli i spoj­rzał na pęka­tego czło­wieczka sto­ją­cego przy nim. Był on tak niski, że led­wie się­gał głową ponad blat wyso­kiego stołu.

– Ojej. Kruppe naj­ser­decz­niej prze­pra­sza. Gdyby coś się wyda­rzyło, a prze­cież zawsze coś się wyda­rza, ten incy­dent z pew­no­ścią zosta­nie uznany za zło­wrogi omen.

Baruk wytarł gęsie pióro w szmatkę.

– To był tylko przy­pa­dek. – Wło­żył pióro do sto­jaka. – A swoją drogą, jak udało ci się tu dostać? Wzmoc­ni­łem wszyst­kie osłony.

Załza­wione żabie oczy spoj­rzały na niego nie­win­nie. Baruk pochy­lił się przy­gnę­biony.

– Obaj wiemy, co nam zagraża. Ostrze­żeń było wystar­cza­jąco wiele. Śmierć Śmierci na miłość wszyst­kich bogów. Zie­lona cho­rą­giew na noc­nym nie­bie. Roz­trza­ska­nie księ­życa i jego ponowne naro­dziny. Znisz­cze­nie Dra­gni­pura… – Mach­nął ręką. – Wybierz, co chcesz.

– Wszy­scy mają skłon­ność tak robić. – Gru­ba­sek wes­tchnął z zado­wo­le­niem i usiadł na wyście­ła­nym fotelu. – Łatwo jest wszystko prze­wi­dzieć po fak­cie… Czy może nawet po akcie? – Wyłu­pia­ste oczy zro­biły nagle zeza. Kruppe uniósł do twa­rzy jedwabną chu­s­teczkę. – Bogo­wie, chroń­cie nas przed taką wizją!

Sie­dzący na wyso­kim stołku Baruk przyj­rzał się gościowi, skła­da­jąc palce w pira­midkę pod pod­bród­kiem. Jego oczy rap­tem nabrały ostrzej­szego wyrazu.

– Oba­wiam się, że tym razem będziesz miał wię­cej trud­no­ści.

Do obu­tych w pan­to­felki stóp Krup­pego pod­szedł demon, jesz­cze niż­szy i bar­dziej otyły od niego. Baruk pomy­ślał, że gdyby Odmro­zin miał ogon, z pew­no­ścią by nim zamer­dał. Z obszer­nego rękawa gru­ba­ska – trzeba przy­znać, że brud­nego i wytar­tego – wyło­nił się zatkany kor­kiem pojem­nik na próbki. Kruppe otwo­rzył go i wyło­wił z niego rybę – nie­wielką i białą. Podał ją Odmro­zinowi, który natych­miast połknął przy­smak. Gru­ba­sek pogła­skał demona po łysej, sęka­tej gło­wie.

– To była rzadka jaski­niowa ryba albi­nos z jaskiń Jhag Odhan, Kruppe.

– Bar­dzo smaczna. Szcze­rze pole­cam. Na grzance.

– Co, poza okra­da­niem moich pó­łek z prób­kami i prze­ka­ba­ca­niem moich sług, skło­niło cię do tej wizyty? Przy­po­mi­nam sobie poprzed­nią, którą zło­ży­łeś cał­kiem nie­dawno, i to wspo­mnie­nie mnie nie uspo­kaja.

Gru­ba­sek pową­chał mleczny płyn wypeł­nia­jący sło­iczek, zmarsz­czył nos i odsta­wił naczy­nie na bok.

– Kruppe zasta­na­wiał się teraz, pod­czas faktu, jeśli można tak powie­dzieć, a prze­cież wła­śnie powie­dział, jakie codzienne czyn­no­ści, czy pozor­nie nie­winne wyda­rze­nia, okażą się, gdy spoj­rzymy na to po fak­cie, zapo­wie­dziami strasz­li­wego incy­dentu, który nad­cho­dzi albo i nie nad­cho­dzi, bo nie­wy­klu­czone, że wła­śnie mu zapo­bie­gli­śmy, postrze­ga­jąc go przed fak­tem.

Wsparł pod­bró­dek na bla­dych dło­niach i uśmiech­nął się do Baruka, który zamru­gał i zmarsz­czył brwi.

– Co masz na myśli?

Kruppe zatrze­po­tał prze­sad­nie wielką chu­s­teczką.

– Och, któż mógłby to odgad­nąć? Kto wie, co mogli­by­śmy odkryć, gdy­by­śmy poszu­kali głę­biej? Czy rze­czy od dawna ukryte przed gorą­cym bla­skiem słońca, ale w jakiś spo­sób na­dal zacho­wane, być może na wiecz­ność, dłu­żej, niż poży­jemy nawet my dwaj, mogłyby obu­dzić się z wes­tchnie­niem i otwo­rzyć nie­wi­dzące oczy?

Baruk obró­cił pió­rem w sto­jaku z rzeź­bio­nego ste­atytu.

– To, co mówisz, jest bar­dzo nie­po­ko­jące, Kruppe. Krąg na­dal pozo­staje zła­many… – pochy­lił głowę – …dzięki …komuś. Jego dosko­na­łość, która miała trwać wiecz­nie, ule­gła znisz­cze­niu. Poświę­cam cały swój czas i wszyst­kie siły sta­ra­niom, by to się nie zmie­niło… ale zakłó­ce­nia wywo­łane przez nie­dawne donio­słe incy­denty…

Potarł czoło i zgar­bił się, oka­zu­jąc nie­ty­pową dla niego sła­bość i wyczer­pa­nie.

Gru­ba­sek zmarsz­czył na moment brwi z zatro­ska­niem, ale ten gest pozo­stał nie­zau­wa­żony. Potem nadął pierś, choć tylko w bez­piecz­nej odle­gło­ści od prze­cią­żo­nych dol­nych guzi­ków kami­zelki.

– Nie roz­pa­czaj, Wasza Wielka Alche­micz­ność. Węgorz ma oczy sokoła! A gdyby miał koń­czyny, byłyby silne jak u pan­tery! Nie jest białą, wijącą się bez­ład­nie rybą albi­no­sem! Hmm… to zna­czy, że w prze­ci­wień­stwie do rze­czo­nej ryby jest za szybki, by można go było zła­pać w słoik!

***

W zauł­kach giełdy tan­ce­rek, pod jej wie­lo­barw­nymi mar­ki­zami i uno­szą­cym się w powie­trzu dymem z lase­czek kadzi­dła, krą­żyły pogło­ski o bez­pre­ce­den­so­wym poja­wie­niu się w kon­ste­la­cji naj­bar­dziej uta­len­to­wa­nych arty­stek nowej, nie­zwy­kle jasnej gwiazdy.

Ser­cem giełdy była Droga Wes­tchnień, cie­ni­sty zaułek, na który nie­przy­pad­kowo wycho­dziły otwarte wyku­szowe okna poko­jów miesz­ka­nek dziel­nicy. W chłodne wie­czory dziew­czyny czę­sto gro­ma­dziły się na ławecz­kach, by odbie­rać wyrazy uwiel­bie­nia zgro­ma­dzo­nych na dole zalot­ni­ków. Dziś wie­czo­rem dwo­rza­nie i młode zbiry roz­ma­wiali ze sobą z oży­wie­niem, wymie­nia­jąc pełne zachwytu opisy god­nego bogini wdzięku i kla­sycz­nej urody mło­dej tan­cerki. Tym­cza­sem na górze szyl­kre­towe grze­bie­nie z pasją cze­sały czarne jak noc włosy.

Poja­wiła się zni­kąd – drobna, fascy­nu­jąca zjawa, któ­rej pew­ność sie­bie kłó­ciła się z wie­kiem, na jaki wyglą­dała. Żadna szkoła nie mogła się pochwa­lić, że ją wykształ­ciła, choć wiele z nich z chę­cią przy­pi­sa­łoby sobie tę zasługę. Uma­lo­wane usta roz­cią­gnięte w tajem­ni­czym uśmieszku i piwne oczy z nutą zie­leni wymy­kały się nawet naj­spryt­niej sfor­mu­ło­wa­nym pyta­niom, odbie­ra­jąc cie­kaw­skim zdol­ność mowy. Do tej pory przy­znała tylko, że uczyła ją matka, która rów­nież była kie­dyś sławną tan­cerką.

Potem zaczął się romans. Jego echa wypeł­niły wszyst­kie zaułki. Mar­kizy trze­po­tały od tęsk­nych wes­tchnień podziwu, dwu­krot­nie sil­niej­szych niż zazwy­czaj! Nie­zwy­kle uzdol­niona i pra­co­wita tan­cerka (z pew­no­ścią o bar­dzo niskim pocho­dze­niu) i nie­śmiały syn szla­chec­kiego rodu (zubo­ża­łego i chy­lą­cego się ku upad­kowi). Zupeł­nie jak w sta­rych opo­wie­ściach! Jeshin Lim, mól książ­kowy, mało obie­cu­jący syn wiel­kiej ongiś rodziny Limów, kuzyn rajcy Shar­dana, któ­rego spo­tkał tak tra­giczny los, zako­chał się sza­leń­czo w tan­cerce pozba­wio­nej rodziny i konek­sji. Ich związku nie mogło tłu­ma­czyć nic poza czy­stą, gorącą miło­ścią.

Jed­nakże nie­które wyglą­da­jące przez okna dziew­częta wci­skały pięk­nie wypie­lę­gno­wane paznok­cie w skórę dłoni i odsła­niały per­łowe ząbki, szep­cząc, że z pew­no­ścią rzu­ciła na niego urok.

Potem wyda­rzyło się coś zupeł­nie nie­ocze­ki­wa­nego. Kuzyn zdo­był miej­sce w Radzie! Wszy­scy kiwali gło­wami z mądrymi minami, mówiąc, że miłość i poświę­ce­nie uta­len­to­wa­nej kobiety doda­dzą sił każ­demu męż­czyź­nie. A ścieżkę do Rady z pew­no­ścią uto­ro­wały mu złote kółeczka i bran­so­lety dobro­wol­nie zdjęte z jej jakże kształt­nych koń­czyn!

Cała sprawa musiała się jed­nak skoń­czyć w tra­giczny i łzawy spo­sób. Wszy­scy wie­dzieli, że tak zawsze dzieje się mię­dzy nie­do­bra­nymi kochan­kami. Lim osią­gnął tytuł rajcy i był teraz sta­now­czo zbyt ważny na zwią­zek z tak nisko posta­wioną kobietą.

W owie­wa­nych chłod­nie­ją­cym wie­trzy­kiem oknach grze­bie­nie prze­su­wały się gładko przez dłu­gie czarne włosy, a senne, uma­lo­wane koh­lem oczy wypeł­niała pełna satys­fak­cji świa­do­mość nie­unik­nio­nej kata­strofy.

I nagle w wyna­ję­tej kare­cie przy­był do jed­nej z sąsia­du­ją­cych z kwa­te­rami tan­ce­rek kamie­nic, w któ­rych wiele dziew­cząt miesz­kało na koszt swo­ich… nazwijmy ich patro­nami.

***

Kareta Lima zatrzy­mała się pod pry­wat­nym wej­ściem. Wysiadł z niej, spo­wity w ciemny płaszcz z kap­tu­rem. Do twa­rzy przy­ci­skał deli­katną złotą maskę zasła­nia­jącą jego rysy. Straż­nik ukło­nił mu się z sza­cun­kiem, odwra­ca­jąc wzrok, i odsu­nął rygiel.

Skie­ro­wał się ku zna­nym drzwiom w kory­ta­rzu na pierw­szym pię­trze i zapu­kał szybko cztery razy – ich umó­wiony kod. Jed­nakże drzwi się nie otwo­rzyły i nie objęły go nagie, gład­kie ramiona. Złota maska prze­su­nęła się w prawo i w lewo, a potem dłoń unio­sła się do klamki i oka­zało się, że drzwi są otwarte. Wszedł do środka i zamknął je.

– Kocha­nie?

Z pogrą­żo­nego w mroku zagra­co­nego pokoju nie nade­szła żadna odpo­wiedź. Pod­łogę pokry­wały liczne grube dywany, na któ­rych spo­czy­wały poduszki ozdo­bione zrzu­co­nymi, cien­kimi jak babie lato sza­tami. Ruszył nie­pew­nie w głąb pomiesz­cze­nia.

– Moja droga?

Zna­lazł ją pod oknem. Nie było tu wyku­szu ani ławeczki. W małych okien­kach umiesz­czono kraty. Wyglą­dała w noc. Błę­kitne pło­mie­nie gazo­wych latarń oświe­tla­ją­cych mia­sto wal­czyły o pry­mat z zie­lon­kawą łuną noc­nego nieba.

– Prze­pra­szam, moja droga… – zaczął.

Odwró­ciła się, krzy­żu­jąc ramiona na małych pier­siach. W jej oczach na moment roz­bły­sły zie­lone punk­ciki, przy­po­mi­na­jące łunę na nie­bie.

– Któż to zakłóca moją pry­wat­ność?

Jeshin przy­glą­dał się jej zmie­szany. Po chwili zdjął maskę i prze­niósł spoj­rze­nie na kobietę. Poło­żył kap­tur, odsła­nia­jąc dłu­gie czarne włosy i szczu­płą twarz uczo­nego. Postu­kał pal­cem w złotą maskę.

– Widzisz? Na­dal przy­cho­dzę tu zama­sko­wany, zgod­nie z twoim życze­niem. Choć nie wiem, czemu ma słu­żyć ta fasada ano­ni­mo­wo­ści, skoro wszy­scy wie­dzą…

Odrzu­cił maskę na bok.

– Nie powi­nie­neś tu przy­cho­dzić – rze­kła, opla­ta­jąc się rękami jesz­cze cia­śniej, jakby chciała uwię­zić coś w sobie.

Jeshin odwró­cił się i zaczął spa­ce­ro­wać po pokoju.

– Tak, tak. Jestem teraz rajcą. Na­dal zawsty­dzasz mnie tro­ską o moją repu­ta­cję. – Nagle odwró­cił się w jej stronę. – Ale może znaj­dzie się spo­sób. Nie potrze­buję już bło­go­sła­wień­stwa rodziny…

Pode­szła bli­żej i uci­szyła go, kła­dąc mu palec na ustach.

– Nie. – Jej głos brzmiał uspo­ka­ja­jąco, jakby mówiła do dziecka. – Nie chcę, żeby cokol­wiek cię osła­biło. Prze­ciw­nicy wyko­rzy­sta­liby to prze­ciwko tobie. Nazwa­liby cię impul­syw­nym dur­niem. Nie wolno ci się skom­pro­mi­to­wać. – Spoj­rzała na niego nie­mal ukrad­kowo. – Twoja wielka wizja przy­szło­ści mia­sta, pamię­tasz?

Przy­tu­lił ją mocno.

– Ale bez cie­bie?

Była tan­cerką i bez trudu wyśli­znęła się z jego objęć.

– Oboje musimy… coś poświę­cić – odpo­wie­działa i znowu zwró­ciła się ku oknu.

Pokrę­cił głową z głę­bo­kim podzi­wem.

– Twoja deter­mi­na­cja jest dla mnie wzo­rem.

Odwró­ciła się, doty­ka­jąc pal­cem pod­bródka.

– Jest jesz­cze jedna rzecz, którą mogę dla cie­bie zro­bić, mój Jeshi­nie, mój szla­chetny rajco.

Zbył tę suge­stię mach­nię­ciem ręki, na­dal krę­cąc głową.

– Zro­bi­łaś już wystar­cza­jąco wiele. A nawet zbyt wiele. Twoje rady, wszystko, co wie­dzia­łaś… Jak mówią, wszyst­kie tajem­nice odsła­niają się pod sto­pami tan­cerki.

Kąciki jej zazna­czo­nych henną ust unio­sły się w geście zado­wo­le­nia.

– To bar­dzo stare powie­dze­nie. I bar­dzo praw­dziwe. Dam ci jesz­cze coś, co nie­dawno do mnie dotarło. W mie­ście mieszka bar­dzo bogaty męż­czy­zna, który podziela twoją wizję sil­nego Daru­dży­stanu, oto­czo­nego sza­cun­kiem, na jaki zasłu­guje. – Opu­ściła kąciki ust w wyra­zie lek­ce­wa­że­nia. – Pocho­dzi z pół­nocy, z Kota, ale powi­nien cię poprzeć. Nazywa się Skromny. Skromny Wkład.

– Ten, co han­dluje żela­zem? – zapy­tał Jeshin, marsz­cząc brwi.

– Jest kimś znacz­nie wię­cej niż han­dla­rzem, uwierz mi.

Roz­po­starł dło­nie, jakby się pod­da­wał.

– Skoro tak mówisz, naj­droż­sza. Skon­tak­tuję się z nim.

– Zna­ko­mi­cie. Jeśli udzieli ci wspar­cia, nic nie powstrzyma two­jego awansu.

Gapił się na nią, wręcz onie­miały z wra­że­nia.

– Nie zasłu­guję na cie­bie, kocha­nie.

Uśmiech­nęła się raz jesz­cze, poło­żyła dłoń na jego piersi i deli­kat­nie popchnęła go na stertę podu­szek.

– Zasłu­żysz, kocha­nie. Zasłu­żysz.

Sta­nęła nad nim w pozie roz­po­czy­na­ją­cej _Prze­bu­dze­nie Pożogi_ – unio­sła jedną nogę, led­wie doty­ka­jąc palu­chem pod­łogi, i dotknęła ręką twa­rzy, jakby osła­niała się przed gore­ją­cym spoj­rze­niem pra­daw­nego świtu. Z tej pozy prze­szła do pierw­szych czte­rech odda­ją­cych cześć ruchów, po jed­nym dla każ­dej strony świata. Kła­niała się, uno­sząc w bła­gal­nym geście dło­nie, zwró­cone wewnętrz­nymi powierzch­niami do środka.

Potem zaczęła tań­czyć.

Gapił się na nią jak zahip­no­ty­zo­wany. Serce waliło mu jak sza­lone.

– Och, Taya – mógł jedy­nie wyję­czeć. – Taya…

***

Azyl zało­żono przed poko­le­niami w przy­brzeż­nych górach na połu­dnie od Men­gal. Jedni zwali go klasz­to­rem, inni szkołą. Ci, któ­rzy do niego przy­by­wali, świa­do­mie i dobro­wol­nie wyrze­kali się świata, ze wszyst­kimi jego wabi­kami i pro­wa­dzą­cymi na manowce ambi­cjami.

Dla Estena Rula pozo­sta­wało tajem­nicą, dla­czego legen­darny Wędro­wiec, zabójca Ano­man­dera Rake’a, Syna Ciem­no­ści i władcy Odpry­sku Księ­życa, przy­był w to miej­sce. Ktoś, kto poko­nał naj­po­tęż­niej­szy i budzący naj­więk­szy lęk Ascen­dent, na­dal aktywny, nie powi­nien sie­dzieć w jakimś pro­win­cjo­nal­nym klasz­to­rze, peł­nym mam­ro­czą­cych kapła­nów i ako­li­tów.

Z pew­no­ścią nie tutaj zamie­rzał prze­by­wać, gdy sam z kolei pokona Wędrowca.

Nawet teraz, gdy spraw­dził to już w wielu nie­za­leż­nych źró­dłach, nie potra­fił uwie­rzyć, że to nędzne zbio­ro­wi­sko gór­skich chat i pozba­wio­nych dachów świą­tyń stało się azy­lem dla wiel­kiego szer­mie­rza. Wyszedł na cen­tralny piasz­czy­sty dzie­dzi­niec i zatrzy­mał się, przy­glą­da­jąc się odzia­nym w kapłań­skie szaty ludziom, spa­ce­ru­ją­cym po nim nie­śpiesz­nie. Nikt nie zwra­cał na niego naj­mniej­szej uwagi. Esten Rul, poje­dyn­ko­wicz i szer­mierz sławny na trzech kon­ty­nen­tach, nie był przy­zwy­cza­jony do takiego trak­to­wa­nia. Ci nędz­nicy o ogo­lo­nych gło­wach naj­wy­raź­niej byli za głupi, by sobie uświa­do­mić, że sto­ją­cego przed nimi męż­czy­znę uwa­żano za mistrza na Quon Tali i w Fala­rze. Esten spraw­dził też war­tość naj­bar­dziej uta­len­to­wa­nych szer­mierzy na Gena­bac­kis i szcze­rze mówiąc, uwa­żał, że wszy­scy są dru­go­rzędni.

Zauwa­żył sta­ruszka pil­nie zamia­ta­ją­cego liście leżące na dzie­dzińcu i pod­szedł do niego.

– Hej, star­cze. Gdzie znajdę tego, który posłu­guje się imie­niem Wędro­wiec?

Stary męż­czy­zna kon­ty­nu­ował zamia­ta­nie, nie zwra­ca­jąc na niego naj­mniej­szej uwagi. Z pew­no­ścią była to celowa znie­waga. Esten przy­dep­nął słomę zwią­zaną na końcu mio­tły.

– Mówię do cie­bie, dziadku.

Męż­czy­zna spoj­rzał na niego. Miał bar­dzo ciemną skórę. Z pew­no­ścią nie był miej­scowy. Głowę wła­śnie mu wygo­lono, a twarz pokry­wały bli­zny i bruzdy pozo­stałe po latach tro­ski. W jego oczach, ciem­no­nie­bie­skich niczym głę­bia oce­anu, nie było cie­nia stra­chu.

Zanie­po­ko­jony cię­ża­rem tego spoj­rze­nia Esten odwró­cił wzrok. To nie był sługa. Być może znu­żony bitwami wete­ran.

– Sły­sza­łeś o nim?

– O tym, któ­rego zwą tu mistrzem? Tak.

Esten odchrząk­nął.

A więc był ich mistrzem, tak? Oczy­wi­ście. Kim innym mógłby tu być?

– Gdzie go znajdę? W któ­rej z tych żało­snych chat?

Sta­rzec obrzu­cił go spoj­rze­niem. Esten zauwa­żył, że zatrzy­mał wzrok na jelcu jego ukry­tego w pochwie rapiera.

– Chcesz mu rzu­cić wyzwa­nie?

– Nie, przy­wio­złem mu kwiaty z Czar­nego Koralu. Pew­nie, że chcę mu rzu­cić wyzwa­nie, ty durny star­cze!

Stary męż­czy­zna zamknął oczy, jakby drę­czył go ból, i opu­ścił głowę.

– Wra­caj do Daru­dży­stanu. Ten, któ­rego zwą Wędrow­cem, porzu­cił wszelką zabawę mie­czem.

Wró­cił do zamia­ta­nia.

Esten led­wie się powstrzy­mał przed ude­rze­niem bez­czel­nego głupca. Wsparł dłoń na ręko­je­ści rapiera.

– Nie pro­wo­kuj mnie. Nie przy­wy­kłem do takiego trak­to­wa­nia. Zapro­wadź mnie do Wędrowca albo znajdę kogoś innego, kto to zrobi. Pod groźbą uży­cia broni.

Sta­ru­szek znie­ru­cho­miał. Po chwili spoj­rzał na niego. Przy­mru­żył powieki, a jego oczy przy­brały jesz­cze ciem­niej­szą barwę.

– A więc tak to wygląda? Pro­szę bar­dzo, zapro­wa­dzę cię do niego, ale naj­pierw musisz udo­wod­nić, że jesteś tego godny.

Esten gapił się na niego ze zdu­mie­niem.

– Że jestem tego godny? Jak niby miał­bym to udo­wod­nić?

Rozej­rzał się z nie­do­wie­rza­niem. Zebrał się tłum mni­chów, kapła­nów czy jak ich tam zwał. Wszy­scy przy­glą­dali mu się w mil­cze­niu. Estena Rula nie­ła­two było zastra­szyć, lecz ich zacho­wa­nie nieco go zanie­po­ko­iło. Prze­niósł uwagę z powro­tem na zamia­ta­cza i lekko ski­nął urę­ka­wicz­nioną dło­nią.

– A jak niby mam to zro­bić?

– Poko­nu­jąc naj­słab­szego z nas.

Esten stłu­mił nie­cier­pli­wość i zaczerp­nął głę­boko tchu, żeby się uspo­koić.

– A kto by to był?

Męż­czy­zna wzru­szył powoli ramio­nami. Miał smutną minę.

– Hmm… ja.

– Ty?

– Tak. Jestem tu zupeł­nie nowy.

– Ty… – Odsu­nął się od męż­czy­zny, jakby roz­ma­wiał z sza­leń­cem. – Ty tylko zamia­tasz dzie­dzi­niec!

Sta­ru­szek ski­nął głową.

– To prawda. A nawet tego nie nauczy­łem się jesz­cze robić porząd­nie. No wiesz, to przez ten wiatr. Bez względu na to, jak bar­dzo się sta­rasz, zawsze przy­cho­dzi, i wszyst­kie twoje plany oraz wysiłki idą na darmo.

Esten prych­nął z nie­sma­kiem i odwró­cił się.

– Wędro­wiec! – ryk­nął, ota­cza­jąc usta dłońmi. – Sły­szysz mnie? Ukry­wasz się tutaj? Wyjdź i walcz ze mną!

– Jeśli mnie poko­nasz, przy­pro­wa­dzą go tutaj.

Esten zato­czył pełen krąg i znowu zwró­cił się twa­rzą do męż­czy­zny.

– Naprawdę… tak po pro­stu?

– Tak. Po pro­stu. To sta­ro­żytny zwy­czaj. Tutaj na­dal pamięta się o nim i ota­cza go sza­cun­kiem.

Esten roz­po­starł dło­nie w geście wyra­ża­ją­cym bez­rad­ność.

– No cóż… skoro muszę… Masz jakąś broń?

Stary męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami, jakby znowu chciał prze­pro­sić Estena, i uniósł mio­tłę.

***

Sto­jący w bra­mie klasz­toru ako­lita śle­dził wzro­kiem cudzo­ziem­skiego poje­dyn­ko­wi­cza odda­la­ją­cego się zyg­za­ko­watą gór­ską ścieżką. Męż­czy­zna splótł dło­nie za ple­cami i opu­ścił głowę. Wiele musiał prze­my­śleć. Ako­lita pokło­nił się sprzą­ta­czowi, który stał przy bra­mie, wspie­ra­jąc się na mio­tle. Na jej trzonku było mnó­stwo nacięć.

– Czy wróci, mistrzu? – zapy­tał ako­lita.

– Cią­gle ci powta­rzam, żebyś tak do mnie nie mówił – odparł męż­czy­zna, który wyrzekł się imie­nia Wędro­wiec. Wzru­szył ramio­nami. – Miejmy nadzieję, że nie. Dostał nauczkę. Zostało nam tylko mieć nadzieję, że ją zro­zu­mie. – Prze­su­nął dło­nie na mio­tle. – Ale… życie cią­gle udziela nam lek­cji i tylko nie­liczni czer­pią z nich jakie­kol­wiek korzy­ści. – Spoj­rzał na dzie­dzi­niec i skrzy­wił się bole­śnie. – Bogo­wie, wystar­czy na chwilę odwró­cić uwagę i wszystko idzie do Otchłani. Będę musiał zacząć wszystko od nowa.

– Wszy­scy powin­ni­śmy tak postę­po­wać, mistrzu.

Na nazna­czo­nej śla­dami bólu twa­rzy męż­czy­zny na moment poja­wił się uśmie­szek. Potem jego usta znowu zamarły w typo­wym dla niego gry­ma­sie.

– Dobrze to ują­łeś. Wszy­scy powin­ni­śmy tak postę­po­wać. Każ­dego dnia. Z każ­dym odde­chem.

***

Na bez­i­mien­nym skraju osie­dla bie­doty, poło­żo­nego na zachód od Daru­dży­stanu, stara kobieta przy­kuc­nęła przed swoją chatą i stru­gała patyk. Na noc­nym nie­bie gorzał ogromny jaskra­wo­zie­lony sierp Bułata. Kobieta wplo­tła w roz­czo­chrane włosy mnó­stwo kawał­ków sznurka, wstą­żek, pacior­ków oraz rze­my­ków. Bose stopy wysta­jące spod spód­nic były rów­nie ciemne jak zie­mia, któ­rej doty­kały. Nuciła coś pod nosem w nie­zro­zu­mia­łym dla nikogo języku.

Sta­ruszka, miesz­ka­jąca samot­nie w walą­cej się cha­cie, nie była niczym nie­zwy­kłym w osie­dlu bie­doty. Gnieź­dzili się tu naj­ubożsi i naj­bar­dziej znisz­czeni przez życie. Naj­ni­żej posta­wieni spo­śród gar­ba­rzy, kana­la­rzy i śmie­cia­rzy Daru­dży­stanu. Co drugą chatę zaj­mo­wała stara wdowa albo bab­cia. Męż­czyźni umie­rali tu wcze­śniej, podob­nie jak wszę­dzie. Twier­dzili, że dowo­dzi to, jak ciężko pra­cują, ale kobiety wie­działy, że po pro­stu są za słabi, żeby wytrzy­mać sta­rość.

Ta kobieta miesz­kała w swej nędz­nej cha­cie, odkąd kto­kol­wiek się­gał pamię­cią. O tym fak­cie nie wspo­mi­nał jed­nak nikt poza sąsia­du­ją­cymi z nią wdo­wami i bab­ciami, które zawsze nazy­wały ją „sza­loną sta­ru­chą”.

Przy­kuc­nęła w bło­cie przed chatą i unio­sła patyk bli­sko nie­mal cał­ko­wi­cie ośle­pio­nych przez zaćmę oczu, by przyj­rzeć się skom­pli­ko­wa­nej plą­ta­ni­nie linii bie­gną­cych od jed­nego końca do dru­giego.

– Już nie­długo – zamru­czała. – Nie­długo. – Skie­ro­wała ze stra­chem nie­wiele widzące już oczy na nocne niebo i obcą zie­loną cho­rą­giew, która na nie wtar­gnęła. – Już nie­długo. Nie­długo.

Wło­żyła patyk do torby, którą miała u boku. Z mniej­szej wycią­gnęła fajkę i odro­binę lep­kiej, ciem­nej sub­stan­cji przy­po­mi­na­ją­cej gumę. Zro­biła z niej kulkę i wsu­nęła ją do środka. Następ­nie zapa­liła od patyka wetknię­tego do tlą­cego się ogni­ska, zacią­gnęła się głę­boko i zatrzy­mała dym w płu­cach na dłuż­szą chwilę, nim wresz­cie odchy­liła głowę i wypu­ściła go ku niebu.

– Już nie­długo – mruk­nęła, mru­ga­jąc powie­kami załza­wio­nych oczu. – Nie­długo.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: