Jabłko Berło Tron. Imperium Malazańskie. Tom 4 - ebook
Jabłko Berło Tron. Imperium Malazańskie. Tom 4 - ebook
Kolejna epicka opowieść o dziejach Malazu, napisana przez przyjaciela Stevena Eriksona i współtwórcę tego fascynującego świata.
W Darudżystanie, mieście snów, mieście błękitnego ognia, wreszcie zapanował pokój. Jego mieszkańcy mogą wrócić do polityki, handlu, swarów, a przede wszystkim cieszenia się życiem. Są jednak tacy, którzy nie pozwolą, by zapomniano o przeszłości. Uczony prowadzący wykopaliska na równinach natrafia na zamkniętą starożytną kryptę. Kupiec imieniem Skromny Wkład knuje spiski mające przepędzić resztki malazańskich najeźdźców. A ocalali agenci dawno obalonej mocy uświadamiają sobie, że zmiany, do których doszło, otwierają przed nimi szansę. Tymczasem w centrum wydarzeń gruby złodziej w czerwonej kamizelce chodzi po ulicach, w jednej ręce dzierżąc ciastko, a w drugiej losy miasta.
Daleko na południu ogromny Odprysk Księżyca rozbił się na Morzu Rivańskim, tworząc łańcuch wysepek, będący marzeniem wszystkich poszukiwaczy skarbów. Malazański weteran posługujący się pseudonimem „Rudy” postanawia spróbować tam szczęścia i być może również pożegnać się ze starymi przyjaciółmi. Znajduje jednak więcej niż się spodziewał, a poszukiwanie skarbów zmienia się w szalony, krwawy chaos. Zebrały się tam moce z całego świata, poszukujące legendarnego Tronu Nocy. Skutki tych wydarzeń sięgają daleko. Na niewielkiej wyspie u brzegów Genabackis lud, który odwrócił się plecami do podobnych pragnień, kieruje zamaskowane twarze ku kontynentowi i przypomina sobie stare proroctwo o powrocie.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68240-82-5 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W Darudżystanie
COLL: rajca
RALLICK NOM: emerytowany skrytobójca
KRUTE: skrytobójca
UCZONY EBBIN: niezależny antykwariusz/historyk
TORVALD NOM: człowiek urodzony w Darudżystanie
TISERRA: żona Torvalda, garncarka
JESHIN LIM: rajca
REDDA ORR: rajczyni
BARATHOL MEKHAR: kowal
SCILLARA: żona Barathola
VORCAN RADOK/PANI VARADA: głowa domu Nomów, dawna władczyni Gildii Skrytobójców
PANI ZAWIŚĆ: odwiedzająca Darudżystan szlachcianka i użytkowniczka magii
THURULE: strażnik Pani Zawiści
LEFF: strażnik
PLAMA: strażnik
WYKAŁACZKA: była żołnierka z Podpalaczy Mostów, obecnie wspólniczka w Barze K’rula
NIEWIDKA: była żołnierka z Podpalaczy Mostów, obecnie wspólniczka w Barze K’rula
TRZPIEŃ: były Podpalacz Mostów
DUIKER: dawny malazański historyk imperialny
RYBAK: bard, regularny gość w Barze K’rula
MADRUN: ekstrawagancki strażnik w Rezydencji Nomów
LAZAN DRZWI: ekstrawagancki strażnik w Rezydencji Nomów
SUKOSMYK (ALBO SUMIENNY KOSMYK): kasztelan
Z Koterii T’orrud
BARUK: alchemik
TAYA: tancerka i skrytobójczyni
HINTER: nieżyjący nekromanta
AMAN: dawny sklepikarz
DERUDAN: czarownica
W gospodzie „Pod Feniksem”
MEESE: właścicielka
SULTY: kelnerka
SCURVE: barman
JESS: nowa kelnerka
CHUD: kucharka
KRUPPE: złodziej
Na Odpryskach
MALAKAI: złodziej
NERWUSIK: malazański weteran
JALLIN SKOCZEK: poszukiwacz skarbów
ORCHIDEA: młoda kobieta
CORIEN LIM: młody mężczyzna z darudżystańskiej rodziny szlacheckiej
Seguleh
JAN: Drugi
GALL: Trzeci
PALLA: Szósta
LO: Ósmy
ORU: Jedenasty
IRALT: Piętnasta
SHUN: Osiemnasty
IRA: Dwudziesta
BERU: z Czwartej Dziesiątki
HORUL: z Pierwszej Setki
SALL: z Pierwszych Trzystu
SENGEN: kapłan
Na Brzegach Stworzenia
LEOMAN/JHEVAL: Agent Królowej Snów
KISKA: była szponka
TWÓRCA: mieszkaniec
KORUS: potężny demon
THEN AJ EHLIEN/THENAJ: mieszkaniec
Malazańczycy
ARAGAN: ambasador w Darudżystanie, dowódca malazańskich wojsk na Genabackis
KAPITAN DRESHEN HARAD’ UL: adiutant Aragana
PIĘŚĆ K’ESS: dowódca wojsk w centralnych prowincjach malazańskich
KAPITAN FAL’EJ: prawa ręka pięści K’essa
PIĘŚĆ STEPPEN: dowódca południowych sił malazańskich
SIERŻANT HEKTAR: sierżant z dwudziestej Trzeciej Drużyny Trzeciej Kompanii Siódmego Legionu Drugiej Armii
KAPRAL MAŁA: uzdrowicielka z drużyny
KOŚĆ: sabotażysta
BENDAN: rekrut. Rodowity darudżystańczyk
TARAT: zwiadowczyni, rhivijska rekrutka
Inni gracze
TORN: malazański attaché u Malazańczyków
GALENE: kapłanka srebrnych Moranthów, członkini ich rady rządzącej
YUSEK: poszukiwaczka przygód
CALADAN BROOD: naczelny wódz z północy, Ascendent
JIWAN: nowy członek rhivijskiej rady rządzącej
TSERIG: znany też jako „Bezzębny”, stary członek rhivijskiej rady rządzącej
CULL PIĘTA: najemnik niedawno przybyły z Konfederacji Wolnych Miast
MORN: widmowy gość Odprysków
TOPPER: dowódca imperialnych skrytobójców, „szponów”PROLOG
Czyż nie spoglądamy razem na mroczne wody jeziora
I naszym oczom nie ukazują się gwiazdozbiory
Obu półkul jednocześnie?
_Pieśni miłosne z Cynamonowych Pustkowi_
Dzień odkrycia zaczął się tak samo jak każdy inny. Ebbin wstał przed świtem i załatwił potrzebę. Bezzębna starucha, będąca jego obozową kucharką, obudziła się już i gotowała wodę na poranną herbatę oraz mączystą owsiankę. Zajrzał do namiotu dwóch wartowników, których wynajął tylko dlatego, że uważał, iż ktoś powinien pilnować obozu. Obaj mężczyźni spali. Miał wrażenie, że to nie jest właściwa procedura, jeśli chodzi o wartowników, ale i tak miał szczęście Bliźniaków, że w ogóle udało mu się znaleźć kogoś chętnego do pracy za marne pieniądze, jakie mógł zaoferować.
– Herbata się gotuje – oznajmił i pozwolił, by poła opadła.
Obudził kopniakami dwóch pomocników śpiących na piasku przy wygasłym ognisku. Płacił tym ponurym młodzieńcom kilka miedziaków miesięcznie za dźwiganie ciężarów i ciągnięcie wozu. Podobnie jak starożytni mieszkańcy tych okolic byli Gadrobijczykami, wywodzili się z plemion od niepamiętnych czasów zamieszkujących okoliczne stepy. Żaden miastowy Daru nie marnowałby czasu pośród starych cmentarnych wzgórz na południe od wielkiej metropolii, jaką był Darudżystan. Żaden poza Ebbinem, który jako jedyny z Uczonych Braci z Towarzystwa Filozoficznego (był jego oficjalnym członkiem) nadal był przekonany, że można jeszcze coś znaleźć w dawno już przekopanych i obrabowanych kryptach oraz grobowcach.
Przyglądał się jasnemu niebu, popijając słabą herbatę. Było czyste, a wietrzyk powiewał anemicznie. Dobra pogoda na kolejny dzień badań. Skinął na młodzieńców, odganiając ich od ogniska, przy którym grzali chude łydki, a potem wskazał na odległe rusztowanie. Dwaj wartownicy pili herbatę, jak zwykle kłócąc się ze sobą zawzięcie. Ebbin wiedział, że gdy wieczorem wróci do obozu, nadal będą ogryzać te same stare kości, co w dniu, gdy ich wynajął. Ludzie są różni, pomyślał.
Młodzieńcy zeszli ze wzgórza i zajęli pozycje przy wielkiej wciągarce. Ebbin uklęknął na kamiennym obmurowaniu studni. Otworzył starą kłódkę z brązu, uwolnił żelazne łańcuchy i rozchylił skrzydła drewnianej pokrywy. To, co znajdowało się pod nią, niczym się nie różniło od innych starożytnych studni, bardzo licznych w tym regionie, zaludnionym ongiś przez Gadrobijczyków.
Co jednak może znaleźć na dnie tej z pozoru zwyczajnej studni? Och, co może tam znaleźć! Stosunkowo suchy i ciepły okres, jaki rozpoczął się w tej okolicy przed kilkoma pokoleniami, doprowadził do wyczerpania się zasobów wody i spadku poziomu wód gruntowych niemal o wzrost dorosłego mężczyzny. A ten spadek mógł odsłonić to, co leżało ukryte przez tysiąclecia! Niejednoznaczne wzmianki w mało znanych źródłach i notatki napisane na ich marginesach doprowadziły go krok po kroku do wielu takich studni. Do tej pory każda z nich okazywała się jednak całkiem zwyczajna. Prowadzone od wielu lat poszukiwania zawsze wiodły go w ślepą uliczkę.
Ale może tym razem. Może wreszcie okaże się, że miałem rację!
Przełożył nogi przez obmurowanie i opuścił je nad ciemnością, po czym dotknął dłonią wewnętrznej powierzchni studni. Nie po raz pierwszy zachwycił się umiejętnościami starożytnych budowniczych. Kamień był taki gładki! O ile potrafił to określić, otwór był doskonałym okręgiem. W porównaniu z tą studnią współczesne budowle wydawały się żałośnie nieudolne. Ich budowniczowie myśleli tylko o kosztach, nie o wspaniałym dziedzictwie, jakie zostawią przyszłości!
Sięgnął pod siedzenie z desek i owinął zwisający z niego sznur wokół ramienia. Sprawdził torbę ze sprzętem, zawierającą lampę, olej, młotek, dłuto i inne tego rodzaju rzeczy, po czym skinął na chłopaków, wydając im rozkaz. Wciągarka zazgrzytała przeszywająco, gdy uwolnili łańcuch, i Ebbin zawisł nad pustką.
Zjeżdżał ku dnu pośród niesamowitej ciszy, mąconej tylko dźwiękiem przytwierdzonych do sznura dzwoneczków. Używał ich, gdy miał zamiar wrócić na górę, by wezwać leniwych chłopaków, którzy w upalne dni zawsze wylegiwali się w cieniu. Szarpnął za sznur, każąc im się zatrzymać, po czym zapalił lampę. Potem dał sygnał do wznowienia powolnej podróży w dół.
Podczas tych bezgłośnych zjazdów w mrok czuł się tak, jakby zanurzał się w oceanie. Wtedy najsilniej dopadały go wątpliwości. Co, jeśli dowody tu były, tylko ukryte przed jego oczami? Przysunął lampę bliżej twarzy i z uwagą przyglądał się mijanym kamieniom, szukając jakichś charakterystycznych elementów. Jak zwykle pod warstwą mułu i wyschniętych alg nie dostrzegł nic ciekawego.
Kolejna porażka. A wydawało się, że wszystkie wskazówki wiodły właśnie do tego miejsca.
Tafla wody na dole była czarna jak noc. Ebbin spróbował przesunąć lampę, żeby sięgnąć po sznur, ale jego palce musnęły rozżarzony brąz. Pisnął z bólu i wypuścił lampę. Spadała przez moment, a potem zgasła. Z daleka dobiegł go plusk. Siedział w ciemności, przeklinając swą niezdarność i ssąc palce.
Nagle przed jego oczami pojawiło się blade migotanie. Przymrużył powieki i doszedł do wniosku, że to tylko gwiazdy, jakie czasami pojawiają się w ciemności przed oczami. Ale lśniące iskierki nie znikały. Wybałuszył oczy w nieprzeniknionym mroku. Czy to mogły być pozostałości magii groty? Osłony, pieczęcie i tak dalej.
I czy sama ich obecność nie potwierdzała prawdziwości jego hipotez?
Wbił wzrok w ciemność, zapominając o palcach. Po jego brudnej, spoconej skórze przebiegł dreszcz… odkrycia.
Czy jednak nie mogło to być ostrzeżenie dla intruzów? Czy nie właśnie z tych pól cmentarnych dobiegły w swoim czasie szepty o powrocie starożytnego tyrana Raesta (jeśli rzeczywiście nastąpił on tej całkiem niedawnej nocy; wielu w to nie wierzyło, a jeszcze więcej było takich, którzy w ogóle o tym nie słyszeli)?
Zacisnął dłonie, by uchronić je przed panującym w studni chłodem, i spróbował wygnać z umysłu atawistyczny lęk przed cieniami. Przesądy! Był uczonym! Nie miał czasu na zabobonne obawy. Groty istniały, i można było nimi manipulować, ale moc sama w sobie nie była zła. Nie miała świadomości. Stanowiła po prostu kolejną siłę natury, którą trzeba było uwzględniać, podobnie jak ciężar albo esencja życia.
Ebbin usiadł wygodniej w zimnym, wilgotnym mroku i ostrożnie, niemal z czcią, wyciągnął rękę. Jego palce musnęły zimny, zerodowany kamień. Próbował wymacać jakiś otwór. Nagle poczuł coś pod koniuszkami palców – jakąś łukowatą krawędź. Pojawił się blask, blady i migotliwy. Pomyślał, że z pewnością się myli. Niemożliwe, by w głębi dawno już zbadanej studni istniał tunel. Wprowadziły go w błąd nieregularności powierzchni kamienia. Powinien zaprzestać tych bezużytecznych wysiłków i dać chłopakom sygnał, żeby wyciągnęli go na górę.
Wtem jego stopy w znoszonych butach z koźlej skóry znalazły się w lodowatej wodzie. Wzdrygnął się pod wpływem szoku i omal nie spadł z wąskiego siedzenia. Szarpnął gorączkowo za sznur, każąc chłopakom się zatrzymać.
Uczepił się krawędzi ściany studni i odzyskał równowagę. Miał wrażenie, że tunel był tu zawsze, nieodkryty i cierpliwy, jakby czekał na niego. Otarł rękawem spoconą twarz i z ulgą przełknął ślinę. Przez pewien czas siedział w bezruchu. Jego oddech niósł się echem w zamkniętej przestrzeni, szybki i ochrypły.
Może jednak mi się udało! Może znalazłem to, w czego istnienie inni nie chcieli uwierzyć! To może być grobowiec ostatniego i największego z królów tyranów Darudżystanu.
A ja nic za cholerę nie widzę. Pociągnął za sznur, domagając się wyciągnięcia na górę. Błagam, bogowie, błagam… niech się okaże, że w obozie jest jeszcze jedna lampa!
***
Nie było już żadnej. Ebbin przeszukał swój ekwipunek i namiot, a także namioty strażników, ale na koniec był zmuszony zjechać na dół tylko z miękką, łojową świecą. Przez całą drogę osłaniał wątły płomyk niczym drogocenny klejnot. Gdy tylko jego stopy znowu dotknęły lodowatej wody, szarpnął za sznur, rozkazując chłopakom się zatrzymać.
Uniósł świecę w zimnym, nieruchomym powietrzu.
Czy to było tutaj? Czy się pomylił?
Wpatrywał się w ścianę studni, zbudowaną ze starożytnych, zerodowanych kamieni, przesuwając świecę na boki.
Bogowie, błagam! Cóż to by było za odkrycie. Wreszcie znalazł to miejsce. To nie była gładka bariera z cegieł i zaprawy murarskiej zamykająca tunel, lecz mroczna dziura po wyrwanych z muru kamieniach.
Ten widok złamał Ebbinowi serce.
Porażka. Grobowiec obrabowano, podobnie jak wszystkie inne. Nie trafił tu pierwszy. Przykucnął na chwilę. Łój spływał mu po palcach. Potem podniósł się z westchnieniem i wyciągnął rękę. Pochylając się niebezpiecznie, zdołał złapać za kamień i podciągnąć się w górę. Uniósł świecę. Tunel. Gładkie ściany. I coś przed Ebbinem. Gruz?
Nagle zainteresowany podciągnął się jeszcze wyżej i znalazł się w wejściu wybitym w murze. Posuwał się naprzód powoli, bo przez cały czas musiał unosić rękę, w której trzymał świeczkę, ale wreszcie wczołgał się do tunelu, zostawiając za sobą kołyszące się siedzenie. Ruszył naprzód zakurzonym, pełnym pajęczyn tunelem, unosząc przed sobą świecę.
To było osypisko. Bariera z ziemi i kamieni.
Jak dawno temu powstało? Obejrzał się na wybite w murze wejście i znowu ogarnął go optymizm. Czy zdołali zapuścić się dalej? Czy to, co znajdowało się za rumowiskiem, mogło pozostać… nienaruszone?
Być może. Będzie musiał to sprawdzić. Przyjrzał się zbitej ziemi i skalnym odłamkom z dociekliwością asesora.
Wygląda na to, że nie uniknie się kopania w starym stylu.
Zaczął się powoli wycofywać.
To będzie wymagało czasu.
***
Mężczyzna szarpał się z cztery razy większym od siebie stworzeniem, próbując wyciągnąć je ze wzburzonych fal migotliwego morza światła. Płyn niszczył i pochłaniał ciało istoty niczym kwas. Buchały z niej kłęby pary i pokrywały ją pęcherze. Słychać było skwierczenie. Towarzyszyły mu nieludzkie krzyki bólu i gniewu. Stworzenie wymachiwało kończynami z przerażenia, zadając potężne, rozpaczliwe ciosy. Odbijał je jedynie dzięki srebrnym rozbłyskom mocy. Świetliste fale rozpryskiwały się o nich obu. Mężczyzna ukląkł, próbując odtoczyć stworzenie.
– Czołgaj się! – wołał w przerwach między falami. – Czołgaj się! Możesz to zrobić!
– Płonę! – wołała istota, wściekając się i płacząc.
– Czołgaj się!
– Umieram…
– Nie!
Spomiędzy leżących na plaży głazów wyłoniła się – biegnąc bądź kuśtykając – grupka najrozmaitszych stworzeń. Wpadły w morskie fale. Wrzeszczały i sapały, gdy otaczający je płyn zmieniał się nagle w dym. Ciało schodziło z nich pasmami, pochłaniane przez kwasowe światło.
– Nie! Wracajcie! – ryknął przerażony mężczyzna.
Wspólnie wyciągnęli ogromną postać na czarny piasek. Niektóre mniejsze stworzenia zniknęły w pieniących się falach. Szukał ich gorączkowo, na oślep poruszając rękami. Wyciągnął z wody dwie maleńkie, dymiące postaci i padł zmęczony na piasek.
Olbrzymia istota o ptasich stopach warknęła z wysiłku, próbując podnieść się na nogi. Jej ciało w niektórych miejscach rozpuściło się aż do kości. Z ran płynęła przezroczysta posoka. Istota powlekła się do dyszącego ciężko mężczyzny i opadła na kolana obok niego.
– Dlaczego?
Mężczyzna wsparł się na łokciach. Świetlista woda spływała po nim, nie zostawiając ran. Długie czarne włosy lepiły mu się do czaszki.
– Nie z twojej winy ciśnięto cię do tego morza, żebyś rozpuścił się w nim całkowicie. To nie jest w porządku. Nie w porządku.
Istota popatrzyła na niego ze zdumieniem w gorejących niczym piece oczach.
– Nic ci się nie stało. Jesteś odporny. Czy jesteś… Eleintem?
– Nie. Tylko człowiekiem.
Olbrzym chrząknął z niedowierzaniem.
– Z pewnością kimś znacznie więcej. Jestem Korus, Wysoko Urodzony z Alar Gamelon. Jak masz na imię?
Mężczyzna opuścił wzrok.
– Nie wiem. Utraciłem je. Ale nadano mi nowe. Thenaj.
Korus przykucnął na potężnych nogach i przyjrzał się swej pazurzastej dłoni. Jej pokryte łuskami ciało zniknęło niemal całkowicie. Białawe ścięgna poruszały się wystawione na działanie powietrza.
– No cóż, Thenaj. Cokolwiek ze mnie zostało, należę do ciebie.
Mężczyzna skinął dłonią, odrzucając z gniewem tę ofertę.
– Nie. Należysz teraz do siebie. Jesteś wolny od wszelkich zobowiązań. Od wezwań i wykorzystania przez tych, którzy posługują się grotami, niech wszystkich spotka rozpuszczenie! Możesz robić, co tylko zechcesz.
Olbrzymi demon pochylił pokrytą łuskowym pancerzem głowę. Poruszył złotymi oczami, przyglądając się opustoszałej czarnej plaży.
– Zatem zostanę tutaj.
Thenaj skinął z wdzięcznością głową.
– Dobrze. W takim razie pomóż mi z tymi małymi stworzeniami. Ich odwaga przerasta ich mądrość.
***
W dzielnicy majątków Darudżystanu wysoki mężczyzna z haczykowatym nosem wrócił do coraz pilniejszej pracy rysowania nowego planu miasta, skopiowanego ze starego, który nabrał już rdzawej barwy zamazującej szczegóły. Pochylał twarz nisko nad welinem, cierpliwie skrobiąc na nim gęsim piórem.
– Miasto zawsze się odnawia, mistrzu Baruku? – zapytał ktoś stojący tuż przy jego boku.
Wielki alchemik poderwał się gwałtownie i uderzył przedramieniem w kryształowy kałamarz, przewracając go. Na plan wylał się czarny płyn. Baruk odwrócił się powoli i spojrzał na pękatego człowieczka stojącego przy nim. Był on tak niski, że ledwie sięgał głową ponad blat wysokiego stołu.
– Ojej. Kruppe najserdeczniej przeprasza. Gdyby coś się wydarzyło, a przecież zawsze coś się wydarza, ten incydent z pewnością zostanie uznany za złowrogi omen.
Baruk wytarł gęsie pióro w szmatkę.
– To był tylko przypadek. – Włożył pióro do stojaka. – A swoją drogą, jak udało ci się tu dostać? Wzmocniłem wszystkie osłony.
Załzawione żabie oczy spojrzały na niego niewinnie. Baruk pochylił się przygnębiony.
– Obaj wiemy, co nam zagraża. Ostrzeżeń było wystarczająco wiele. Śmierć Śmierci na miłość wszystkich bogów. Zielona chorągiew na nocnym niebie. Roztrzaskanie księżyca i jego ponowne narodziny. Zniszczenie Dragnipura… – Machnął ręką. – Wybierz, co chcesz.
– Wszyscy mają skłonność tak robić. – Grubasek westchnął z zadowoleniem i usiadł na wyściełanym fotelu. – Łatwo jest wszystko przewidzieć po fakcie… Czy może nawet po akcie? – Wyłupiaste oczy zrobiły nagle zeza. Kruppe uniósł do twarzy jedwabną chusteczkę. – Bogowie, chrońcie nas przed taką wizją!
Siedzący na wysokim stołku Baruk przyjrzał się gościowi, składając palce w piramidkę pod podbródkiem. Jego oczy raptem nabrały ostrzejszego wyrazu.
– Obawiam się, że tym razem będziesz miał więcej trudności.
Do obutych w pantofelki stóp Kruppego podszedł demon, jeszcze niższy i bardziej otyły od niego. Baruk pomyślał, że gdyby Odmrozin miał ogon, z pewnością by nim zamerdał. Z obszernego rękawa grubaska – trzeba przyznać, że brudnego i wytartego – wyłonił się zatkany korkiem pojemnik na próbki. Kruppe otworzył go i wyłowił z niego rybę – niewielką i białą. Podał ją Odmrozinowi, który natychmiast połknął przysmak. Grubasek pogłaskał demona po łysej, sękatej głowie.
– To była rzadka jaskiniowa ryba albinos z jaskiń Jhag Odhan, Kruppe.
– Bardzo smaczna. Szczerze polecam. Na grzance.
– Co, poza okradaniem moich półek z próbkami i przekabacaniem moich sług, skłoniło cię do tej wizyty? Przypominam sobie poprzednią, którą złożyłeś całkiem niedawno, i to wspomnienie mnie nie uspokaja.
Grubasek powąchał mleczny płyn wypełniający słoiczek, zmarszczył nos i odstawił naczynie na bok.
– Kruppe zastanawiał się teraz, podczas faktu, jeśli można tak powiedzieć, a przecież właśnie powiedział, jakie codzienne czynności, czy pozornie niewinne wydarzenia, okażą się, gdy spojrzymy na to po fakcie, zapowiedziami straszliwego incydentu, który nadchodzi albo i nie nadchodzi, bo niewykluczone, że właśnie mu zapobiegliśmy, postrzegając go przed faktem.
Wsparł podbródek na bladych dłoniach i uśmiechnął się do Baruka, który zamrugał i zmarszczył brwi.
– Co masz na myśli?
Kruppe zatrzepotał przesadnie wielką chusteczką.
– Och, któż mógłby to odgadnąć? Kto wie, co moglibyśmy odkryć, gdybyśmy poszukali głębiej? Czy rzeczy od dawna ukryte przed gorącym blaskiem słońca, ale w jakiś sposób nadal zachowane, być może na wieczność, dłużej, niż pożyjemy nawet my dwaj, mogłyby obudzić się z westchnieniem i otworzyć niewidzące oczy?
Baruk obrócił piórem w stojaku z rzeźbionego steatytu.
– To, co mówisz, jest bardzo niepokojące, Kruppe. Krąg nadal pozostaje złamany… – pochylił głowę – …dzięki …komuś. Jego doskonałość, która miała trwać wiecznie, uległa zniszczeniu. Poświęcam cały swój czas i wszystkie siły staraniom, by to się nie zmieniło… ale zakłócenia wywołane przez niedawne doniosłe incydenty…
Potarł czoło i zgarbił się, okazując nietypową dla niego słabość i wyczerpanie.
Grubasek zmarszczył na moment brwi z zatroskaniem, ale ten gest pozostał niezauważony. Potem nadął pierś, choć tylko w bezpiecznej odległości od przeciążonych dolnych guzików kamizelki.
– Nie rozpaczaj, Wasza Wielka Alchemiczność. Węgorz ma oczy sokoła! A gdyby miał kończyny, byłyby silne jak u pantery! Nie jest białą, wijącą się bezładnie rybą albinosem! Hmm… to znaczy, że w przeciwieństwie do rzeczonej ryby jest za szybki, by można go było złapać w słoik!
***
W zaułkach giełdy tancerek, pod jej wielobarwnymi markizami i unoszącym się w powietrzu dymem z laseczek kadzidła, krążyły pogłoski o bezprecedensowym pojawieniu się w konstelacji najbardziej utalentowanych artystek nowej, niezwykle jasnej gwiazdy.
Sercem giełdy była Droga Westchnień, cienisty zaułek, na który nieprzypadkowo wychodziły otwarte wykuszowe okna pokojów mieszkanek dzielnicy. W chłodne wieczory dziewczyny często gromadziły się na ławeczkach, by odbierać wyrazy uwielbienia zgromadzonych na dole zalotników. Dziś wieczorem dworzanie i młode zbiry rozmawiali ze sobą z ożywieniem, wymieniając pełne zachwytu opisy godnego bogini wdzięku i klasycznej urody młodej tancerki. Tymczasem na górze szylkretowe grzebienie z pasją czesały czarne jak noc włosy.
Pojawiła się znikąd – drobna, fascynująca zjawa, której pewność siebie kłóciła się z wiekiem, na jaki wyglądała. Żadna szkoła nie mogła się pochwalić, że ją wykształciła, choć wiele z nich z chęcią przypisałoby sobie tę zasługę. Umalowane usta rozciągnięte w tajemniczym uśmieszku i piwne oczy z nutą zieleni wymykały się nawet najsprytniej sformułowanym pytaniom, odbierając ciekawskim zdolność mowy. Do tej pory przyznała tylko, że uczyła ją matka, która również była kiedyś sławną tancerką.
Potem zaczął się romans. Jego echa wypełniły wszystkie zaułki. Markizy trzepotały od tęsknych westchnień podziwu, dwukrotnie silniejszych niż zazwyczaj! Niezwykle uzdolniona i pracowita tancerka (z pewnością o bardzo niskim pochodzeniu) i nieśmiały syn szlacheckiego rodu (zubożałego i chylącego się ku upadkowi). Zupełnie jak w starych opowieściach! Jeshin Lim, mól książkowy, mało obiecujący syn wielkiej ongiś rodziny Limów, kuzyn rajcy Shardana, którego spotkał tak tragiczny los, zakochał się szaleńczo w tancerce pozbawionej rodziny i koneksji. Ich związku nie mogło tłumaczyć nic poza czystą, gorącą miłością.
Jednakże niektóre wyglądające przez okna dziewczęta wciskały pięknie wypielęgnowane paznokcie w skórę dłoni i odsłaniały perłowe ząbki, szepcząc, że z pewnością rzuciła na niego urok.
Potem wydarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego. Kuzyn zdobył miejsce w Radzie! Wszyscy kiwali głowami z mądrymi minami, mówiąc, że miłość i poświęcenie utalentowanej kobiety dodadzą sił każdemu mężczyźnie. A ścieżkę do Rady z pewnością utorowały mu złote kółeczka i bransolety dobrowolnie zdjęte z jej jakże kształtnych kończyn!
Cała sprawa musiała się jednak skończyć w tragiczny i łzawy sposób. Wszyscy wiedzieli, że tak zawsze dzieje się między niedobranymi kochankami. Lim osiągnął tytuł rajcy i był teraz stanowczo zbyt ważny na związek z tak nisko postawioną kobietą.
W owiewanych chłodniejącym wietrzykiem oknach grzebienie przesuwały się gładko przez długie czarne włosy, a senne, umalowane kohlem oczy wypełniała pełna satysfakcji świadomość nieuniknionej katastrofy.
I nagle w wynajętej karecie przybył do jednej z sąsiadujących z kwaterami tancerek kamienic, w których wiele dziewcząt mieszkało na koszt swoich… nazwijmy ich patronami.
***
Kareta Lima zatrzymała się pod prywatnym wejściem. Wysiadł z niej, spowity w ciemny płaszcz z kapturem. Do twarzy przyciskał delikatną złotą maskę zasłaniającą jego rysy. Strażnik ukłonił mu się z szacunkiem, odwracając wzrok, i odsunął rygiel.
Skierował się ku znanym drzwiom w korytarzu na pierwszym piętrze i zapukał szybko cztery razy – ich umówiony kod. Jednakże drzwi się nie otworzyły i nie objęły go nagie, gładkie ramiona. Złota maska przesunęła się w prawo i w lewo, a potem dłoń uniosła się do klamki i okazało się, że drzwi są otwarte. Wszedł do środka i zamknął je.
– Kochanie?
Z pogrążonego w mroku zagraconego pokoju nie nadeszła żadna odpowiedź. Podłogę pokrywały liczne grube dywany, na których spoczywały poduszki ozdobione zrzuconymi, cienkimi jak babie lato szatami. Ruszył niepewnie w głąb pomieszczenia.
– Moja droga?
Znalazł ją pod oknem. Nie było tu wykuszu ani ławeczki. W małych okienkach umieszczono kraty. Wyglądała w noc. Błękitne płomienie gazowych latarń oświetlających miasto walczyły o prymat z zielonkawą łuną nocnego nieba.
– Przepraszam, moja droga… – zaczął.
Odwróciła się, krzyżując ramiona na małych piersiach. W jej oczach na moment rozbłysły zielone punkciki, przypominające łunę na niebie.
– Któż to zakłóca moją prywatność?
Jeshin przyglądał się jej zmieszany. Po chwili zdjął maskę i przeniósł spojrzenie na kobietę. Położył kaptur, odsłaniając długie czarne włosy i szczupłą twarz uczonego. Postukał palcem w złotą maskę.
– Widzisz? Nadal przychodzę tu zamaskowany, zgodnie z twoim życzeniem. Choć nie wiem, czemu ma służyć ta fasada anonimowości, skoro wszyscy wiedzą…
Odrzucił maskę na bok.
– Nie powinieneś tu przychodzić – rzekła, oplatając się rękami jeszcze ciaśniej, jakby chciała uwięzić coś w sobie.
Jeshin odwrócił się i zaczął spacerować po pokoju.
– Tak, tak. Jestem teraz rajcą. Nadal zawstydzasz mnie troską o moją reputację. – Nagle odwrócił się w jej stronę. – Ale może znajdzie się sposób. Nie potrzebuję już błogosławieństwa rodziny…
Podeszła bliżej i uciszyła go, kładąc mu palec na ustach.
– Nie. – Jej głos brzmiał uspokajająco, jakby mówiła do dziecka. – Nie chcę, żeby cokolwiek cię osłabiło. Przeciwnicy wykorzystaliby to przeciwko tobie. Nazwaliby cię impulsywnym durniem. Nie wolno ci się skompromitować. – Spojrzała na niego niemal ukradkowo. – Twoja wielka wizja przyszłości miasta, pamiętasz?
Przytulił ją mocno.
– Ale bez ciebie?
Była tancerką i bez trudu wyśliznęła się z jego objęć.
– Oboje musimy… coś poświęcić – odpowiedziała i znowu zwróciła się ku oknu.
Pokręcił głową z głębokim podziwem.
– Twoja determinacja jest dla mnie wzorem.
Odwróciła się, dotykając palcem podbródka.
– Jest jeszcze jedna rzecz, którą mogę dla ciebie zrobić, mój Jeshinie, mój szlachetny rajco.
Zbył tę sugestię machnięciem ręki, nadal kręcąc głową.
– Zrobiłaś już wystarczająco wiele. A nawet zbyt wiele. Twoje rady, wszystko, co wiedziałaś… Jak mówią, wszystkie tajemnice odsłaniają się pod stopami tancerki.
Kąciki jej zaznaczonych henną ust uniosły się w geście zadowolenia.
– To bardzo stare powiedzenie. I bardzo prawdziwe. Dam ci jeszcze coś, co niedawno do mnie dotarło. W mieście mieszka bardzo bogaty mężczyzna, który podziela twoją wizję silnego Darudżystanu, otoczonego szacunkiem, na jaki zasługuje. – Opuściła kąciki ust w wyrazie lekceważenia. – Pochodzi z północy, z Kota, ale powinien cię poprzeć. Nazywa się Skromny. Skromny Wkład.
– Ten, co handluje żelazem? – zapytał Jeshin, marszcząc brwi.
– Jest kimś znacznie więcej niż handlarzem, uwierz mi.
Rozpostarł dłonie, jakby się poddawał.
– Skoro tak mówisz, najdroższa. Skontaktuję się z nim.
– Znakomicie. Jeśli udzieli ci wsparcia, nic nie powstrzyma twojego awansu.
Gapił się na nią, wręcz oniemiały z wrażenia.
– Nie zasługuję na ciebie, kochanie.
Uśmiechnęła się raz jeszcze, położyła dłoń na jego piersi i delikatnie popchnęła go na stertę poduszek.
– Zasłużysz, kochanie. Zasłużysz.
Stanęła nad nim w pozie rozpoczynającej _Przebudzenie Pożogi_ – uniosła jedną nogę, ledwie dotykając paluchem podłogi, i dotknęła ręką twarzy, jakby osłaniała się przed gorejącym spojrzeniem pradawnego świtu. Z tej pozy przeszła do pierwszych czterech oddających cześć ruchów, po jednym dla każdej strony świata. Kłaniała się, unosząc w błagalnym geście dłonie, zwrócone wewnętrznymi powierzchniami do środka.
Potem zaczęła tańczyć.
Gapił się na nią jak zahipnotyzowany. Serce waliło mu jak szalone.
– Och, Taya – mógł jedynie wyjęczeć. – Taya…
***
Azyl założono przed pokoleniami w przybrzeżnych górach na południe od Mengal. Jedni zwali go klasztorem, inni szkołą. Ci, którzy do niego przybywali, świadomie i dobrowolnie wyrzekali się świata, ze wszystkimi jego wabikami i prowadzącymi na manowce ambicjami.
Dla Estena Rula pozostawało tajemnicą, dlaczego legendarny Wędrowiec, zabójca Anomandera Rake’a, Syna Ciemności i władcy Odprysku Księżyca, przybył w to miejsce. Ktoś, kto pokonał najpotężniejszy i budzący największy lęk Ascendent, nadal aktywny, nie powinien siedzieć w jakimś prowincjonalnym klasztorze, pełnym mamroczących kapłanów i akolitów.
Z pewnością nie tutaj zamierzał przebywać, gdy sam z kolei pokona Wędrowca.
Nawet teraz, gdy sprawdził to już w wielu niezależnych źródłach, nie potrafił uwierzyć, że to nędzne zbiorowisko górskich chat i pozbawionych dachów świątyń stało się azylem dla wielkiego szermierza. Wyszedł na centralny piaszczysty dziedziniec i zatrzymał się, przyglądając się odzianym w kapłańskie szaty ludziom, spacerującym po nim nieśpiesznie. Nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Esten Rul, pojedynkowicz i szermierz sławny na trzech kontynentach, nie był przyzwyczajony do takiego traktowania. Ci nędznicy o ogolonych głowach najwyraźniej byli za głupi, by sobie uświadomić, że stojącego przed nimi mężczyznę uważano za mistrza na Quon Tali i w Falarze. Esten sprawdził też wartość najbardziej utalentowanych szermierzy na Genabackis i szczerze mówiąc, uważał, że wszyscy są drugorzędni.
Zauważył staruszka pilnie zamiatającego liście leżące na dziedzińcu i podszedł do niego.
– Hej, starcze. Gdzie znajdę tego, który posługuje się imieniem Wędrowiec?
Stary mężczyzna kontynuował zamiatanie, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi. Z pewnością była to celowa zniewaga. Esten przydepnął słomę związaną na końcu miotły.
– Mówię do ciebie, dziadku.
Mężczyzna spojrzał na niego. Miał bardzo ciemną skórę. Z pewnością nie był miejscowy. Głowę właśnie mu wygolono, a twarz pokrywały blizny i bruzdy pozostałe po latach troski. W jego oczach, ciemnoniebieskich niczym głębia oceanu, nie było cienia strachu.
Zaniepokojony ciężarem tego spojrzenia Esten odwrócił wzrok. To nie był sługa. Być może znużony bitwami weteran.
– Słyszałeś o nim?
– O tym, którego zwą tu mistrzem? Tak.
Esten odchrząknął.
A więc był ich mistrzem, tak? Oczywiście. Kim innym mógłby tu być?
– Gdzie go znajdę? W której z tych żałosnych chat?
Starzec obrzucił go spojrzeniem. Esten zauważył, że zatrzymał wzrok na jelcu jego ukrytego w pochwie rapiera.
– Chcesz mu rzucić wyzwanie?
– Nie, przywiozłem mu kwiaty z Czarnego Koralu. Pewnie, że chcę mu rzucić wyzwanie, ty durny starcze!
Stary mężczyzna zamknął oczy, jakby dręczył go ból, i opuścił głowę.
– Wracaj do Darudżystanu. Ten, którego zwą Wędrowcem, porzucił wszelką zabawę mieczem.
Wrócił do zamiatania.
Esten ledwie się powstrzymał przed uderzeniem bezczelnego głupca. Wsparł dłoń na rękojeści rapiera.
– Nie prowokuj mnie. Nie przywykłem do takiego traktowania. Zaprowadź mnie do Wędrowca albo znajdę kogoś innego, kto to zrobi. Pod groźbą użycia broni.
Staruszek znieruchomiał. Po chwili spojrzał na niego. Przymrużył powieki, a jego oczy przybrały jeszcze ciemniejszą barwę.
– A więc tak to wygląda? Proszę bardzo, zaprowadzę cię do niego, ale najpierw musisz udowodnić, że jesteś tego godny.
Esten gapił się na niego ze zdumieniem.
– Że jestem tego godny? Jak niby miałbym to udowodnić?
Rozejrzał się z niedowierzaniem. Zebrał się tłum mnichów, kapłanów czy jak ich tam zwał. Wszyscy przyglądali mu się w milczeniu. Estena Rula niełatwo było zastraszyć, lecz ich zachowanie nieco go zaniepokoiło. Przeniósł uwagę z powrotem na zamiatacza i lekko skinął urękawicznioną dłonią.
– A jak niby mam to zrobić?
– Pokonując najsłabszego z nas.
Esten stłumił niecierpliwość i zaczerpnął głęboko tchu, żeby się uspokoić.
– A kto by to był?
Mężczyzna wzruszył powoli ramionami. Miał smutną minę.
– Hmm… ja.
– Ty?
– Tak. Jestem tu zupełnie nowy.
– Ty… – Odsunął się od mężczyzny, jakby rozmawiał z szaleńcem. – Ty tylko zamiatasz dziedziniec!
Staruszek skinął głową.
– To prawda. A nawet tego nie nauczyłem się jeszcze robić porządnie. No wiesz, to przez ten wiatr. Bez względu na to, jak bardzo się starasz, zawsze przychodzi, i wszystkie twoje plany oraz wysiłki idą na darmo.
Esten prychnął z niesmakiem i odwrócił się.
– Wędrowiec! – ryknął, otaczając usta dłońmi. – Słyszysz mnie? Ukrywasz się tutaj? Wyjdź i walcz ze mną!
– Jeśli mnie pokonasz, przyprowadzą go tutaj.
Esten zatoczył pełen krąg i znowu zwrócił się twarzą do mężczyzny.
– Naprawdę… tak po prostu?
– Tak. Po prostu. To starożytny zwyczaj. Tutaj nadal pamięta się o nim i otacza go szacunkiem.
Esten rozpostarł dłonie w geście wyrażającym bezradność.
– No cóż… skoro muszę… Masz jakąś broń?
Stary mężczyzna wzruszył ramionami, jakby znowu chciał przeprosić Estena, i uniósł miotłę.
***
Stojący w bramie klasztoru akolita śledził wzrokiem cudzoziemskiego pojedynkowicza oddalającego się zygzakowatą górską ścieżką. Mężczyzna splótł dłonie za plecami i opuścił głowę. Wiele musiał przemyśleć. Akolita pokłonił się sprzątaczowi, który stał przy bramie, wspierając się na miotle. Na jej trzonku było mnóstwo nacięć.
– Czy wróci, mistrzu? – zapytał akolita.
– Ciągle ci powtarzam, żebyś tak do mnie nie mówił – odparł mężczyzna, który wyrzekł się imienia Wędrowiec. Wzruszył ramionami. – Miejmy nadzieję, że nie. Dostał nauczkę. Zostało nam tylko mieć nadzieję, że ją zrozumie. – Przesunął dłonie na miotle. – Ale… życie ciągle udziela nam lekcji i tylko nieliczni czerpią z nich jakiekolwiek korzyści. – Spojrzał na dziedziniec i skrzywił się boleśnie. – Bogowie, wystarczy na chwilę odwrócić uwagę i wszystko idzie do Otchłani. Będę musiał zacząć wszystko od nowa.
– Wszyscy powinniśmy tak postępować, mistrzu.
Na naznaczonej śladami bólu twarzy mężczyzny na moment pojawił się uśmieszek. Potem jego usta znowu zamarły w typowym dla niego grymasie.
– Dobrze to ująłeś. Wszyscy powinniśmy tak postępować. Każdego dnia. Z każdym oddechem.
***
Na bezimiennym skraju osiedla biedoty, położonego na zachód od Darudżystanu, stara kobieta przykucnęła przed swoją chatą i strugała patyk. Na nocnym niebie gorzał ogromny jaskrawozielony sierp Bułata. Kobieta wplotła w rozczochrane włosy mnóstwo kawałków sznurka, wstążek, paciorków oraz rzemyków. Bose stopy wystające spod spódnic były równie ciemne jak ziemia, której dotykały. Nuciła coś pod nosem w niezrozumiałym dla nikogo języku.
Staruszka, mieszkająca samotnie w walącej się chacie, nie była niczym niezwykłym w osiedlu biedoty. Gnieździli się tu najubożsi i najbardziej zniszczeni przez życie. Najniżej postawieni spośród garbarzy, kanalarzy i śmieciarzy Darudżystanu. Co drugą chatę zajmowała stara wdowa albo babcia. Mężczyźni umierali tu wcześniej, podobnie jak wszędzie. Twierdzili, że dowodzi to, jak ciężko pracują, ale kobiety wiedziały, że po prostu są za słabi, żeby wytrzymać starość.
Ta kobieta mieszkała w swej nędznej chacie, odkąd ktokolwiek sięgał pamięcią. O tym fakcie nie wspominał jednak nikt poza sąsiadującymi z nią wdowami i babciami, które zawsze nazywały ją „szaloną staruchą”.
Przykucnęła w błocie przed chatą i uniosła patyk blisko niemal całkowicie oślepionych przez zaćmę oczu, by przyjrzeć się skomplikowanej plątaninie linii biegnących od jednego końca do drugiego.
– Już niedługo – zamruczała. – Niedługo. – Skierowała ze strachem niewiele widzące już oczy na nocne niebo i obcą zieloną chorągiew, która na nie wtargnęła. – Już niedługo. Niedługo.
Włożyła patyk do torby, którą miała u boku. Z mniejszej wyciągnęła fajkę i odrobinę lepkiej, ciemnej substancji przypominającej gumę. Zrobiła z niej kulkę i wsunęła ją do środka. Następnie zapaliła od patyka wetkniętego do tlącego się ogniska, zaciągnęła się głęboko i zatrzymała dym w płucach na dłuższą chwilę, nim wreszcie odchyliła głowę i wypuściła go ku niebu.
– Już niedługo – mruknęła, mrugając powiekami załzawionych oczu. – Niedługo.