Jądro ciemności - ebook
Jądro ciemności - ebook
Anglia, koniec XIX wieku. Trzech gentlemanów słucha opowieści żeglarza włóczęgi Charliego Marlowa o jego wyprawie do Konga będącego wówczas kolonią belgijską. Podróż do placówki przedsiębiorstwa handlującego między innymi kością słoniową okazuje się wędrówką do tytułowego „jądra ciemności”, w otchłań własnej podświadomości i do granic zrozumienia. Wieńczące ją spotkanie z przerażającym i fascynującym Kurtzem, którego Marlow ma sprowadzić z powrotem do cywilizowanego świata, dokonuje ostatecznego przewartościowania jego myślenia.
Niepokojąco aktualnie brzmią dziś pytania stawiane przez Conrada - o prawo do przemocy w imię cywilizacji, o genezę zła, o tożsamość człowieka i obecność Innego w każdym z nas, a także o to, czy pewne doświadczenia są w ogóle wyrażalne. Być może dlatego dzieło to zainspirowało wielu dwudziestowiecznych pisarzy, a jego ekranowych adaptacji dokonali Werner Herzog i Francis Ford Coppola. Książka budzi do dziś wiele kontrowersji.
Jądro ciemności na nowo przełożyła Magda Heydel, która opatrzyła też tekst Conrada znakomitym posłowiem.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-2865-8 |
Rozmiar pliku: | 612 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
"Nellie”, wycieczkowy jol, bez drgnienia żagli zatańczył na kotwicy i znieruchomiał. Był przypływ, pogoda niemal bezwietrzna, a ponieważ mieliśmy płynąć w dół rzeki, nie pozostało nam nic innego, jak poczekać na zmianę fali.
Ujście Tamizy rozciągało się przed nami niczym początek nieskończonego morskiego szlaku. Na horyzoncie morze i niebo stapiały się bez śladu, a zrudziałe żagle barek dryfujących z falą przypływu w tej świetlistej przestrzeni wyglądały jak znieruchomiałe skupiska czerwonawych spiczastych płacht, pociętych lśniącymi liniami rozprzy. Na niskich brzegach, które zanikały, biegnąc płasko ku morzu, kładła się mgiełka. Powietrze nad Gravesend było ciemne, a głębiej jakby gęstniało w żałobny mrok, wiszący bez ruchu ponad największym, najpotężniejszym z miast ziemi.
Naszym kapitanem i gospodarzem był Dyrektor Kompanii. Wszyscy czterej spoglądaliśmy serdecznie na jego sylwetkę, kiedy stojąc na dziobie tyłem do nas, patrzył ku morzu. Na całej rzece nie było nikogo, kto choć w połowie dorównywałby mu marynarskim szykiem. Nasz gospodarz przypominał pilota, a dla marynarza pilot to wcielenie wiarygodności. Aż trudno było uwierzyć, że tak naprawdę miejsce pracy naszego przyjaciela nie znajduje się u świetlistego ujścia rzeki, ale z tyłu, za nami, tam gdzie zapadał złowieszczy mrok.
Łączyła nas – już kiedyś o tym pisałem – więź morza. Jednoczyła ona nasze serca w czasie długich okresów rozłąki, a skutkowała i tym, że wyrozumiale znosiliśmy nawzajem swoje opowieści, a także przekonania. Mecenas – najcudowniejszy z ludzi – z powodu wieku i urzędu korzystał z jedynej na pokładzie poduszki oraz jedynego dywanika, na którym się rozciągnął. Księgowy już wyjął pudełko domina i zabawiał się ustawianiem kostek. Marlow siedział po turecku z prawej strony rufy, oparty o maszt. Policzki miał zapadłe, żółtawą cerę, proste plecy; sprawiał wrażenie ascety, a siedząc tak z opuszczonymi ramionami i otwartymi dłońmi, wyglądał niczym bożek. Dyrektor, zadowolony, że kotwica dobrze trzyma, wrócił na rufę i usiadł z nami. Leniwie wymieniliśmy parę słów. Zaraz jednak zapadła cisza. Z jakiegoś powodu nie zaczęliśmy partyjki domina. Ogarnął nas nastrój zadumy, w ciszy patrzyliśmy przed siebie. Dzień kończył się spokojem i bezruchem cudownego lśnienia. Woda migotała kojąco; pozbawione jednej chmurki niebo rozciągało nad nami dobroczynny przestwór nieskazitelnego światła; nawet mgła nad torfowiskami Essexu wyglądała niczym zwoje połyskliwego tiulu, spływające z lesistych pagórków w głębi lądu i spowijające obfitymi fałdami niskie brzegi. Tylko na zachodzie zwieszał się ponad nurtem mrok, który z minuty na minutę posępniał, jak gdyby rozwścieczony, że zbliża się do niego słońce.
Wreszcie słońce zaszło, skończyło swą niezauważalną półkolistą podróż. Jego połyskliwa biel zmieniła się w matową czerwień bez promieni i ciepła, jakby miało nagle całkiem zgasnąć, porażone zetknięciem z mrokiem otulającym ludzki tłum.
Równocześnie zmiana nadciągnęła nad pogodną wodę, która utraciła nieco blasku, za to zyskała głębię. U schyłku dnia stara rzeka trwała przy swoim ujściu nieporuszona, mając za sobą stulecia w wiernej służbie rasie zaludniającej jej brzegi, rozciągnięta w milczeniu, z godnością wodnego szlaku, który prowadzi ku najdalszym krańcom świata. Wpatrywaliśmy się w ów szlachetny nurt nie w blasku jaskrawych barw krótkotrwałego dnia, który przychodzi i odchodzi na zawsze, ale w dostojnym świetle nieprzemijających wspomnień. Bo w istocie dla człowieka, który z szacunkiem i miłością odpowiada na, jak to się od wieków mówi, „zew morza”, nie ma nic prostszego, niż przywoływać przy ujściu Tamizy wielkie duchy przeszłości. Falowanie pływów, ta nieustanna służba, porusza wodę, a wraz z nią wspomnienia ludzi i statków, które kiedyś niosło ku domowym pieleszom lub ku morskim bitwom. Ta rzeka znała wszystkich, którymi chlubi się nasz naród – od sir Francisa Drake’a po sir Johna Franklina służyła wszystkim, rycerzom utytułowanym i nieutytułowanym, wielkim błędnym rycerzom morza. Niosła wszystkie statki, których nazwy lśnią niczym klejnoty w pomroce czasu, począwszy od „Złotej Łani” wypełnionej aż po pękate burty ładunkiem skarbów – pokład zaszczyciła wizytą Jej Królewska Wysokość i tak zakończyła się wielka legenda – a skończywszy na „Erebusie” i „Postrachu” wypływających ku kolejnym podbojom, by nigdy już nie powrócić. Ten nurt znał statki i ludzi. Wypływali z Depfordu, z Greenwich, z Erith – poszukiwacze przygód i osadnicy; wypływały statki królewskie i statki handlowe; kapitanowie, admirałowie, szemrani „pośrednicy” handlu ze Wschodem oraz najemni „generałowie” floty indyjskiej. Poszukiwacze złota i sławy, wszyscy oni stąd właśnie wypływali, dzierżąc w dłoni miecz, a często pochodnię: emisariusze potęgi tego lądu, niosący zarzewie świętego ognia. Jakichże to wielkości nie unosiły fale tej rzeki wprost ku tajemnicy nieobeszłej ziemi!... Marzenia ludzi, ziarno wspólnot, zalążki imperiów.
Słońce zaszło; na rzekę opadł zmrok, a na brzegu rozbłyskiwały kolejno światła. Jasno błyskała latarnia Chapmana, trójnożna konstrukcja wzniesiona na błotnistej łasze. Na farwaterze to w górę, to w dół przesuwały się światła statków. A dalej na zachód, w głąb rzeki, na tle nieba wciąż jeszcze ciemniała złowroga sylweta miasta potwora: złowieszczy mrok w słońcu i trupi blask pod gwiazdami.
– A przecież i tu – odezwał się niespiesznie Marlow – było kiedyś ciemne miejsce tego świata.
Jako jedyny z nas Marlow wciąż jeszcze odpowiadał na „zew morza”. A jeśliby szukać przeciwko niemu zarzutów, to znalazłby się chyba tylko taki, że nie jest idealnym przedstawicielem swojego gatunku. Był marynarzem, ale i wędrowcem, podczas gdy większość ludzi morza wiedzie żywot, by tak rzec, osiadły. Myślą w kategoriach „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”, a dom – czyli statek – mają zawsze z sobą; podobnie ojczyznę, którą jest morze. Statki są do siebie bardzo podobne, a morze zawsze jest takie samo. Wobec niezmienności otoczenia obce brzegi, obce twarze, cały ruchomy ogrom życia, który przesuwa się przed oczyma marynarzy, spowija nie tyle przeczucie tajemnicy, ile granicząca z pogardą niewiedza. Dla nich nie ma żadnych tajemnic, jest jedynie morska dal: ich życiowa wybranka i pani, nieprzenikniona niczym Przeznaczenie. Zatem zwykła wieczorna przechadzka albo wyjście na kielicha wystarcza im, by zyskać wgląd w sekrety całego kontynentu, które zresztą na ogół okazują się zupełnie niewarte poznania. Opowieści marynarzy są proste i bezpośrednie, cały ich sens mieści się w skorupce orzecha. Marlow jednak nie był typowy – jeśli pominąć skłonność do opowiadania historii – dla niego sens nie tkwił jak pestka w środku każdej sceny, ale znajdował się na zewnątrz, otulał ujawniającą go opowieść, podobnie jak blask księżyca ujawnia istnienie mgiełki, mglistej aureoli, widocznej dzięki jego upiornemu światłu.
Taka oderwana uwaga nikogo nie zdziwiła. Cały Marlow. Przyjęto ją w milczeniu. Żaden z nas nawet się nie wysilił, żeby coś mruknąć w odpowiedzi, a wtedy Marlow bardzo wolno zaczął:
– Miałem na myśli pradzieje, czasy, kiedy pierwszy raz przybyli tu Rzymianie, dziewiętnaście wieków temu – ot, któregoś dnia… Od tego czasu ta rzeka niosła światłość – wy mówicie „rycerzy”? Tak, ale ona jest jak pożar na równinie, jak błyskawica wśród chmur. Żyjemy w rozbłysku – oby trwał, dopóki jeszcze nasza stara ziemia się kręci. Jednak ledwie wczoraj była tu ciemność. Wyobraźcie sobie, co musiał czuć dowódca takiej pięknej – jak one się nazywały? – tryremy z Morza Śródziemnego, któremu nagle dają rozkaz, że ma iść na północ. Gnają go lądem przez Galię, dają mu pod komendę jeden z tych okrętów, które legioniści, jeśli wierzyć temu, co się czyta, w parę miesięcy budowali tu setkami – swoją drogą, majstrowie musieli z nich być niekiepscy. Tylko go sobie wyobraźcie: koniec świata, morze ma kolor ołowiu, niebo barwę dymu, stateczek równie sztywny jak akordeon, a ten musi iść w górę rzeki z towarem, z rozkazami lub z czym tam jeszcze. Piaszczyste brzegi, bagna, lasy, dzicy ludzie – do jedzenia dla cywilizowanego człowieka tyle co nic, a do picia tylko woda z Tamizy. Nie ma falerna, na brzeg nie da się wyjść. Tu i ówdzie jakiś obóz wojskowy zagubiony w dziczy jak igła w stogu siana, zimno, mgła, burze, zaraza, wygnanie i śmierć – śmierć, która czai się w powietrzu, w wodzie, w zaroślach. Musieli tu padać jak muchy. Nasz dowódca oczywiście wykonał swoje zadanie. Na pewno bardzo dobrze i niewiele się nad tym zastanawiając, tyle że później pewnie się przechwalał, przez co to nie przeszedł. Ci Rzymianie mieli dość ikry, żeby zmierzyć się z ciemnością. Może pocieszał się spodziewanym w odpowiednim czasie awansem na oficera floty w Rawennie, jeśli tylko przyjaciele w Rzymie go nie zawiodą, a jemu samemu uda się przeżyć w tym koszmarnym klimacie. Albo pomyślcie: młody obywatel w todze, porządny człowiek – no dobrze, powiedzmy, że troszkę za dużo grywał w kości – zjawia się tu w orszaku jakiegoś prefekta czy poborcy podatkowego, może nawet kupca, by zakosztować odmiany losu. Ląduje na bagnach, przedziera się przez puszcze, a potem na jakiejś placówce w głębi lądu czuje nagle, jak zaciska się wokół niego szczelny krąg barbarzyństwa, kompletnego barbarzyństwa – niepojęte życie dziczy kłębiące się po lasach, po dżunglach, w sercach dzikich ludzi. On do ich tajemnic nie ma dostępu. Musi żyć w samym sercu tego, co niepojęte, a zarazem obrzydliwe. Jest w tym wszystkim coś pociągającego, jakaś fascynująca siła, która go zagarnia. Fascynacja wstrętem, rozumiecie. Wyobraźcie sobie, jak w nim narasta żal, pragnienie ucieczki, bezsilne obrzydzenie, poczucie klęski, nienawiść.
Marlow przerwał.
– A jednak – podjął po chwili, unosząc ku nam zgiętą w łokciu rękę z otwartą dłonią: siedział ze skrzyżowanymi nogami, wyglądał niczym nauczający Budda, w europejskim stroju i bez kwiatu lotosu – a jednak nikt z nas nie miałby dokładnie takich samych odczuć jak on. Nas ratuje skuteczność, służba skuteczności. Tamci wtedy nie mieli zbytnich osiągnięć pod tym względem. Kolonialiści to z nich nie byli. Ich rządy, jak podejrzewam, oznaczały ucisk i niewiele więcej. To byli zdobywcy, a do tego potrzeba jedynie brutalnej siły, którą nie ma się co chwalić, bo przecież siła jednych to tylko przypadek wynikający ze słabości innych. Wyszarpywali, co się dało, tylko dlatego, że mieli co wyszarpnąć. Zwyczajna grabież z użyciem siły, kwalifikowany rozbój na skalę masową dokonywany na ślepo – co jest przecież naturalne, kiedy człowiek w ciemnościach idzie po omacku. Zdobywanie ziemi na ogół oznacza odbieranie jej tym, którzy mają inny odcień skóry albo nieco bardziej spłaszczone nosy, a to nie jest zbyt piękne, zwłaszcza kiedy się przyjrzeć z bliska. Odkupieniem może stać się jedynie idea. Jakaś idea, która za tym stoi: nie sentymentalne pozory, ale prawdziwa idea oraz bezinteresowna wiara w nią – w coś, co zostaje ustanowione, czemu oddaje się pokłon i składa ofiary…
Marlow zamilkł. Po wodzie ślizgały się płomyki, zielone, czerwone, białe, goniły się, nakładały na siebie figlarnie, łączyły, krzyżowały, a potem rozdzielały powoli lub pospiesznie. Ruch wielkiego miasta trwał w gęstniejącej nocy nad bezsenną rzeką. Patrzyliśmy przed siebie i czekaliśmy na koniec przypływu – nie mieliśmy niczego do roboty, a gdy po długiej chwili milczenia Marlow odezwał się z wahaniem: „Pamiętacie może, że kiedyś, na jakiś czas, zamieniłem słoną wodę na słodką”, wiedzieliśmy już, że do nadejścia odpływu jesteśmy skazani na jedną z jego pozbawionych konkluzji opowieści.
– Nie będę was zamęczał opowiadaniem o tym, co wydarzyło się mnie samemu – zaczął, podkreślając w ten sposób słabość wielu gawędziarzy, często zupełnie nieczułych na to, co naprawdę obchodzi słuchaczy – ale żeby zrozumieć skutki, jakie ta przygoda miała dla mnie, musicie dowiedzieć się, jak znalazłem się tam, gdzie się znalazłem, co widziałem i jak płynąłem w górę owej rzeki do miejsca, gdzie spotkałem się z tym nieszczęśnikiem. Był to najdalszy punkt, do którego można było dotrzeć drogą wodną, a zarazem zwieńczenie mojej przygody. To miejsce w pewien szczególny sposób oświetliło wszystko wokół mnie, także moje myśli. A było ponure i żałosne zarazem, nie miało w sobie nic nadzwyczajnego ani jasnego. Oj nie, nie było jasne. Myślę jednak, że rzucało swojego rodzaju światło.
W tym czasie, jak może pamiętacie, wróciłem właśnie do Londynu po dłuższym okresie spędzonym na Oceanie Indyjskim, na Pacyfiku i na Morzach Chińskich, czyli po zwykłej dawce Wschodu – w sumie po jakichś sześciu latach – więc obijałem się tu i tam, przeszkadzałem wam w pracy, nachodziłem was w domach, zupełnie jakbym dostał misję z nieba, żeby was ucywilizować. Przez jakiś czas było cudownie, ale dość szybko zmęczyłem się tym odpoczywaniem. Wtedy zacząłem się rozglądać za miejscem na statku, a to jest dla mnie najcięższa robota pod słońcem. Tymczasem statki nawet na mnie nie spojrzały. I to też mnie zmęczyło.
Kiedy byłem chłopcem, fascynowały mnie mapy. Godzinami mogłem gapić się na Amerykę Południową, Afrykę czy Australię, zatapiałem się w marzeniach o chwale odkrywcy. Wtedy jeszcze na świecie było dość sporo białych plam, więc kiedy któraś z nich zdawała mi się szczególnie nęcąca, choć właściwie wszystkie były nęcące, kładłem na niej palec i oświadczałem: kiedy dorosnę, wybiorę się tam. Pamiętam, że jednym z takich miejsc był biegun północny. Nie dotarłem tam jeszcze i raczej już się nie wybiorę. Czar prysł. Były też inne punkty, rozrzucone wokół równika i na wszelkich innych szerokościach obu półkul. Do niektórych z nich dopłynąłem, ale… nie będziemy o tym gadać. Pozostała wszakże jeszcze jedna plama, najbielsza, by tak rzec, i na tę właśnie miałem wtedy chętkę.
To prawda, że w tym czasie plama ta nie była już bynajmniej biała. Od czasu mojego dzieciństwa wypełniła się rzekami, jeziorami i nazwami. Przestała być pustą przestrzenią kryjącą rozkoszne tajemnice, pustym obszarem, nad którym mały chłopiec mógł roić sny o potędze. Stała się siedliskiem ciemności. Przecina ją jednak pewna rzeka, potężna, wielka rzeka, na mapie przypominająca ogromnego, wijącego się węża, który głowę wspiera na morzu, ciało rozciąga łukiem po wielkim obszarze, a jego ogon ukryty jest gdzieś w głębi lądu. Wpatrywałem się w mapę tej rzeki w sklepowej witrynie, czując, że mnie zahipnotyzowała jak wąż hipnotyzuje ptaka, głupiutkiego ptaszka. Wtedy przypomniałem sobie, że przecież istnieje wielki koncern, przedsiębiorstwo prowadzące handel na tej rzece. Niech to diabli! – powiedziałem sobie. Przecież nie mogą handlować na takim bezmiarze wody bez użycia jakichś statków. Parowce! Czemu bym nie miał się dostać na taki parowiec? Szedłem po Fleet Street i nie mogłem się otrząsnąć. Wąż mnie skusił.
To było oczywiście przedsiębiorstwo kontynentalne, rozumiecie, Towarzystwo Handlowe. Ale ja miałem na kontynencie masę krewnych, bo, mówią, tam jest tanio i wcale nie tak okropnie.
Z przykrością muszę się przyznać, że zacząłem tych ludzi nękać. Już to stanowiło dla mnie nową sytuację. Nie byłem, wiecie, przyzwyczajony do takiego załatwiania spraw. Zawsze chodziłem swoimi drogami, na własnych nogach, tam dokąd mi się chciało. Sam nie mogłem w to uwierzyć, ale, widzicie, poczułem, że muszę się dostać na tę rzekę za wszelką cenę. Dlatego ich nachodziłem. Mężczyźni mówili: „Ach, mój drogi”, ale potem nic nie robili. Wtedy – nie dacie wiary – odwołałem się do pomocy kobiet. Ja, Charlie Marlow, zagnałem do roboty kobiety! Żeby mi znalazły pracę. Święci pańscy! Sami widzicie, ten pomysł mnie opętał. Miałem ciotkę, kochaną entuzjastkę. Napisała do mnie: „To cudowna myśl, jestem zdecydowana zrobić wszystko, wszystko, żeby ci pomóc. To wzniosła idea. Znam żonę kogoś wysoko postawionego w administracji oraz człowieka, który ma wielkie wpływy” etc., etc. Była gotowa poruszyć niebo i ziemię, byle tylko wsadzić mnie jako kapitana na jeden z tych parowców, skoro miało mnie to uszczęśliwić.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej