Jacek - ebook
Jacek - ebook
Jacek Kuroń ma swój wielki udział w budowaniu niepodległej Polski, co okupił ponad 9 latami więzienia. Czekała na niego Gaja, jego żona i wielka miłość.
W młodości budował komunizm, w statecznym wieku – kapitalizm, i jedno i drugie uznając pod koniec życia za swój błąd. Z ducha socjalista, żarliwie wierzył w ruchy społeczne, w oddolne skrzykiwanie się ludzi. Był postacią wyjątkowo barwną i wyjątkowo szlachetną, a to nie zawsze idzie w parze.
O jego życiu ciasno splecionym z historią Polski opowiadają z przyjaźnią, ale bez taryfy ulgowej – Anna Bikont i Helena Łuczywo.
„Jacek Kuroń – najwybitniejsza być może, najciekawsza być może, najbardziej wielobarwna z pewnością osobowość opozycji demokratycznej w latach 1964–1989. Niejednokrotny bywalec więzień i niejednokrotny minister w polskich rządach. Człowiek już za życia owiany legendą. To o nim opowiada ta książka, ale też o krętej – choć klarownej – drodze Jacka od młodzieńczego zaangażowania w komunizm do heroicznej działalności na rzecz wolności Polski i wolności człowieka w Polsce. Dowiadujemy się wreszcie, skąd się wziął Jacek Kuroń. Z jakich tradycji rodzinnych czerpał swój system wartości. To opowieść o człowieku wielkiego serca, wielkiej odwagi i szczególnego magnetyzmu. Umiał wyzwalać w ludziach to, co było w nich najlepsze. Fascynująca lektura” – Adam Michnik
„Bardzo bolesna książka. Pisana bez znieczulenia. Jacek rozliczał się już sam ze swymi wyborami, błędami i upadkami, ale zawsze brzmiał w tych rozliczeniach namiętny i wielkoduszny romantyzm – jego wyjątkowy głos. Tutaj patrzymy na życie i los jednego z najważniejszych ludzi polskiej lewicy z dzisiejszego, bezwzględnego dystansu. Autorki, współtowarzyszki wielu jego bitew, kochają Jacka i pragną, by pamięć o nim przetrwała jak najuczciwiej, w całej złożoności. Czy Jacek Kuroń poniósł klęskę? A może to, co było diamentem, zalśni z czasem jeszcze mocniej?” – Agnieszka Holland
„Jest to najbardziej drapieżna i dlatego najlepsza biografia Jacka Kuronia, jaką czytałem. Jej zaletą jest to, że odbrązawia postać Jacka, szczególnie w odniesieniu do czasów stalinowskich. To jest doświadczenie pokolenia, dziś zapomniane lub przykryte frazesami. Będą pewnie tacy, którzy zakrzykną «zawsze to wiedzieliśmy», ale nic nie wiedzieli, bo ich wtedy nie było na świecie” – Karol Modzelewski
„Anna Bikont i Helena Łuczywo opowiadają o życiu Jacka Kuronia, który wyrósł w lewicowych tradycjach, a od zaangażowania w komunizm przeszedł do twardej opozycji, za co zapłacił dziewięcioma latami więzienia. Przez dziesięciolecia organizował działania wyrywające z systemu dyktatury obszary wolności, był współtwórcą KOR i Solidarności, w 1989 roku współtwórcą wolnej Polski.
Autorki łączą warsztat historyka z piórem reportera. Pokazują środowisko, tradycje, klimat, w którym żył; ludzi, z którymi współpracował. Opowiadają o człowieku, jego zachowaniach, charakterze, doświadczeniach, sposobie bycia. Nie unikają spraw trudnych, grzechów Jacka, ale przede wszystkim przypominają jego ogromne dla Polski zasługi” – Andrzej Friszke
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-2741-9 |
Rozmiar pliku: | 14 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Anna Bikont
Jacek, wakacje w Dębicy, 1937 rok.
Rozdział 1.
SPRAWA ROBOTNICZA I POLSKA TO DLA MNIE JEDNO
Punktualnie o godzinie jedenastej 1 lutego 1905 roku zawyły w Sosnowcu syreny fabryki kotłów W. Fitzner i K. Gamper. Robotnicy zatrzymali maszyny i ruszyli nawoływać do strajku powszechnego^().
„Po chwili zaczęły pruć powietrze gwizdki i syreny Huty Katarzyna, Deichsla i inne – pisał Stanisław Andrzej Radek, działacz Polskiej Partii Socjalistycznej. – Robotnicy, wychodząc z fabryk, składali zarządom swoje żądania. Po wręczeniu tych żądań gwarnie i wesoło wychodzono na ulicę, formowano pochód i ze sztandarem lub bez wstępowano do najbliższej fabryki, ogłaszając strajk”. Tłum gęstniał. Dołączyli się uczniowie sosnowieckiej szkoły realnej. „Olbrzymi pochód liczący ponad 10 000 osób z rozwianymi sztandarami i ze śpiewem Czerwonego ruszył do Dąbrowy, aby zatrzymać tamtejsze kopalnie i fabryki”^().
W rozśpiewanym pochodzie, w którym intonowano na przemian pieśni rewolucyjne i religijne, szedł też Franciszek Kuroń, lat trzydzieści pięć, który do Zagłębia przeniósł się ze wsi Błeszno pod Częstochową^() i dostał pracę u Fitznera i Gampera jako ślusarz^().
„Zawyły syreny i zamarł Sosnowiec” – tak lata później opowiadał swemu wnukowi Jackowi o początku strajku powszechnego 1905 roku. „I ja to widziałem, czułem ten zamierający Sosnowiec – wspominał Jacek Kuroń w autobiograficznej Wierze i winie. – Stoją patrole kozackie, a oni idą i śpiewają Krew naszą długo leją katy. Dla mnie to jest sacrum”^().
Franciszek Kuroń był świetnym opowiadaczem, jego historie trzymały w napięciu, lubił przeplatać je śpiewaniem robotniczych i patriotycznych pieśni. Taki sam będzie jego wnuk Jacek.
Kiedy umarł w 1951 roku w wieku osiemdziesięciu jeden lat, Jacek miał lat siedemnaście. Na zbudowanej przez Franciszka legendzie wychowały się trzy pokolenia Kuroniów, które poczuwały się do służby Polsce.
„Oni – dziadek i ojciec – mówili: robotnicza sprawa, albo po prostu sprawa. I to znaczyło: socjalizm, ale nie używali tego słowa. I to znaczyło pognębić wyzyskiwaczy. I to znaczyło także: Polska, Matka Boska z Jasnej Góry i groby, o które ostrzyło się stal, i ci Azjaci, których stąd trzeba przepędzić, i to, że za ich wolność też się walczy. Wszystko razem wymieszane. Więc sprawa robotnicza i polska to było dla mnie w gruncie rzeczy to samo” – oddawał im hołd Jacek.
Dzieje rodziny Kuroniów przez lata badał członek Śląskiego Towarzystwa Genealogicznego Kazimierz Żmija. Odnalazł on w archiwach kościelnych metrykę Szymona Kuronia – prapradziadka Jacka – urodzonego w 1794 roku we Wrzosowej, gmina Poczesna, powiat częstochowski. To właśnie z okolic Częstochowy wywodzi się rodzina Kuroniów i po dziś dzień można tam spotkać osoby o tym nazwisku^(). Dziadek Jacka i jego rodzeństwo byli pierwszym pokoleniem Kuroniów, które potrafiło czytać i pisać.
Te ambicje, by kształcić dzieci, można przypisać wejściu do rodziny Ślązaczki, Marianny Kałuży^(), córki cieśli, która jesienią 1864 roku poślubiła dwudziestodwuletniego Jana Kuronia, pradziadka Jacka. Kilka miesięcy przed ich ślubem carskim ukazem zniesiono w zaborze rosyjskim poddaństwo i Jan stał się człowiekiem wolnym. Na Śląsku poddaństwo zniesiono pół wieku wcześniej, wolnymi ludźmi musieli więc już być dziadkowie Marianny.
Dziadek Jacka, Franciszek, wraz z żoną Karoliną z domu Krzemińską i trzema małymi córkami – Stanisławą, Leokadią i Jadwigą – przybyli do Sosnowca za pracą (Henryka, ojca Jacka, jeszcze nie było wtedy na świecie, urodzi się dwa tygodnie przed rewolucją 1905). Zamieszkali na robotniczym osiedlu Środula w jednym z parterowych drewnianych biedadomków. Z czasem przeprowadzili się do familoka, ceglanego domu wielorodzinnego z wodą bieżącą w kuchni, ale wspólną wygódką, mieszczącego się obok fabryki, na ulicy Konstantynowskiej 15. Dom ten już nie istnieje.
Sosnowiec leżał na styku trzech zaborów, w „trójkącie trzech cesarzy”. Masowe migracje z otaczających Zagłębie wsi Kongresówki, Galicji i Śląska zaczęły się w końcu lat siedemdziesiątych XIX wieku. Wtedy do Zagłębia, leżącego w zaborze rosyjskim, ściągać zaczął zagraniczny kapitał, inwestując w kopalnie, huty i fabryki. Zwabiła go carska polityka celna (wysokie cła na import), która ułatwiała życie lokalnemu przemysłowi, oraz chłonny rynek zbytu olbrzymiego carskiego imperium.
Dzięki dogodnie położonej stacji kolejowej największym miastem Zagłębia stał się Sosnowiec, którego brzydotę i nędzę przejmująco opisał Stefan Żeromski w wydanych w 1900 roku Ludziach bezdomnych. W barwnych opowieściach trzech pokoleń Kuroniów nie ma jednak niemal słowa o codzienności, zarobkach, warunkach pracy. Powszednie życie ich rodziny można sobie wyobrazić tylko na podstawie książek i prasy z epoki.
Wznoszony chaotycznie Sosnowiec w początkach wieku sprawiał równie przygnębiające wrażenie jak kilka lat wcześniej, gdy gościł w nim Żeromski. Była tu jedna główna ulica, do tego trochę miejskiej zabudowy wokół dworca, a całą resztę stanowiły fabryki i rozrzucone wokół nich robotnicze osiedla. Znaczna część terenów miasta należała do właścicieli zakładów przemysłowych. Od nich zależał standard robotniczych osiedli. Nie było kanalizacji (nie czyszczono nawet rynsztoków) ani oświetlenia ulicznego, kręte uliczki pozostawały niewybrukowane, po deszczu tonęło się w błocie.
Robotnicy większą część doby spędzali w fabryce – ograniczony ustawą z 1897 roku do jedenastu i pół godziny dzień pracy często przedłużano im do trzynastu–czternastu godzin. Każdego roku co trzeci robotnik ulegał wypadkowi. Wielodzietne rodziny tłoczyły się w jednej–dwóch izbach bez urządzeń sanitarnych, często bez wody bieżącej i z klepiskiem zamiast podłogi. Płaca z trudem starczała na utrzymanie rodziny, bo ciągły dopływ siły roboczej z przeludnionych wsi pozwalał fabrykantom na wypłacanie nędznych pensji.
O poprawę warunków socjalnych (skrócenie dnia pracy, podniesienie płacy, ubezpieczenie od choroby i wypadków, zabezpieczenie na starość, coroczny urlop) robotnicy Fitznera i Gampera walczyli od lat dziewięćdziesiątych XIX stulecia. W rewolucji 1905 roku poczesne miejsce zajęły jednak postulaty polityczne – wolność słowa, organizowania zgromadzeń i stowarzyszania się, a także wprowadzenie języka polskiego w urzędach, sądach i szkołach.
Zatrudniając się w dobrze prosperującej sosnowieckiej fabryce, trafił Franciszek Kuroń do jednego z silniejszych ośrodków PPS w Zagłębiu^(). Licząca pod koniec XIX wieku ponad dwa tysiące robotników załoga zakładów Fitzner i Gamper była kuźnią kadr ruchu socjalistycznego w regionie. Masowe aresztowania lat 1900–1901 wprawdzie poważnie ruch ten osłabiły, ale w czasie, kiedy zaczął tam pracować Franciszek Kuroń, komórki PPS już się w fabryce odbudowały. Nieprzypadkowo w 1905 roku to właśnie Fitzner i Gamper wyznaczony został przez partię, by dać sygnał do strajku powszechnego.
Franciszek Kuroń w wydarzeniach tych większej roli nie odegrał, jego nazwiska nie udało nam się znaleźć ani w archiwach, ani w publikacjach historycznych i wspomnieniach. A jednak czas rewolucji musiał być dla niego „gwiezdnym czasem”, tak jak siedemdziesiąt lat później dla jego wnuka Jacka okres działalności w Komitecie Obrony Robotników i NSZZ „Solidarność”. O doświadczeniu tym opowiadał latami w sposób, który przejęli od niego syn i wnuk: wielka sprawa, barwne postacie, żywa akcja, zmyślenie i prawda. Zaraz po pierwszych strajkach w lutym 1905 roku do Zagłębia ściągnięto kilkanaście tysięcy wojska, a gubernator zwrócił się do hierarchii kościelnej z prośbą o pomoc w opanowaniu rewolucyjnych nastrojów ludności. Arcybiskup warszawski Wincenty Teofil Popiel już wcześniej wydał księżom instrukcję, żeby apelowali z ambon do wiernych o spokój i odmowę udziału w strajkach oraz demonstracjach. Niektórzy duchowni w Zagłębiu poszli nawet dalej, nawołując, by „przywódców buntu oddawać w ręce policji i żandarmów”.
Mimo to strajk rozszerzał się na kolejne kopalnie i huty regionu, pochody i wiece gromadziły tysiące robotników, a samoorganizacja robotnicza wzbudza podziw (strajkujący przestrzegali zakazu picia wódki, za rabunek zapowiadali karę śmierci, sami pilnowali porządku na ulicach i dbali o pomoc dla najbiedniejszych). 9 lutego 1905 roku po zebraniu delegatów w sosnowieckiej kopalni Renard, gdzie podjęto decyzję o kontynuowaniu strajku, tłum ruszył pod Hutę Katarzyna, by zmusić wynajętych spoza załogi łamistrajków do porzucenia pracy. Pod bramą wojsko otworzyło ogień. Zginęło trzydzieści osiem osób, w tym robotnik z Fitznera i Gampera.
„Potworny jakiś strach opanował ludzi do tego stopnia, że nie reagowano wcale, kiedy na drugi dzień żołdactwo w bestialski sposób biło i znęcało się nad kobietami, które zeszły się do trupiarni, aby odszukać i rozpoznać wśród zabitych swoich mężów i ojców. Nie dopuszczało też żołdactwo nikogo do udziału w pogrzebie zabitych. Na ulicach, na polach, koło cmentarza Kozacy gonili i bili robotników”^() – opisywał Radek. Mimo to pogrzeb jednego z zabitych – ucznia szkoły realnej w Sosnowcu, syna zawiadowcy stacji – przekształcił się w wielotysięczną manifestację.
Robotnicy wytrwali ponad miesiąc. W marcu Franciszek Kuroń razem z innymi musiał wrócić do pracy, albowiem – dodaje Radek – „panowała wszędzie taka okropna nędza, że dłużej niepodobna było już walczyć”^(). Wtedy robotników zaczęto aresztować, wyrzucać z pracy, zmuszać do przepraszania zwierzchności. Ale tego roku Franciszek Kuroń wraz z załogą Fitznera i Gampera będzie strajkował jeszcze kilka razy: dwukrotnie w maju, w czerwcu (w akcie solidarności z robotnikami Łodzi i Warszawy), na przełomie października i listopada, wreszcie w listopadzie, kiedy w strajku powszechnym stanęło całe Zagłębie. Robotnikom udało się wtedy opanować Sosnowiec, gazetki i ulotki drukowali w legalnych drukarniach, a do utrzymania porządku powołali Komitety Bezpieczeństwa Publicznego. Odbyła się też gigantyczna manifestacja robotnicza – ulicami Sosnowca przemaszerowało ponoć sto tysięcy ludzi. Trudno wyobrazić sobie, by Franciszek Kuroń nie brał udziału w tym pochodzie.
„Dni wolnościowe”, zwane okresem Republiki Zagłębiowskiej, zakończyły się wprowadzeniem 10 listopada 1905 roku stanu wyjątkowego i aresztowaniami uczestników wydarzeń. W grudniu znowu przybrała fala strajkowa. W Zagłębiu pojawił się Feliks Dzierżyński z konkurencyjnej wobec PPS partii Socjaldemokracja Królestwa Polskiego i Litwy. Podczas rozgramiania pochodu robotnicy Fitznera i Gampera ukryli przyszłego twórcę sowieckiej policji politycznej na strychu zabudowań fabrycznych, o czym z dumą wspominają autorzy broszurki wydanej w 1980 roku, na stulecie fabryki, nazwanej w PRL imieniem Rewolucji 1905 roku^().
Chociaż ruch strajkowy wyraźnie osłabł, w Zagłębiu pełną parą działała Organizacja Bojowa PPS. Utworzono ją niedługo po lutowej masakrze pod Hutą Katarzyna, kiedy do Zagłębia zjechało kierownictwo PPS z Józefem Piłsudskim. Organizacja wezwała robotników do zaopatrywania się w broń, tworzenia bojówek i szykowania się do walki zbrojnej z caratem.
Przyfabryczne osiedla, wśród nich Środula, gdzie mieszkali Kuroniowie, stały się matecznikiem bojowców. Ich brawurowe akcje odbijały się głośnym echem w robotniczych osiedlach Sosnowca. Jedną z oryginalniejszych było zbrojne zajmowanie na kilkanaście godzin drukarni, by produkować nielegalną prasę i ulotki. Bojowcy dokonywali ekspropriacji, czyli napadów na urzędy pocztowe, kasy, transporty gotówki, zdobywając środki na konspiracyjną działalność. Chronili demonstracje robotnicze. Zabijali zdrajców, szpicli i prowokatorów, a także znanych z okrucieństwa policjantów, żandarmów, zarządców fabryk.
Jeden z takich właśnie bohaterów zawładnął dziecięcą wyobraźnią najpierw Henryka Kuronia, a później jego syna Jacka – był to brat Franciszka, Władysław, „superbojowiec, pseudonim partyjny Julek” (na Henryka zresztą powszechnie mówiono Julek, taki też pseudonim przybrał później w akowskiej konspiracji), o którym nasłuchali się w dzieciństwie „prawdziwie kowbojskich historii”. Jak choćby o akcji ekspropriacyjnej w Zawierciu, gdzie bojowcy napadli na ambulans pocztowy.
„Otoczyli ich żandarmi, kolegę Julka zastrzelili – opowiadał Jacek w Wierze i winie – on sam wyprzągł konia, siadł na nim tyłem, koń ruszył kłusem, a Julek strzelał z dwóch rewolwerów. Były wyznaczone nagrody za jego głowę, bo kiedy Kozacy okupowali Kopalnię Reden, to on wjechał na wózku, zastrzelił stojącego na dziedzińcu dyrektora i uciekł. Rozpisano za nim listy gończe. Ukrywał się u sąsiadów dziadka, w takiej dzielnicy biedadomków. Żandarmi obstawili teren, wiedzieli, że tam jest, zaczęli przeszukiwać domek po domku. Julek wskoczył do studni, całą noc tam sterczał – zapierając się o ściany, żeby nie zlecieć – schowany w zimnej wodzie, tylko usta wystawił”.
W żadnych publikacjach historycznych na takie zabójstwo nie natrafiłyśmy^(). W materiałach dotyczących Kopalni Reden też nie ma informacji, by zamordowano jej dyrektora.
Sto lat później rodzinna legenda Kuroniów znalazła się w książce Z nadzieją w przyszłość! Macieja Giertycha, kiedy ten polityk z ramienia skrajnej prawicy kandydował na prezydenta RP. Dziadek Macieja, też Franciszek, był na przełomie wieków przemysłowcem w Zagłębiu. Oczami Giertychów widzimy „drugą stronę medalu”: w 1907 roku bojowcy PPS dokonują ekspropriacji kasy z fabryki Poręba pod Zawierciem, której dyrektorem jest Franciszek Giertych, a jego syn, kilkuletni Jędrzej – później prominentny endek – obserwuje, jak ojciec „z pistoletem w ręku ostrzeliwał rabusi zza płotu”^().
„Mój ojciec zapamiętał to wydarzenie na całe życie, wraz z odpowiednią opinią co do działań PPS-u i wszelkiej maści socjalistów” – pisze Maciej Giertych, syn Jędrzeja, i nie wyklucza, że napadu mogła dokonać bojówka Władysława Kuronia, o którego działalności wyczytał w książce Jacka Kuronia. Przy okazji wytyka Kuroniowi, że „pospolity bandytyzm” przodków uznaje za „dowód patriotycznego bohaterstwa”^().
Ten obrazek, jak endek Franciszek Giertych i pepeesowiec Władysław Kuroń stają naprzeciwko siebie i ostrzeliwują się nawzajem, ma w sobie coś symbolicznego. Aż chciałoby się, żeby to była prawda.
Do prawdziwej konfrontacji rodziny Kuroniów i Giertychów doszło w początkach XXI wieku, kiedy prawnuk Franciszka Kuronia, Maciek, wytoczył sprawę prawnukowi Franciszka Giertycha, Romanowi. Występując w obronie czci zmarłego ojca, Maciej Kuroń zażądał od Romana Giertycha przeprosin za to, że ten zarzucił Jackowi „negocjowanie z SB” i przyrównał go do zdrajców narodu Janusza Radziwiłła i Szczęsnego Potockiego.
Przy okazji tego procesu (który zresztą wygrał) Maciek Kuroń tłumaczył dziennikarzowi „Wprost”, że oskarżanie jego pradziadka o bandytyzm to absurd, bo przecież w tamtych czasach Józef Piłsudski też napadał z bronią w ręku na pociągi. „A Władek Kuroń to prawdziwa legenda rodzinna – mówił. – Podobno rzucił kiedyś rozgrzanym żeliwnym piecem w carskich żandarmów”^().
Anegdota związana z tym piecykiem dobrze obrazuje funkcjonowanie rodzinnej pamięci i przekuwanie rzeczywistości w legendę. Jacek Kuroń tak pisał w Wierze i winie: „Najmocniej utkwiła mi w pamięci historia, która nie miała nic wspólnego z rewolucyjnością Julka. Dziadek mieszkał w drewnianym domku. Na środku kuchni stała w zimie koza, metalowy piecyk z rurką. Była nagrzana do czerwoności, a mój ojciec ze swoją siostrą Igą siedzieli na ziemi i walili w tę rurę pogrzebaczem, patrząc, jak lecą iskry. Aż szarpnęli mocniej i koza upadła na podłogę. Cała rozpalona, nie da się podnieść, za chwilę będzie pożar chałupy. I Julek podszedł, plunął w ręce, złapał ten rozżarzony piecyk i postawił. Zatarł ręce i mówi: »Nie bijcie ich, nie bijcie, czemu na dzieci krzyczycie«”.
Legendy mają to do siebie, że z biegiem lat olbrzymieją. Maciek Kuroń w tej samej rozmowie opowiadał dziennikarzowi „Wprost”, jak to w rodzinie mówiło się, że Władysław Kuroń, pseudonim Julek, był na tyle znaczącą postacią, że kilkakrotnie wspominał o nim sam Piłsudski. Przyjrzyjmy się zatem kolejnej akcji Julka, tak jak ją opisał w Wierze i winie Jacek Kuroń: „Wykonał wyrok na księdzu, który pluł na bojowców z ambony, a potem poszedł do knajpy, spił się i śpiewał: A widzieli cztery orły, jak w górze leciały/ Pruski, ruski, austryjacki i nasz polski biały/ Nie minęły trzy minuty i cztery pacierze/Jak nasz polski tamtym trzem powyrywał pierze. Ktoś go sprzedał, pokazał, gdzie jest. Weszli Kozacy. Julek zerwał obrus, na którym stała lampa, rzucił w nich tą lampą, skoczył do okna i zaczął strzelać. Wzięli rannego i w 1907 albo 1908 roku powiesili. Więc jak dziadek trzymał mnie na kolanach, huśtał i śpiewał: Pojedziemy etapem, etapem, etapem/ Na Kamczatkę z kacapem, z kacapem, hej/ Zawiśniemy wysoko, wysoko, wysoko/ I spoczniemy głęboko, głęboko, hej – to wiedziałem, co to znaczy: zawiśniemy. Wiedziałem, że powiesili Julka i potem zakopali, nikt nie wie gdzie, bo zwłok nie wydano”.
I znów to samo: w publikacjach historycznych o rewolucji w Zagłębiu nie znalazłyśmy informacji o zabójstwie jakiegokolwiek księdza, choć zachowanie kleru jest w nich komentowane. Stanisław Andrzej Radek przytacza na przykład historię aresztowanych bojowców, którzy odmówili zeznań i obciążania kolegów, bowiem „składali przysięgę milczenia na krzyż”^(). Otóż policja znalazła księdza, który poszedł do więzienia, by zwolnić ich z tej przysięgi. Zdarzało się, że robotniczy gniew kierował się przeciwko księżom, ale od tego do zabójstwa – droga daleka.
Władysław Wichrowski, mąż siostry Franciszka, tak pisał o swoim szwagrze: „W roku 1904 Władysław Kuroń uczestniczył ze mną i innymi robotnikami od Gampera w manifestacji zorganizowanej z polecenia PPS przeciwko mobilizacji rezerwistów na wojnę rosyjsko-japońską. W tym czasie został aresztowany i jako rezerwista wywieziony został w głąb Rosji. Od tego czasu rodzina już nie otrzymywała od niego żadnych wiadomości”^().
Więc Julka chyba nie powieszono, tylko zaginął gdzieś w Rosji, dokąd wywieziono go albo zesłano w 1904 roku. Ale jest też wersja, że w 1906 roku zdążył jeszcze urodzić mu się syn Tadeusz, którego zresztą nigdy nie zobaczył^(). Tak czy owak, Władysław Kuroń miałby niewiele czasu, by dokonać wszystkich przypisywanych mu przez rodzinną legendę brawurowych wyczynów.
Na spotkaniu z górnikami w 1981 roku Jacek opowiadał: „Jak były obchody rocznicy 1905 r., to Władek Kuroń miał dostać ulicę w Sosnowcu; niestety, ponieważ też się nazywał Kuroń, to mu nie dali. Kiedy ja byłem dzieckiem, chodziłem z dziadkiem, on mi takie różne rzeczy opowiadał. Takie moje marzenie o życiu, o przyszłości, jaką sobie wybiorę, to że ja będę bojowcem socjalistycznym, będę uciekał przed policją, będę drukował, tam mnie będą bili, zamykali itd. Zabawna historia, bo w wieku męskim spełniłem niemal wszystkie moje dziecinne marzenia, to się rzadko zdarza”^().
Wielokrotnie cytowany tu Stanisław Andrzej Radek, prominentny bojowiec PPS, kiedy w latach dwudziestych zaczął pisać opracowania historyczne, sięgnął do wspomnień działaczy, archiwów partyjnych, akt sądowych, prasy. Wymienił z imienia i nazwiska 123 bojowców, ale zastrzegł, że nie wszystkie udało mu się odtworzyć. Nazwiska Kuronia wśród nich nie ma^().
Jego Rewolucja w Zagłębiu Dąbrowskim to fantastyczny reportaż. Równie barwny jak opowiadania Franciszka o bracie Władysławie. I równie krwawy. Życie było tanie, jednego dnia ktoś pomógł policji w pościgu za bojowcem, a następnego dnia rodzina znajdowała jego zwłoki. Wedle szacunków Radka zagłębiowskie bojówki przez cztery lata działalności dokonały dziewięćdziesięciu napadów na monopole rządowe i instytucje państwowe (podczas napadów na sklepy monopolowe nie tylko rekwirowano kasę, ale też tłuczono butelki z wódką) oraz co najmniej dwieście pięćdziesiąt zamachów na funkcjonariuszy policji i wojska.
Do tworzenia legendy Organizacji Bojowej PPS przyczyniła się również literatura piękna, głównie twórczość Andrzeja Struga, autora popularnych opowiadań z cyklu Ludzie podziemni (sam Radek zresztą też napisał kilka nowelek, których bohaterami uczynił bojowców).
Jacek Kuroń tak nasiąkł opowieściami rodzinnymi, że sam czuł się niemal uczestnikiem rewolucji 1905 roku. Ale miał świadomość, że ojciec i dziadek, a też on sam, przeszłość mitologizują. „Nie wiem, co wziąłem z Andrzeja Struga, którego przeczytałem z wypiekami na twarzy w czasie okupacji, co z innych lektur – wyznawał w Wierze i winie. – Ale myślę, że podstawowy zrąb mojej wiedzy o tej rewolucji pochodzi jednak z opowiadań dziadka i ojca. Drukarnia, pedałówki, wylatujące gazety, Kozacy, rewizja…”.
„Franciszek Kuroń, oczytany i inteligentny robotnik, nie zdradzał się dla własnego bezpieczeństwa oraz ze względów taktycznych, że jest członkiem PPS. W 1906 roku udostępniał swoje mieszkanie (mieszkał na Środuli) na organizowanie konspiracyjnych szkoleń bojowców prowadzonych przez instruktorów Organizacji Bojowej PPS. Były to szkolenia we władaniu bronią krótką. Na czas zbiórek i szkoleń żona i dzieci F. Kuronia przenosiły się do rodziny lub znajomych”^() – czytamy w oświadczeniu Wichrowskiego, robotnika w fabryce Fitzner i Gamper, weterana rewolucji 1905 roku^().
Choć lepiej wykształcony niż większość wiejskich migrantów, najczęściej analfabetów, Franciszek nie zrobił takiej kariery jak jego najmłodszy brat. Julian z czasem dochrapał się w zakładach Fitzner i Gamper stanowiska, jego rodzinie przydzielono cały parter w solidnym, trzykondygnacyjnym domu dla fabrycznej kadry. Podobno chodził nawet w cylindrze. Co ciekawe, rodzina, kultywując legendę braci zaangażowanych w walkę o prawa robotnicze, z tym, któremu się powiodło, raczej nie utrzymywała kontaktów (Jacek Kuroń nigdy o nim nie wspominał).
Franciszek zapamiętał atmosferę po klęsce. „A potem – rewolucja przegrywa, wszyscy mają już dość, nie mają siły, a chłopcy-bojowcy biegają i strzelają; są zupełnie osamotnieni, zaszczuci, ze śmiertelną nienawiścią do wszystkiego wokoło, przede wszystkim do ludzi, że ich zdradzili”. Dziadek mówił: „Taki jest motłoch. Pójdzie krzyczeć, jak jest dobrze, a jak zaczyna być źle, to go nie ma”.
Po wielkiej wpadce działaczy PPS i bojowców w 1910 roku – aresztowano wtedy w Zagłębiu blisko trzysta osób – znowu zamarła działalność i trzeba ją było mozolnie odbudowywać. Wśród tych, którzy przejęli pałeczkę po aresztowanych, był przyszły prezydent Sosnowca Aleksy Bień, najpierw goniec, a później robotnik w fabryce Fitzner i Gamper.
Choć w dziejach zagłębiowskiej PPS ani o Franciszku, ani nawet o Władysławie Kuroniu nie udało nam się znaleźć żadnej wzmianki, pojawia się tam nazwisko członka dalszej rodziny – Tomasza Trąmbskiego, robotnika w zakładach Fitzner i Gamper, działacza fabrycznego koła PPS, kolportera bibuły mieszkającego na osiedlu Środula^(). Henryk Kuroń wspominał o Trąmbskim jak o kimś bliskim i nazywał go swoim bratem, choć faktycznie mogli być co najwyżej braćmi ciotecznymi^().
W latach przed I wojną światową Trąmbski był jedną z kluczowych postaci w zagłębiowskiej siatce kolportażowej pepeesowskiej prasy, a w jego mieszkaniu na Środuli przez jakiś czas mieścił się nawet magazyn nielegalnych druków (Henryk lubił opowiadać, że on sam po raz pierwszy zetknął się z podziemnymi pismami jeszcze w pieluchach, bo rodzice w czasie rewizji schowali mu je do kołyski). Łatwo można sobie wyobrazić, że chłopcu w wieku Henryka – miał wtedy siedem–dziewięć lat – taki konspirujący krewniak musiał szalenie imponować. O tym, że rodzina zajmuje się przemytem i rozpowszechnianiem bibuły, wiedział z podsłuchanych rozmów, dorośli zresztą – jak opowiadał – nie kryli się z tym przed dziećmi^().
W swoich wspomnieniach Aleksy Bień opisuje wstydliwy epizod z historii Zagłębia. Jest osiem lat po rewolucji 1905 roku i Zagłębie obchodzi – razem z resztą imperium – trzechsetną rocznicę panowania carskiej dynastii Romanowów, „krwawych bandytów i zbrodniarzy świata”: „Żadne Boże Ciało, żaden Kongres Eucharystyczny nie widział tak odświętnie ubranych ulic, domów, sklepów i balkonów, jak to miało miejsce 6 marca 1913 r. w Zagłębiu. Olbrzymie węże plecionych łańcuchów i koron ze świerku i jodły, przybrane trójkolorowymi carskimi barwami, przecinały ulice od domu do domu, balkony i okna frontowe wyłożone były dywanami i kobiercami, na których tle jaśniały portrety cara, rodziny carskiej i inicjały Domu Romanowych”^().
Stanisław Andrzej Radek, który książkę Bienia opatrzył przedmową, komentował to tak: „Najmężniejsze serce zda się musiało zwątpić w możność ponownej walki o Wolność i Niepodległość”^().Rozdział 2.
W CZERWONEJ REPUBLICE
Kiedy wybuchła I wojna światowa, Henryk Kuroń miał dziewięć lat i był uczniem szkoły powszechnej^(). Na jego oczach zaczął się rozgrywać wielki historyczny spektakl.
Z Zagłębia wyszli Rosjanie. Opuszczone przez nich miejsce zajęli Austriacy i Niemcy. Plany Piłsudskiego, by ogłosić w Zagłębiu powstanie, które doprowadziłoby do odrodzenia niepodległej Polski, nie ziściły się. Niemcy nie wpuścili oddziałów Legionów do Zagłębia. Działania piłsudczyków utrudniali też miejscowi endecy, prorosyjscy i zachowawczy. Opanowane przez nich straże aresztowały emisariuszy Piłsudskiego, zdzierały plakaty i ulotki wzywające ochotników pod broń, a nawet wydawały ich Niemcom, kiedy okazywało się, że są uzbrojeni. Sceną największych starć między piłsudczykami a endekami, którzy czekając na powrót Rosjan, wysługiwali się Niemcom, był właśnie Sosnowiec^(). Mimo to w Zagłębiu do Legionów zgłosiło się ponad dwa i pół tysiąca ochotników, wśród nich młodzi robotnicy i uczniowie starszych klas. Skoszarowano ich w dwóch sosnowieckich szkołach.
Dla Kuroniów, podobnie jak dla innych rodzin robotniczych, niemieckie rządy w Sosnowcu oznaczały utratę pracy ze wszelkimi tego konsekwencjami. Niemcy zamykali bowiem fabryki, a maszyny i urządzenia wywozili na Śląsk i instalowali je tam, by zniszczyć konkurencyjny zagłębiowski przemysł. Wywozili też robotników, jako „jeńców cywilnych”, do pracy w swoich zakładach. W drugim roku wojny uruchomili tylko kopalnie. Zagłębie wyludniło się dramatycznie, robotnicy masowo wyjeżdżali za zarobkiem, zresztą głównie do Niemiec, a pozostali mieszkańcy, w większości kobiety i dzieci, nierzadko żyli z pomocy organizacji dobroczynnych. Niemcy ogołacali Zagłębie z żywności. Ludzi zabijała puchlina głodowa. Co miesiąc z głodu umierało stu–stu dwudziestu mieszkańców.
Za pracą do Niemiec wyjechał Franciszek Kuroń. Przysyłał stamtąd pieniądze na utrzymanie żony i piątki dzieci (po Henryku urodził się w 1909 roku jeszcze drugi syn, Bogumił). Nie mogły to być duże sumy, rodzinie doskwierał głód. Henryk przez kilka lat odgrywał rolę najstarszego mężczyzny w rodzinie.
Henryk Kuroń, ojciec Jacka, około 1925 roku.
To był czas jego przyspieszonego dojrzewania. W roku 1916 zdał do gimnazjum, ale czasy wojny nie sprzyjały nauce, choćby ze względu na pauperyzację Kuroniów. Henryk pisał, że przerwał naukę, bo musiał pomagać finansowo rodzinie, i podjął pracę w kopalni^(). Zatrudnianie dzieci w kopalniach było w tamtych czasach dość powszechne. Przepisy zezwalały na pracę na dole od piętnastego roku życia, ale na powierzchni mogły pracować już nawet dwunastolatki.
Henryk miał niespełna czternaście lat, kiedy skończyła się wojna. „Wszystko, co żyło, wyległo na ulice. O godzinie 10 przed południem odezwały się syreny fabryczne, robotnicy porzucili pracę i stawali grupami na ulicach – pisał o 11 listopada 1918 roku w Sosnowcu Konstanty Ćwierk, znany zagłębiowski dziennikarz dwudziestolecia międzywojennego. – Ulicami przeciągały manifestacje robotnicze ze sztandarami, tu i ówdzie rozlegały się strzały karabinowe z rąk cywilów, którzy zdobyli już broń na Niemcach”^().
Był to pierwszy dzień niepodległej Polski. Henryk Kuroń wszedł wraz z kolegą przez okno na wartownię posterunku wojskowego i zażądał, by żołnierze oddali broń. „Nawet chętnie dali się rozbroić” – opowiadał swojemu synowi Felkowi. Za czyn ten otrzymał dyplom numer 251, do dziś przechowywany w rodzinnych papierach: „Ma prawo noszenia pamiątkowej odznaki rozbrojenia Niemców i Austriaków w Sosnowcu w dn. 11 listopada 1918 r.”.
Był jednym z rzeszy nastolatków, których poniósł temperament i patriotyczne uniesienie. W biografii sławnego śpiewaka Jana Kiepury, „chłopaka z Sosnowca” (starszego od Henryka o niespełna trzy lata), znalazłyśmy wspomnienie szkolnego kolegi, który razem z nim i jeszcze kilkoma uczniami udał się do jednej z fabryk, by rozbroić wachę. Zapamiętał dźwięczny, donośny głos Kiepury, gdy ten skandował: „W imieniu Rzeczpospolitej Polskiej żądam wydania broni”^().
Ćwierk opisuje dalej, że po ulicach Sosnowca biegały dzieci obwieszone granatami ręcznymi i z karabinami większymi od nich samych. „Prawdę rzekłszy, to całego tego rozbrojenia dokonała głównie młodzież, nieprzekraczająca lat 20. Przedziwne to było wojsko i przedziwna władza. Więcej tam było dziecięcej radości, że tęgie Niemcy wystraszone widokiem 15-letniego obywatela oddają mu broń w ręce, niż jakiegoś surowego bohaterstwa”^().
Akcja rozbrajania żołnierzy niemieckich trwała od bladego świtu przez cały dzień, póki ostatni niemiecki żołnierz nie przeszedł na drugą stronę granicy. W całym Sosnowcu nikt chyba oka nie zmrużył, bo do rana strzelano na wiwat. Nic właściwie, żadne polityczne podziały, nie zakłóciło tego pierwszego dnia, „najpiękniejszego dnia w życiu naszego pokolenia”^() – kończy Ćwierk.
Henryk Kuroń wyrósł na namiętnego gawędziarza, ale miał też serce do pisania, o czym świadczą jego życiorysy, krótsze i dłuższe, czasem pełne swady. W archiwach i rodzinnych papierach zachowało się ich dwadzieścia kilka. Pisane na przestrzeni ponad półwiecza (pierwszy powstał w 1925 roku i złożony został na Politechnice Lwowskiej; ostatni – w marcu 1982 roku, na pół roku przed śmiercią, miał być załącznikiem do starań o kartę kombatanta w Związku Bojowników o Wolność i Demokrację), różnią się mniej lub bardziej istotnymi detalami, a też nie zawsze wszystko się w nich zgadza. Na każdym jednak odcisnęła swoje piętno barwna osobowość Henryka, „czwartego dziecka ślusarza z fabryki kotłów Fitzner i Gamper”, jak zaczynał niemal każdy swój życiorys^().
Po tym rytualnym wstępie (tyle że tym razem słowo „ślusarz” zastąpił słowem „traser”) w maju 1974 roku Henryk Kuroń pisał: „Dzieciństwo konfliktowe: rewizje ochrany, strajki, wojna, okupacja, rozłąka z ojcem (robota w Niemczech), strzały do demonstrujących i głód. Odzyskanie Niepodległości, proklamacja Sieleckiej Republiki Rad i po upływie niespełna roku jej likwidacja – oto bieg wypadków, które zadecydowały o mej postawie proletariusza”^().
Początki Sieleckiej Republiki Rad, dziś zapomnianej, opisuje działacz Rady Delegatów Robotniczych Zagłębia Henryk Bitner, pseudonim Bicz. W broń zdobytą 11 listopada na żołnierzach niemieckich „natychmiast uzbrojono kilkuset robotników, z których stworzono Czerwoną Gwardię Robotniczą; zajęła ona w tym samym dniu Sielec – najbardziej proletariacką część miasta Sosnowca”^().
Do przejęcia władzy w uwolnionym od okupantów mieście szykowały się najróżniejsze siły polityczne, o wpływy walczyli endecy, PPS, a także skrajna lewica mająca silne oparcie w zagłębiowskich kopalniach, hutach i fabrykach, zapatrzona w rosyjskie rady delegatów z ich hasłem „cała władza w ręce rad”. Rewolucyjne nastroje w Zagłębiu narastały już od kilku miesięcy, co i raz wybuchały strajki, robotnicy domagali się podwyżek, ośmiogodzinnego dnia pracy, ubezpieczeń. Ukonstytuowanie się Rady Delegatów Robotniczych Sosnowca zajęło zaledwie trzy dni, w czasie których w sosnowieckich zakładach odbyły się wybory jej przedstawicieli. „Wybraliśmy Rady Delegatów Robotniczych – głosiła odezwa – aby nie być jak piasek, którym lada podmuch pomiata, ale spojeni jak granit jedną myślą i jednym czynem”^(). Czerwona Gwardia stała się zbrojnym ramieniem Rad.
Republika Sielecka obejmowała między innymi Środulę i Konstantynów wraz z fabryką Fitzner i Gamper, osiedla, gdzie mieszkała rodzina Henryka. Do siedziby Rady Delegatów Sosnowca Henryk miał trzy kroki, a „sztab Czerwonej Republiki to – jak pisał – nasi sąsiedzi z tej samej ulicy”. Wymienił ich nazwiska, na koniec – komendanta Czerwonej Gwardii („syna starego Szmidta, który powrócił z Syberii”). „Niewiele był starszy ode mnie” – dodał z zazdrością. A po latach chwalił się: „Byłem chyba najmłodszym rusznikarzem Czerwonej Gwardii (ochrony Republiki Sielc) Kopalni Renard (dziś Lenina) zapoznającym górników z maszynerią karabinów (sic!), czego nauczyłem się od landwery, wyręczających się naszymi rękami, czyszcząc im karabiny”^().
Ruch rad robotniczych, które powstawały w całym kraju, odbierany był jako zagrożenie dla tworzącego się państwa polskiego. Państwa ościenne – Rosja, Niemcy – a także Węgry ogarnięte były rewolucją. Józef Piłsudski w kilka dni po wyjściu z Magdeburga, 12 listopada, wydał dowódcy brygady w Krakowie rozkaz trzymania w gotowości co najmniej dwóch kompanii, żeby w „razie potrzeby dopomóc zagrożonym punktom” w „zagrożonym rozkładem maksymalistycznym” Zagłębiu. Użycie wojska było ostatecznością; kolejne rządy polskie, w których znaczną rolę grali działacze PPS, szybko wprowadzały natomiast głębokie reformy społeczne. Pierwszym aktem prawnym, który podpisał Piłsudski jako naczelnik państwa, był dekret o ośmiogodzinnym dniu pracy.
Stan dwuwładzy, jaki stwarzały Rady Delegatów Robotniczych, był dla państwa polskiego nie do przyjęcia. 21 grudnia 1918 roku żołnierze otoczyli siedzibę Rady w Republice Sieleckiej, a ta – wobec groźby bratobójczej walki – zgodziła się ogłosić likwidację Czerwonej Gwardii. Gwardziści mieli oddać broń i zdjąć czerwone kokardki. Taki był koniec Czerwonej Republiki. Następnego dnia patrol wojskowy za odmowę odpięcia kokardki zastrzelił górnika Władysława Dyląga, jednego z działaczy robotniczych, których Henryk wymieniał jako swoich sąsiadów. Rada Delegatów Robotniczych Zagłębia^() działała jeszcze siedem miesięcy, w lipcu 1919 roku – Rady w całym kraju organizowały wtedy demonstracje przeciw wojnie toczonej przez Polskę na wschodzie – jej członkowie zostali aresztowani.
„Gdy armie czerwone przekroczyły Bug i zbliżyły się do Wisły, do bram stolicy, nagle coś wstrząsnęło do głębi narodową jaźnią – pisał Henryk Kuroń w szkicu Rok 1920. – Potężnym płomieniem wystrzelił gorący patriotyzm klasy robotniczej. Masy chłopskie poruszyły się po raz pierwszy w naszych dziejach do solidarnej obrony ojczyzny. Warstwy pośrednie pośpieszyły z moralną i materialną pomocą, nie szczędząc swego mienia, a pokolenie młodzieży stanęło żywym murem w szeregach armii ochotniczej”^().
Takim też „żywym murem” stanął piętnastoletni Henryk, zgłaszając się do wojska wraz z ponad stu tysiącami ochotników latem 1920 roku. Wojna z bolszewikami ciągnęła się ze zmiennym szczęściem już z górą rok. Wiosną 1920 roku wojska polskie dotarły aż do Kijowa – Piłsudski dążył do ustanowienia polskiej granicy jak najdalej na wschód i stworzenia wielonarodowej federacyjnej Rzeczypospolitej – ale wkrótce Armia Czerwona ruszyła do ofensywy. „Na Zachód! Droga do pożogi świata wiedzie przez martwe ciało białej Polski” – brzmiał rozkaz dowódcy bolszewickich wojsk. W sierpniu czerwonoarmiejcy podeszli pod Warszawę.
„Na chodnikach bieliły się apele: »Jeszcze jesteś w cywilu, wstyd, dzieci już poszły na front, wstąp dzisiaj do wojska« – opisywał Henryk Kuroń tamto lato. – I rzeczywiście biura werbunkowe nie mogły sprostać nawale zgłaszających się ochotników. Nieletnich chłopców uczono obchodzenia się z bronią w wagonach kolejowych idących na front, bo nie było już czasu na należyte przeszkolenie wojskowe. Po kilku zaledwie godzinach podróży wyładowywano młodocianych żołnierzy na pozycje często pod ogniem karabinów i armat”.
Henryk Kuroń dodaje w swoim szkicu, że „służył w 2 pułku artylerii ciężkiej legionów w stopniu bombardiera”. Nie brał udziału w sierpniowej bitwie warszawskiej, gdy wojsko polskie odepchnęło bolszewików; jego oddział był w odwodzie na lewym brzegu Wisły, na południe od Dęblina. Zapowiada, że „opowie nieco obszerniej” o swoich późniejszych losach „w 4 baterii stacjonującej we wsi Wacyn pod Radomiem” – ale na tym maszynopis się urywa. Nie wspomina o swoich przeżyciach, cytuje za to korespondencję z „Kuriera Warszawskiego”: na widok „wężyków legionowych na kołnierzu” polskich oficerów, którzy pojawili się w polskiej wsi zajętej przez Armię Czerwoną, jednej z kobiet „po zapadłych policzkach zaczęły płynąć łzy, od pereł drogocenniejsze”^().
Jacek pamiętał co innego: „O 1920 roku ojciec opowiadał straszne rzeczy. To, co pisze Babel o stronie rosyjskiej, on opowiadał o polskiej. Nie dawał mi żadnej pigułki znieczulającej, dostawałem tę wojnę taką, jaką ją widział. Był na froncie, szedł naprzód, uciekał, gryzły go wszy, walczył, zabijał”.
Jedną z takich opowieści Jacek przytoczył: „Przyszła kompania do żydowskiego miasteczka, zarządzili o ósmej godzinę policyjną, czekają, co będzie dalej. I rzeczywiście, złapali dwóch, którzy gdzieś się przemykali. Zażądali od gminy wykupu w złocie. Gmina próbowała się targować, więc jednego rozstrzelali. Za drugiego dostali złoto, mieli tego złota tyle, że nie mogli unieść, i jak przyszło wiać, to wszystko musieli wyrzucić”.
Najbardziej wstrząsającym wspomnieniem Henryka z wojny bolszewickiej, które Jacek powtarzał dziesiątki razy i zapisał w autobiografii, była historia rozstrzeliwania dezerterów w warszawskiej Cytadeli. Ojciec „zaczął od tego, że rozstrzeliwał. Bo kiedy zgłosił się na ochotnika, skierowano go do plutonu egzekucyjnego na Cytadeli. W tym forcie na Żoliborzu na wprost domu, gdzie dziś mieszkam – rozwalali dezerterów. Budzi się świt, z fortu żoliborskiego wyprowadzają dezertera – według ojca starszego, zniszczonego człowieka, a ojciec miał piętnaście lat – który staje przed plutonem i woła: »Chłopaki, jest z was który z Rembertowa?«. Milczą. »Chłopaki, jest z was który z Rembertowa?«. Milczą, bo się odezwać nie wolno. »Jak który jest, to powiedzcie tam, że taki a taki zginął«”.
Wanda Kuroń z domu Rudeńska i Henryk Kuroń, rodzice Jacka, lata trzydzieste.
Ówczesna prasa nagłaśniała wiece, na których domagano się „pozbawienia prawa do ziemi tych, którzy uchylać się będą od służby w wojsku” (chłopi dezerterowali na żniwa), i przypominała, że za dezercję grozi sąd doraźny. W dzisiejszych popularnych publikacjach historycznych trudno znaleźć jakikolwiek ślad rozstrzeliwania polskich dezerterów z wojny z bolszewikami w warszawskiej Cytadeli. To pewnie fakt pomijany, wstydliwy, zważywszy na to, ilu Polaków więzili tam i zabili rosyjscy zaborcy. W Cytadeli stacjonował podczas wojny 1. Warszawski Batalion Wartowniczy, a w słynnym X Pawilonie, gdzie za cara siedzieli polscy patrioci, ulokowany został areszt Żandarmerii Wojskowej. Świeża była wtedy pamięć o straconych na Cytadeli dwustu pięćdziesięciu uczestnikach rewolucji 1905 roku, głównie bojowcach PPS. Niemniej w 1920 roku w Cytadeli rozstrzeliwano, i tak „Kurier Poranny” z 15 sierpnia pisze w małej notce o egzekucji czterech dezerterów^(). Może Henryk służył i tam, w baonie wartowniczym. Może widział egzekucję. A może tylko o tym czytał.
Po powrocie z wojny, jesienią 1920 roku, Henryk Kuroń zatrudnił się na pół roku jako kopista w fabryce kotłów Fitzner i Gamper (w życiorysie złożonym na Politechnice Lwowskiej nadmieni, że wybrał pracę w kreślarni powodowany zamiłowaniem do rysunku technicznego). Zagłębie żyło wtedy sprawą Śląska, dopiero co skończyło się drugie powstanie śląskie, trwały przygotowania do plebiscytu, który miał rozstrzygnąć, czy te bogate i wysoko uprzemysłowione ziemie przypadną Polsce czy Niemcom. Od wybuchu pierwszego powstania, w 1919 roku, Sosnowiec był głównym ośrodkiem wsparcia walki o polski Śląsk (w fabryce Fitzner i Gamper mieścił się jeden ze sztabów). To stąd szły apele, petycje i naciski polityczne do Warszawy, żeby energiczniej zajęła się sprawą. To tu organizowały się oddziały, które ruszały do walki, działały szpitale, obozy uchodźców, wychodziła prasa powstańcza.
Henryk Kuroń podawał, że był łącznikiem w sosnowieckim „sztabie kapitana Dreyzy”, założyciela Polskiej Organizacji Wojskowej na Śląsku, że był instruktorem w Związku Strzeleckim, że w akcji plebiscytowej działał jako agitator za przyłączeniem Śląska do Polski i został „pobity przez Francuzów w kolonii francuskiej na Śląsku”, że brał udział w trzecim powstaniu^(). Trudno to zweryfikować. Najpewniej jakoś w tym wszystkim uczestniczył, ale też – jak to miał w zwyczaju – po latach wyolbrzymiał swoją rolę. Powstania śląskie i plebiscyt nie weszły zresztą do mitologii rodzinnej Kuroniów. Dużo bardziej lubili opowiadać o sprawie robotniczej.
„Jadę do Kopalni Generał Zawadzki na spotkanie i przypomina mi się, że ojciec pracował w tej samej kopalni co Zawadzki^() – opisywał Jacek jedno ze spotkań w czasie pierwszej Solidarności. – Pytam – czy tu kiedyś była kopalnia Reden? Mówią mi, że tak. Zagrało mi w sercu; dla mnie to 1905 rok, to stryj Julek, który tu strzelał, to ojciec, który tu pracował. Przyszedłem do mojego prawdziwego źródła, stąd jestem”^().
„Spotkanie było między zmianami – kontynuował Jacek. – Stoją górnicy, cała kopalnia, jedni jeszcze czarni, drudzy za chwilę zjadą na dół. I zaraz zaczepił mnie ubeczek, ustawiony do zagrywy: »Niech no pan opowie, panie Kuroń, coś o swoich rodzicach, gdzie oni pracowali«. »Mój ojciec jest z Sosnowca, pracował na tej kopalni, był drugim maszynistą« – uśmiechnąłem się. Jakbym im zapłacił, żeby mi zadali takie pytanie. Gdybym sam to powiedział, toby było mizdrzenie się. Więc o Julku, który zastrzelił tam dyrektora kopalni, nie powiedziałem. Mógłbym to sprzedać, ale uznałem, że nie, że to moje, prywatne. Wtedy dużo jeździłem na spotkania z ludźmi, ale pierwszy raz mówiłem do górników, więc to było przeżycie, bo w domu rosłem w kulcie górniczego trudu”.
O Redenie Jacek opowiadał też i taką barwną historyjkę: „Zepsuła się ważna maszyna, właściciel sprowadził fachowca z Francji, żeby ją naprawił. Francuz rozebrał maszynę, złożył, znów rozebrał i nic. Tymczasem Henryk Kuroń zauważył, że któraś z rurek zatkała się smarem. Poprosił, żeby go zostawili samego, przedmuchał rurkę, maszyna ruszyła. Dali mu za to 2000 zł i stypendium na studia na politechnice we Lwowie. Pojechał, poznał moją mamę i tak ja się urodziłem”^().
Wkrótce potem, już w stanie wojennym, Jacek pisał do swego ojca z więzienia w Białołęce: „Tatku kochany. Żyję zupełnie porządnie, jako że jestem przecież przyzwyczajony. A jak ty się czujesz w roli ojca przetrzebionej rodziny? Właściwie to nie powinieneś być niezadowolony. Ostatecznie sam tego chciałeś. Przecież to wszystko z tych historyjek, które mi opowiadałeś w dzieciństwie, jak to mówi Grażyna: tata ci opowiadał bajki, a ty to wszystko wziąłeś na poważnie. Jak widzisz, obciążam Ciebie odpowiedzialnością. Tyle że, jak wiesz, nie tylko nie mówię tego przeciw Tobie, ale przeciwnie – cieszę się. Za Maćka już odpowiadam bezpośrednio ja. No, ale to są wszystko ozdoby, każdy człowiek sam sobie wybiera swój los”^().