- W empik go
Jaga - ebook
Jaga - ebook
Oto fascynujące przygody młodej Jarogniewy.
Jaga kończy studia i ucieka z domu. Dosłownie. Pakuje jedną walizkę, pod nieobecność ojca porzuca swojego narzeczonego i wyjeżdża do Bielin, małej świętokrzyskiej wsi, w której jej babcia była szeptuchą. Jednak czy wygadana i rezolutna dziewczyna poradzi sobie z praktyką oraz z nieprzychylnymi jej mieszkańcami, którzy najchętniej za porady płaciliby jajkami i kiełbasą? Na domiar złego słowiańskie demony wszelakiej maści upodobały sobie teren wokół Łysej Góry.
Na szczęście miły wróż Mszczuj oraz przystojny i wielce tajemniczy bóg ognia Swarożyc pomogą dziewczynie zadomowić się w chatce pod lasem.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68005-40-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W chatce pachniało kwiatami i świeżymi ziołami. Pomimo jesiennego chłodu, który usiłował się zakraść przez lekko nieszczelne okna, we wnętrzu było ciepło i przytulnie. Na okrągłym stoliku leżał czysty, kłujący w oczy swoją bielą obrus. Brzegi miał tak mocno wykrochmalone, że zamiast opaść w dół, sterczały na boki. Stojący na stoliku zgrabny wazon z różowego szkła pełen był gałązek jarzębiny uginających się od czerwonych korali owoców.
Podłogę w chacie niedawno wymieniono. Krzywe, trzeszczące przy każdym kroku deski odeszły w przeszłość. Nowa klepka była z kolei tak dobrze polakierowana, że można było się na niej poślizgnąć, dlatego krzątająca się po chatce kobieta miała na stopach antypoślizgowe kapcie. Podśpiewywała pod nosem skoczną wiejską przyśpiewkę, przecierając kuchenny blat ścierką w kratkę, chociaż nigdzie nie było widać ani drobinki kurzu czy plamki oleju.
W piecu wesoło hulał ogień. Jego blask i migotanie świec skutecznie rozpraszały mrok, który napływał do domku przez okna. Czerwony czajnik postawiony na kuchni kaflowej zaczął gwizdać.
Szeptucha złapała przez ścierkę czarną rączkę i zdjęła go z płyty. Zalała zioła, które wcześniej nasypała sobie do kubka.
– Gałgan, jak myślisz, przyjedzie dzisiaj? – zapytała kota leżącego na podłodze w pobliżu pieca. – Wspominała na kartce pocztowej, że pojawi się niedługo.
Mruczek o utrąconym uchu nie zaszczycił jej nawet jednym spojrzeniem. Leżał zwinięty w ciasny kłębek, z pyskiem schowanym pod własną pachą. Kobieta była pewna, że zwichnął sobie wszystkie stawy, żeby ułożyć się w taki sposób. Fascynowało ją też, w jaki sposób oddycha, bo była przekonana, że jego klatka piersiowa w ogóle się nie porusza.
– Czasem się zastanawiam, Gałganie, czy ty aby na pewno jesteś zwykłym kotem.
Nagle zwierzak podniósł głowę i miauknął ostrzegawczo. Wbił spojrzenie w drzwi wejściowe. Nie minęło pięć minut, a te zadrżały, gdy ktoś zastukał w nie trzy razy.
– Ty to masz słuch – skwitowała szeptucha. – Proszę! Otwarte!
Tajemniczy gość nacisnął klamkę i wszedł do środka, wpuszczając ze sobą chłód wieczoru. Kobieta odstawiła kubek. Na jej ustach pojawił się szeroki uśmiech. Szczęśliwy kot także zerwał się ze swojego miejsca i na nieco sztywnych od snu nogach podreptał do wejścia.
– Gałgan! – zagruchała starsza kobieta od progu. Pochyliła się, żeby podrapać go za uchem. – Tęskniłeś za mną?
Kociak zamruczał głośno i o mało się nie przewrócił podczas szaleńczego ocierania o jej nogi.
– Przez pierwszy miesiąc nie chciał jeść. Potem, gdy protest głodowy już go zmęczył, zaczął sikać na stół, żeby pokazać mi swoje niezadowolenie – powiedziała szeptucha, z rozbawieniem obserwując pokaz czułości postrachu bielińskich psów. – Na szczęście doszliśmy w końcu do porozumienia. Jago, ja też za tobą tęskniłam.
Staruszka wyprostowała się z lekkim westchnięciem. Zamknęła za sobą drzwi, a następnie wyswobodziła się z grubego płaszcza i kolorowej chustki, która zakrywała jej niemal całą głowę. Uścisnęły się serdecznie.
– Okropna pogoda – stwierdziła. – Strasznie zmarzłam. Na szczęście Nowakowa mnie podrzuciła z centrum Bielin.
Przez głowę młodej szeptuchy przemknęła myśl, że jakąkolwiek część Bielin trudno określić szumną nazwą „centrum”, ale w porę ugryzła się w język.
– Gdybyś wcześniej zadzwoniła, odebrałabym cię z dworca kolejowego w Kielcach – zauważyła.
– Eee tam. Tylko kłopotu bym wam narobiła. Poza tym nie byłam pewna, czy jednak dzisiaj wrócę.
– Mogłaś zadzwonić.
– Od komórek dostaje się raka.
Baba Jaga usiadła przy stoliku i oparła dłonie na śnieżnobiałym obrusie. Krytycznym spojrzeniem zmierzyła wnętrze swojej chatki, a także wygląd młodej szeptuchy.
– Widzę, że trochę tutaj zmieniłaś – zauważyła twardym tonem.
Po plecach Gosi przebiegł dreszcz niepokoju. Miała nadzieję, że mentorce spodobają się drobne unowocześnienia, a także remont ścian i podłogi. Sądziła, że zostanie raczej pochwalona, a nie skarcona.
– Nie podoba ci się? – zapytała.
– Tego nie powiedziałam. Cieszy mnie, że zmieniłaś podłogę i że jest tak czysto… ale pachnie dziwnie.
– Dziwnie?
– Przyznaj się. Zamiast myć naturalnymi środkami, użyłaś jakiegoś świństwa ze sklepu.
Gosia uciekła spojrzeniem. Myślała, że zapach wywietrzeje, zanim Baba Jaga wróci.
– No jakby to powiedzieć… – zaczęła. – A może naleweczki? Pewnie zmarzłaś w podróży. Pogoda teraz taka brzydka.
Rzuciła się pędem do kredensu i wyjęła butelkę z likierem poziomkowym. Po chwili namysłu ją odłożyła i wyjęła nalewkę malinową. Znowu się zawahała. Malinówka także wróciła na swoje miejsce. Gosia wyciągnęła mocną nalewkę z czarnego bzu i dwa kieliszki.
– Kapcie w kształcie różowych jednorożców są nieakceptowalne – skrytykowała Baba Jaga.
Gosława zerknęła na swoje stopy. Ogromne futrzane kapcie faktycznie dość mocno rzucały się w oczy. Niemniej Gosia bardzo je lubiła. Głównie dlatego, że dostała je od Mieszka na ich pierwsze Szczodre Gody, które spędzili we trójkę.
– Poza tym jednorożce nie istnieją. Nie było patriotycznych kapci? Z jakimś ludowym ornamentem? – narzekała dalej Jaga.
– No niestety, wersji gnijącego utopca nie produkują – mruknęła młoda szeptucha.
Gałgan wepchnął się na kolana Baby Jagi. Kobieta złapała mruczącego kocura pod pachy i uniosła go do twarzy. Powąchała futro ulubieńca.
– On też jakoś dziwnie pachnie.
Gosia czym prędzej napełniła kieliszki. Przeniosła wazon z jarzębiną na szafkę koło pieca, a na stole postawiła upieczone tego dnia ciasto drożdżowe i małe talerzyki.
Jaga nadal wąchała swojego kota. Po chwili odstawiła go na ziemię i dokładnie przyjrzała się swoim dłoniom.
– I nie brudzi, jak się go dotknie… – mruknęła podejrzliwie. – Ja rozumiem, że uprałaś obrus i firanki, ale kota też?
– Miał pchły i robaki. Poszłam z nim do weterynarza, dostał szczepionki, leki na odrobaczenie, a potem razem z Mieszkiem umyliśmy go specjalnym szamponem dla kotów.
Jaga zerkała podejrzliwie na zwierzę, które zdołało podporządkować sobie wszystkie bielińskie dachowce. Nie było miłym, kolankowym kotkiem, który pozwala się czesać i przycinać pazurki.
– Pozwolił ci się umyć? – zdziwiła się.
– Powiedzmy, że musiałam w tym celu użyć pewnego delikatnie usypiającego specyfiku. – Gosława usiadła na krześle i wsunęła stopy pod stół, żeby kapcie przestały kłuć w oczy Babę Jagę.
– Ale po co?
– Gard się z nim bawi. Lepiej odrobaczyć kota, niż wiecznie odrobaczać dziecko i wyciągać mu pchły z włosów.
Jarogniewa pokiwała głową. Doszła do wniosku, że nie powinna aż tak dużo narzekać. Teraz to Gosia była bielińską szeptuchą. Do niej należała chatka i ogródek ziołowy. A jeśli chodzi o opiekę nad Gałganem, to Jaga sama go jej powierzyła, kiedy wyjechała na ponadroczną podróż po świecie. W rzeczy samej kocur wyglądał zdrowiej niż zwykle. Jeszcze nigdy smoliste futro aż tak się nie błyszczało. Poza tym Jaga wyraźnie czuła po jego ciężarze, że zwierzak w żadnym razie nie był zabiedzony.
– Może to i dla Gałgana zdrowiej – przyznała ugodowo. – A co u Mieszka i oczywiście u Garda? – Sięgnęła po kieliszek i jednym haustem go opróżniła. – Gard… To imię zupełnie nie pasuje do waszego syna. Rozumiem, że tak się nazywał jakiś dobry przyjaciel Mieszka, ale na bogów… Nie miałaś nic do powiedzenia w sprawie imienia własnego dziecka? Powinien nosić jakieś dobre, słowiańskie imię. W końcu ciąży na nim duża odpowiedzialność.
Gosława także wypiła nalewkę i szybko napełniła ponownie kieliszki. Jeśli miały rozmawiać o przyszłości Garda, to zdecydowanie musiała się napić. Drżała na samą myśl o tym, co może kiedyś spotkać jej syna. Dobrze wiedziała, że bogowie cały czas na nich patrzą i czekają. Bała się. Mały Gard już teraz zaczynał zdradzać zdolności, których nie powinno mieć zwyczajne trzyletnie dziecko.
Bogowie… nawet zapałki nie były mu potrzebne, żeby narobić zamieszania. Gosia nie chciała myśleć, co będzie później.
– Mnie się podoba imię Gard – odpowiedziała. – Poza tym podczas postrzyżyn wybierzemy mu coś nowego, bardziej pasującego do jego charakteru.
Spojrzenie Jarogniewy złagodniało. Kobieta skarciła się w myślach za to, że znowu naskoczyła na Gosię.
– Przepraszam cię, to wszystko przez Nowakową. Ta kobieta naprawdę potrafi napsuć człowiekowi krwi. Wystarczyło piętnaście minut w jej samochodzie, żebym straciła dobry humor na miesiąc – próbowała się wytłumaczyć.
– Nie ma sprawy. – Część napięcia, które odczuwała Gosia, zniknęła. – Może poczęstujesz się ciastem? Sama piekłam.
– Ty spróbuj pierwsza, skarbie. Obie wiemy, jak gotujesz.
Gosława nawet nie protestowała. Kuchnia nigdy jej nie lubiła (z wzajemnością), to był znany wszystkim fakt. Na szczęście ciasto, chociaż odrobinę suche, okazało się bardzo smaczne.
– Bez rodzynek? – zapytała Jaga, oglądając swój kawałek z każdej strony.
– Rodzynki w cieście są obrzydliwe.
– Ech… ty i te twoje pomysły. No cóż, trudno. To opowiadaj! Działo się coś ciekawego, kiedy mnie nie było? – zapytała Jarogniewa.
– Nie, wszystko miałam pod kontrolą. Z szeptuchowaniem chyba też coraz lepiej daję sobie radę. Mieszkańcy wydają się mi ufać. Nikt nie pluje na mój widok. Przychodzą całkiem chętnie. Kiedy czegoś nie wiedziałam, dzwoniłam do szeptuchy z Huty Nowej.
– Ach, do Mirosławy? Co tam u niej słychać? – ucieszyła się Jaga.
– Tak, do Mirosławy. Wszystko u niej dobrze. Ciągle ma koszmary po tamtej nocy, kiedy zaatakował ją spaleniec, ale trzyma się całkiem nieźle jak na swój wiek.
– Jest tylko pięć lat starsza ode mnie… Nie przesadzaj z tym wiekiem.
Gosia pokiwała głową. Bardzo polubiła Mirosławę. Staruszka była nadzwyczaj sympatyczna, zawsze chętnie służyła jej dobrą radą i pomocą. Poza tym uwielbiała dzielić się przy każdej okazji ciekawostkami z życia Jarogniewy. W młodości spędziła z nią sporo czasu. Mimo że Baby Jagi nie było w pobliżu przez ostatni rok, Gosława dowiedziała się o niej bardzo, bardzo dużo. Nie była tylko do końca pewna, które historie są prawdziwe, a które to tylko bajania starszej pani cierpiącej na umiarkowaną demencję, ponieważ część z tych opowieści brzmiała nieprawdopodobnie.
– Wspominała mi trochę o tobie i waszych wspólnych czasach – powiedziała młoda szeptucha.
– Och, doprawdy, Mirka coś opowiadała?
Jaga wypiła kolejny kieliszek. Na jej ustach pojawił się melancholijny uśmiech.
– Tak, moja młodość była dosyć ciekawa – przyznała po chwili zadumy.
– Kiedyś obiecałaś, że mi o niej opowiesz, a ja mam dzisiaj wolny wieczór – zaproponowała Gosia. – Moi chłopcy pojechali na weekend do Warszawy, do mojej mamy. Nigdzie mi się nie spieszy. Jeśli miałabyś ochotę na powspominanie starych czasów...
– Oj, nie aż takich starych! – żachnęła się Baba Jaga.
Tylko udawała gniew. Jej dobry humor, który wydawać by się mogło, że bezpowrotnie zniknął podczas kontaktu z Nowakową, powrócił. Nie miała nic przeciwko spędzeniu wieczoru, a może nawet i nocy, na pogawędce.
Tak naprawdę przez całą swoją podróż po świecie skrycie tęskniła za domem i za Gosią, którą pokochała jak własną córkę albo wnuczkę. Myślała, że zwiedzanie krajów, o których słyszała tylko z książek i telewizji, sprawi jej dużo przyjemności, ale przekonała się, że samotne podróże wcale nie są takie miłe.
– Chyba że jesteś zmęczona, to rozmowę możemy przełożyć – szybko dodała Gosława. – Długa droga za tobą…
– Och, w żadnym razie! – przerwała jej Jaga. – Wynudziłam się w tych pociągach i samolotach. Brakowało mi… brakowało mi Bielin. Naprawdę. Nie spodziewałam się, że aż tak będę tęsknić za tym miejscem. Kiedyś zastanawiałam się poważnie, czy z niego nie uciec. Teraz, po latach, wiem, że podjęłam wówczas dobrą decyzję.
Wzruszyła się. Przetarła szybko oczy, udając, że wpadł jej do nich jakiś paproch.
– Skoro już mamy plotkować, to chodźmy do mnie. Łap butelkę i ciasto. Ja wezmę Gałgana i usiądziemy sobie wygodnie przy kominku – zaproponowała.
– Piżama party! – ucieszyła się Gosia.
– Powiedzmy. Tylko weź dużo alkoholu. To nie są historie do opowiadania na trzeźwo. W sumie to przydałyby nam się zioła, które palił w ognisku Mszczuj. Wtedy byłaby dobra zabawa. Jak kiedyś.
Gdy zasiadły przy ogniu, Baba Jaga rozpoczęła swoją opowieść…1.
Stara zniszczona walizka była praktycznie pusta. Z ubrań zapakowałam tylko kilka koszul, jedną sukienkę, bieliznę, a także lekko znoszone sandały. Dołożyłam kilka książek ze studiów, które mogły mi się przydać, oraz zeszyt mojej babci z przepisami i zaklęciami. Księgi były dla mnie ważniejsze od ubrań. Z nich mogłam czerpać wiedzę, gdy o czymś zapomniałam. Resztę swojego dobytku zostawiłam w domu rodzinnym. Postanowiłam, że po ubrania jesienne i zimowe przyjadę w wolnym czasie. Nie było sensu zabierać wszystkiego za jednym razem.
Taszcząc walizkę, przeszłam całą drogę pieszo, od PKS-u aż do chatki babci, bez żadnego problemu. Spacer był tak przyjemny, że chętnie pokonałabym jeszcze kilka kilometrów. Cieszyłam się każdym krokiem przybliżającym mnie do mojego nowego domu, dlatego nawet gdy jeden z gospodarzy zaproponował mi podwiezienie furmanką, odmówiłam. Im bliżej chaty mojej babci się znajdowałam, tym doroślejsza się czułam. Wyjazd do stolicy na studia był wystarczającym testem na dojrzałość, jednak dopiero teraz poczułam się panią swojego losu. Wreszcie rodzice mieli przestać się wtrącać w to, co robię. Wreszcie sama mogłam o sobie decydować.
Wbrew ich narzekaniom zamierzałam rozkręcić dobrze prosperujący biznes, zamiast wieść życie przykładnej pani domu. Nie wierzyli w mój sukces. Zwłaszcza ojciec, który uważał, że miejsce kobiety jest w domu. Poza tym oboje byli przekonani, że powinnam wyjść za Bratomiła, który zalecał się do mnie od kilku lat. Innych kandydatów do mojej ręki nie było, więc tego jedynego hołubili jak własnego syna.
Z Bratomiła był naprawdę miły chłopak, choć uparty jak osioł. Sama zresztą byłam sobie winna. Pozwoliłam mu się całować w jedno ze świąt, kiedy jeszcze chodziliśmy do szkoły. Od tamtej pory ubzdurał sobie, że bogowie spletli naszą przyszłość. Większej głupoty nie słyszałam…
Mimo że kilkakrotnie mu mówiłam, że nie chcę zostać jego żoną, cierpliwie czekał, aż skończę studia, żeby dosłownie na następny dzień przyjechać do mojego ojca z butelką miodu i prosić o moją rękę. Pewnie miał na to wpływ moment mojej słabości, gdy podczas którychś ferii dałam mu się zaciągnąć do stodoły. Niemniej przeszłości nie naprawię. Było, minęło.
Gdy udał się do mojego ojca, nie zapytawszy mnie wcześniej oczywiście o zdanie, krew mnie zalała. Przyszłość z Bratomiłem z całą pewnością byłaby spokojna i bezpieczna, ale nie tego oczekiwałam od życia. Niech moi bracia spełniają marzenia rodziców o trzódce wnuków. Ja chciałam sama decydować o swojej przyszłości. Nie wykluczałam, że kiedyś wyjdę za mąż i urodzę córkę, która przejmie po mnie rodzinne tradycje. Z całą pewnością nie miałam jednak ochoty, żeby nastąpiło to szybko.
Bratomił musiał obejść się smakiem. Odprawiłam go wtedy, przez co ojciec nie odzywał się do mnie przez tydzień. Matka też się boczyła, ale ona w przeciwieństwie do taty wiedziała od dawna, jaką przyszłość sobie wymarzyłam. Nie była nią zachwycona, ale zdawała sobie sprawę z tego, że nawet gniew bogów nie zdołałby odwieść mnie od wybranego celu. To dlatego pewnego dnia wymknęłam się z walizką z domu, gdy tylko ojciec i moi bracia poszli na pole. Pożegnałam się jedynie z mamą.
I w taki oto sposób trafiłam do Bielin.
Postawiłam walizkę na poboczu. Mój marsz dobiegł końca. Dotarłam do chatki babci. Zatrzymałam się przy płocie i chłonęłam ten widok.
– Moja chatka – szepnęłam do siebie i uśmiechnęłam się szeroko.
Nie odstraszał mnie widok zaniedbanego domu. Dach był lekko zapadnięty, niegdyś białe ściany pokrywała gruba warstwa kurzu i pyłu, a ogród zapełniały chwasty. Dobrze wiedziałam, że nie ma bieżącej wody, a w krzywym wychodku prawdopodobnie roi się od pająków. Niemniej gospodarstwo miało jedną ważną zaletę – było od teraz moje.
Babcia Radomiła nie miała przed śmiercią siły, by zadbać o chatkę i obejście. W ostatnich latach mocno zniedołężniała, mimo to cały czas odmawiała przeniesienia się do moich rodziców, gdzie miałaby zapewnioną opiekę. Wolała umrzeć u siebie, na swoich warunkach.
Ja chciałam być taka sama. Tylko oczywiście nie zamierzałam zbyt szybko wybierać się do świata zmarłych, Wyraju.
Poczułam, jak po moim policzku popłynęła łza. Babcia umarła ledwie miesiąc wcześniej. Ciągle pamiętałam jej głos i ciepłe, sękate dłonie, którymi objęła moją twarz tuż przed przekazaniem mi błogosławieństwa, kluczy do swojego domu, a także zeszytu z zaklęciami, jej największego skarbu. Zrobiła to jakieś pół roku temu, kiedy odwiedziłam ją na Szczodre Gody. Chyba przeczuwała, że jej czas już się zbliża.
Wszyscy wiedzieliśmy, że się starzeje, że nie zostało jej dużo czasu. Jednak jej śmierć i tak była dla nas zaskoczeniem. Babcia poruszała się wolniej, ale wciąż sama sobie radziła.
O jej zgonie poinformował nas lokalny żerca. Specjalnie przyjechał do naszego gospodarstwa, by przekazać te smutne wieści, ponieważ nie mieliśmy telefonu. Mnie wtedy nie było w domu, jeszcze nie wróciłam z Warszawy. Gdybym przyjechała dzień wcześniej, mogłabym z nim porozmawiać. Babcię znaleziono podobno we własnym łóżku. Jej ciało odkryła pacjentka, z którą umówiła się na poranek.
Westchnęłam ciężko. Chociaż nie spędzałam z nią dużo czasu, bardzo za nią tęskniłam. Dziwnie mi było ze świadomością, że jej już nie ma.
Chatka babci zawsze wydawała mi się piękna. Oczyma wyobraźni widziałam, jak teraz jeszcze pozbawione pąków, rosnące przy ścianie malwy kwitną na różowo. Jak oczyszczona ścieżka prowadzi pomiędzy rabatami do odmalowanych drzwi, a z kominka wydostaje się smużka dymu. Nie mogłam się doczekać, gdy zapalę w piecu święty ogień.
Na zakręcie pojawił się rozklekotany samochód. Robił tyle hałasu, że umarłego postawiłby w jednej chwili na nogi. Jechał w moim kierunku. Oceniłam go wzrokiem. Nie należał do najnowszych modeli, dodatkowo był strasznie brudny. Niemniej i tak pozazdrościłam jego właścicielowi. Zawsze chciałam mieć samochód, ale chyba długo nie będzie mnie na niego stać. W najbliższych latach raczej się nachodzę po okolicznych drogach.
Przestałam sobie zawracać głowę duszącym się autem, bo poza chatką babci, to znaczy moją chatką, w pobliżu znajdowało się jeszcze kilka zabudowań gospodarskich. Samochód pewnie kierował się do któregoś z nich. Może to nawet jakiś mój nowy sąsiad.
Podniosłam walizkę i pchnęłam drewnianą furtkę. Powoli weszłam do ogrodu. Niespodziewanie bagaż zaczął mi ciążyć, a stopy piec od przejścia trzech kilometrów w niewygodnych czółenkach. Odetchnęłam głęboko. Może, zanim rzucę się do sprzątania, chwilę odpocznę?
Nagle za swoimi plecami usłyszałam pisk hamulców i szorowanie opon po żwirze. Odwróciłam się.
Niemożliwie ubłocony samochód zatrzymał się tuż obok mnie. Gdzieniegdzie przebijał biały lakier, ale karoseria była tak brudna, że równie dobrze mogło mi się to tylko wydawać. Za kierownicą siedziała otyła kobieta. Chyba nieco starsza ode mnie. Twarz miała na tyle pyzatą i mocno umalowaną, że trudno było określić jej wiek.
Cierpliwie czekałam, gdy z lekkim wysiłkiem próbowała wydostać się z małego auta. Trzasnęła drzwiami i stanęła po drugiej stronie mojej furtki. Poprawiła białą bluzkę z perłowymi guziczkami, które poodpinały się na pokaźnym biuście. Na jej twarzy malowała się ciekawość pomieszana z pogardą. Łatwo było odczytać jej emocje. Zupełnie zresztą się z nimi nie kryła. Mogłam postawić wszystkie swoje pieniądze, że nie spodobały jej się moje buty i walizka. Jedynie zawiązana na mojej głowie jedwabna chustka w czerwone maki zdobyła w jej oczach odrobinę aprobaty.
– To dom szeptuchy! – poinformowała mnie. – Nie wolno wchodzić. Ja się domem opiekuję i o niego dbam.
Zamrugałam. Babcia na łożu śmierci nic nie wspominała o odźwiernej, która będzie pilnowała dobytku. Zerknęłam na zachwaszczony ogród. Zdecydowanie nie nazwałabym go zadbanym.
– Czyli dobrze trafiłam – odpowiedziałam, siląc się na uśmiech. – Jestem szeptuchą, a to teraz mój nowy dom.
Z obcej uszło trochę powietrza. Szybko jednak odzyskała rezon i szarpnęła furtką. Podeszła bliżej i ponownie zmierzyła mnie wrogim spojrzeniem.
Zaczęłam się zastanawiać, ile ta „opiekunka” wyniosła już rzeczy z domu babci, zanim tu przyjechałam. Całe szczęście, że Radomiła podarowała mi swój zeszyt z zaklęciami i przepisami, jej sekretnik, jeszcze za swojego życia. Zapiski stanowiłyby łakomy kąsek dla każdego.
– Pani jest wnuczką naszej babuszki? – upewniła się.
– Tak. Nazywam się Jarogniewa. Teraz ja jestem nową szeptuchą w Bielinach. Dziękuję pani za opiekę nad domem i ogrodem mojej babci… Jestem pewna, że o wszystko pani zadbała – dodałam zjadliwym tonem. – Teraz, jak pani widzi, nie musi się pani już niczym przejmować. Ja zajmę się spuścizną babci.
Jakim cudem tak szybko się dowiedziała, że przyjechałam? Zobaczyła mnie z okna, kiedy szłam szosą?
– A jak pani się nazywa, jeśli wolno wiedzieć? – zapytałam.
– Chwalimira Kiełbasa – odpowiedziała. – Babcia Radomiła często o pani opowiadała. Mimo wszystko spodziewaliśmy się w Bielinach kogoś starszego i bardziej… doświadczonego.
Postanowiłam zignorować ten komentarz. Nie miałam zamiaru się z nią kłócić, bo poniekąd miała rację. Doświadczenia to ja żadnego nie miałam.
– Miło mi panią poznać. Jeśli pani pozwoli, chciałabym wejść do domu i przygotować się do dzisiejszych obchodów Nocy Kupały.
– Tak, tak – odpowiedziała. – Gdyby czegoś pani potrzebowała, to proszę się do mnie zgłosić. Mieszkam niedaleko skrzyżowania.
– Dobrze, dziękuję.
Już miałam się odwrócić, gdy mnie zatrzymała:
– A kiedy zacznie pani przyjmować? Bo chętnie przyszłabym z córką. Ma fatalną cerę. Przydałaby jej się porada zaprzyjaźnionej szeptuchy. Ja bym przy okazji przywiozła trochę mleka.
Od razu się we mnie zagotowało. Nie zamierzałam pracować za mleko i jajka. O nie! Moja babcia miała zbyt miękkie serce, ale ja nie pozwolę się wykorzystywać. Muszę mieć pieniądze na opał. Jajkami w zimie się nie ogrzeję.
– Nie wiem, kiedy dokładnie zacznę przyjmować. Muszę najpierw zobaczyć, w jakim stanie jest ogród zielny mojej babci, posprzątać w domu. Trudno mi powiedzieć, ile czasu zajmie mi zadbanie o dobytek. Chociaż… jeśli pani się wszystkim opiekowała, to pewnie nie będę miała dużo roboty…
Pani Kiełbasa spuściła szybko oczy i odchrząknęła.
– To ja będę się dowiadywać.
– Dobrze, do zobaczenia na obchodach Nocy Kupały.
– A trafi pani sama? Może podjechać samochodem? – zapytała.
Przez chwilę się nad tym zastanawiałam. Głupotą byłoby nie przyjąć propozycji. Zwłaszcza że rzeczywiście nie miałam pojęcia, gdzie odbywają się obchody. Jeśli to miał być jej sposób na odpokutowanie porzucenia ogrodu babci, to powinnam się zgodzić.
– Będę wdzięczna – odpowiedziałam. – O której godzinie się pani spodziewać, pani Kiełbasa?
– Doskonale! Podjedziemy z mężem i córką około siedemnastej. Będzie idealna okazja, żeby zerknęła pani po drodze na cerę córki! Do widzenia!
Zagryzłam zęby. Czyli to tyle z odpłatności za wizytę. Będę musiała się zadowolić darmowym przejazdem.
Patrzyłam, jak Kiełbasa wsiada do swojego samochodu i zawraca na wąskiej drodze. Już po chwili kurz przestał unosić się nad szosą, ale miałam wrażenie, że niesmak po naszej rozmowie zostanie ze mną dłużej.
Mocniej zacisnęłam palce na rączce walizki i odwróciłam się do chatki. Z każdym krokiem walizka robiła się coraz cięższa. Ponadto czułam, kolokwialnie mówiąc, że nogi zaraz wejdą mi w tyłek. Nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie dostanę się już do środka.
Sięgnęłam do kieszeni i wyciągnęłam klucze. Postawiłam walizkę na ziemi i wsunęłam największy klucz w zamek. Spróbowałam go przekręcić, ale okazało się, że drzwi już były otwarte.
Wysunęłam klucz. Razem z nim odpadł zamek. Po prostu wysunął się z rozbitego drewna. Tak. Zdecydowanie ktoś zadbał o majątek babci…2.
Po krótkim odpoczynku ułożyłam swoje rzeczy troskliwie na łóżku, rozebrałam się do halki i cienkiej bluzki na ramiączkach, a potem zabrałam się do sprzątania. Wszystkie sprzęty pokrywała warstewka kurzu. Dodatkowo przez niedomknięte drzwi do wnętrza chaty dostało się sporo nieproszonych gości. Samo wyniesienie pająków i przegonienie myszy zajęło mi bardzo dużo czasu.
Wnętrze ogromnego kredensu babci, w którym trzymała swoje specyfiki, zawsze oznaczone napisami i dokładnie posegregowane, teraz stanowiło obraz nędzy i rozpaczy. Ktoś doszczętnie splądrował wszystkie zapasy, pozostawiając tylko słoiki, których zawartości nie był pewien. Jako że sama także nie do końca wiedziałam, co w nich jest, opróżniłam je i dokładnie wymyłam wodą ze studni. Zamierzałam je wyparzyć, gdy już rozpalę na noc w piecu.
W chacie nie było nawet mydła. Na szczęście złodzieje oszczędzili starą miotłę z ułamanym trzonkiem, dzięki czemu mogłam pozamiatać i zdjąć pajęczyny z krokwi.
Chciało mi się płakać. Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie swój pierwszy dzień w Bielinach. Zaskoczyło mnie, że ktoś poważył się okraść szeptuchę. Nawet po jej śmierci. Przecież powinnyśmy wzbudzać respekt, a nawet strach. Znamy sposoby, jak przegnać chorobę albo urok, ale potrafimy je też przywołać, jeśli ktoś nam zagrozi. Nie jest to wskazane, a nawet bywa piętnowane przez związek zawodowy szeptuch, do którego ja także się zapisałam po wyrażeniu chęci przejęcia praktyki babci, niemniej była taka możliwość.
Zaczęłam przerzucać zawartość szuflad kredensu. Cofnęłam się z obrzydzeniem, odkrywając we wnętrzu jednej z nich martwą mysz. Nadgryzła nieopisane pudełko po zapałkach wypełnione suszonymi ziołami. Postanowiłam wyrzucić ten tajemniczy kartonik.
Z każdą kolejną szufladą i szafką moja złość rosła. Miałam olbrzymią ochotę rzucić urok na całe Bieliny. A żeby chociaż sraczki wszyscy dostali za to, że nie uszanowali domu mojej babci! Nic nie zostawili poza meblami, których nie dało się wynieść, złamaną miotłą, obtłuczonym kubkiem, krzywą, metalową miednicą i pościelą, w której babcia zmarła. Aż dziwne, że komuś się nie przydała jej kołdra!
Byłam pewna, że w ogródku zielnym babci Radomiły także dokonano spustoszeń. Grządki były opisane, więc jeśli ktoś znał się chociaż trochę na ziołolecznictwie, to na pewno zebrał niezłe żniwa.
W jaki sposób miałam teraz leczyć ludzi? Odbudowanie zawartości kredensu zajmie lata!
Nie rozumiałam tego braku szacunku, braku wstydu. Naprawdę nie czuli przed moją babcią żadnego strachu? Nie bali się, że wstanie z martwych i zemści się za kradzież? Przecież opowiada się takie legendy o szeptuchach.
Ja bym wstała, jak wszystkich bogów kocham, wstałabym z grobu i straszyła tych złodziei do ich śmierci.
Po chwili jednak całe napięcie mnie opuściło. Postanowiłam traktować wszystkie te przeciwności losu jako test. Przecież nie ma rzeczy, z którymi nie dałabym sobie rady. Umiałam utrzymać się sama w Warszawie, gdy wbrew rodzicom wybrałam się na studia? Umiałam. To teraz miałabym sobie nie poradzić z poprowadzeniem praktyki? Wolne żarty!
Przyniosłam wodę ze studni, żeby się odświeżyć przed świętem. Miałam wrażenie, że cała moja skóra klei się od potu i brudu. Przetarłam ściereczką dekolt i pachy. Włosy wyczesałam porządnie i zaplotłam w nowy warkocz. Żałowałam, że nie mam lustra, w którym mogłabym się zobaczyć. Postanowiłam, że to będzie mój pierwszy zakup, gdy wreszcie coś zarobię.
Odrzuciłam sięgający pasa, czarny warkocz na plecy i zawiązałam na głowie moją chustkę w maki. Jedyną plamę koloru na tle żałobnej czerni. Następnie z wysiłkiem wsunęłam czółenka na opuchnięte stopy. Coś mi się wydawało, że nie będę dzisiaj za wiele tańczyć.
Ledwie zdążyłam się ubrać, gdy dobiegł mnie dźwięk klaksonu. Walizkę z ubraniami i książkami wsunęłam pod łóżko. Zeszyt babci postanowiłam ukryć trochę lepiej. Weszłam na piec i wepchnęłam go pomiędzy ścianę a wyłożony kafelkami komin. Lepiej być przezornym. Zwłaszcza jak nie ma się zamka w drzwiach.
Przed posesją stało już ubłocone auto Chwalimiry. Zobaczyłam za kierownicą wąsatego, otyłego mężczyznę. Z tyłu pojazdu siedziała może sześcioletnia dziewczynka. Pokazała mi przez szybę język.
Westchnęłam ciężko i wsiadłam do auta. Zajęłam miejsce obok dziecka, które nie przestawało pokazywać mi języka. Jej matka miała rację. Na policzkach dziewczynki widać było brzydkie pryszczyki, przypominające niemowlęcą kaszkę.
– I jak się nasza szeptucha zadomowiła? – zapytała Chwalimira, wykręcając się do mnie na siedzeniu. – Przedstawiam mojego męża Biezdara i córkę Nielubę.
Przemknęło mi przez myśl, że imiona, które nadają nam rodzice, są jednak w pewnym stopniu stygmatyzacją na całe życie. Matka zawsze mi powtarzała, że do dzisiaj nie wie, co ją podkusiło, by nazwać mnie Jarogniewą. Moje imię oznaczało gniew Jaryły, boga wiosennego przebudzenia, życia, które zapładnia ziemię. Mama twierdzi, że to przez nie jest we mnie tyle złości. Z kolei moja babcia Radomiła… Jej imię sugerowało, że uwielbiała być miła, i to niestety także było prawdą. To dlatego ledwie wiązała koniec z końcem i żyła w biedzie.
Najzwyczajniej w świecie była zbyt miła.
Przyglądałam się sceptycznie Nielubie, która dalej stroiła do mnie miny. To imię zdecydowanie do niej pasowało…
– Miło poznać – mruknęłam. – Zadomowienie jak na razie stanowi pewien problem. Dom mojej babci został doszczętnie splądrowany.
Chwalimira zrobiła wielkie oczy. Zerknęłam na jej męża w lusterku wstecznym. On nie był specjalnie zdziwiony.
– Jak to tak? – Kobieta teatralnie westchnęła i położyła dłoń na swoim obfitym biuście. – Okradać szeptuchę? Nie dalej jak wczoraj zajrzałam do domu i wszystko było w najlepszym porządku. To musiało się zdarzyć tej nocy. Z całą pewnością!
Sądząc po ilości kurzu i robactwa, które się zalęgło w chatce, szczerze wątpiłam, że nastąpiło to tej nocy. Jednak wolałam, żeby mnie nie wyrzucili z samochodu, więc postanowiłam nie udowadniać jej kłamstwa.
Na razie.
– Nie wiem kiedy, ale skradziono wszystkie jej leki. Nie mam na czym pracować. Nie mówiąc o dobytku. Cud, że łóżka nie wynieśli.
– No, Baba Radomiła w nim zmarła. Nie wiem, czy ktoś by się poważył położyć na trupim jadzie – zauważyła Chwalimira.
Zagryzłam zęby. Stary przesąd mnie irytował. Zwłaszcza że sama, z braku lepszych rozwiązań, zamierzałam spać w tym łóżku. I w tej pościeli.
– Na pewno szybko zrobi pani nowe leki – pocieszyła mnie Chwalimira.
Byłam przekonana, że do tego momentu zginę z głodu, ale nic nie powiedziałam.
– A zerknie pani przy okazji na buźkę naszej Nieluby? Co to może być? – zagruchała.
Ledwie powstrzymałam się przed warknięciem.
– Od kiedy się utrzymuje? – wycedziłam.
– Pojawia się raz na jakiś czas. Teraz już trzeci dzień ma taką buziuchnę.
– Uczulenie – burknęłam. – Proszę odstawić słodycze ze sztucznymi barwnikami.
– Sztucznymi barwnikami? – zdziwiła się pani Kiełbasa.
– Wszystkie kolorowe cukierki – uściśliłam. – Musi przestać jeść to, co ją uczula. Pewnie szkodzą jej słodycze.
Przyznaję, powiedziałam to nie bez pewnej dozy złośliwości. Widać było, że Nieluba jest solidnie przekarmiona. Dziewczynka, słysząc naszą rozmowę, wykrzywiła buzię w podkówkę i zaczęła zawodzić, gdy dotarło do niej, że nie będzie mogła jeść cukierków.
– Przecież ona nie je słodyczy – zauważył gderliwym głosem mąż Chwalimiry. – Pediatra zabronił miesiąc temu.
To po co mnie pytają o to samo?
– Nieluba, czy ty podjadasz gdzieś cukierki? – zapytała ostro matka.
– No… ja… ja… – Dziewczę się rozpłakało.
– Włóczy się wiecznie z tym Nowakowym! – zagrzmiał ojciec. – Pewnie on ją częstuje. Zobaczysz, że same kłopoty z tego będą.
– Same kłopoty, same kłopoty, a sam, stary dziadzie, ciągle gadasz, że ją trzeba z Nowakowym wyswatać, to pola połączymy – odgryzła się Chwalimira. – To wszystko twoja wina!
– To ty ją tuczysz jak świnię! Kto ją weźmie, jak będzie brzydka?!
Poczułam, że jeżeli szybko nie dojedziemy na miejsce, to zwariuję. Kłótnia małżonków stawała się coraz głośniejsza. A Nieluba nadal zawodziła, starając się zagłuszyć rodziców pokazem swojego nieszczęścia.
Jeżeli kiedykolwiek tliła się we mnie chęć posiadania męża i potomstwa, to właśnie zgasła.
Na szczęście samochód w końcu zwolnił i zatrzymał się w pobliżu sporej łąki. Wszędzie porozstawiano kramy z jedzeniem i napojami. Mnóstwo ludzi bawiło się w najlepsze.
– Dziękuję za podwiezienie, wrócę na piechotę! – krzyknęłam i wyskoczyłam z auta, zanim zdążyli cokolwiek odpowiedzieć.
Szybko wmieszałam się w tłum, żeby jak najszybciej ich zgubić. Obawiałam się, że Chwalimira będzie chciała mnie wszystkim przedstawiać, udając jednocześnie, że jest moją najlepszą przyjaciółką. Prychnęłam.
Dość mocno wyróżniałam się na tle kolorowo ubranych ludzi. Czerń mojej żałoby kłuła ich w oczy. Doskonale słyszałam za swoimi plecami szepty. Nie trzeba było długo czekać, żeby domyślili się, kim jestem. Ktoś splunął na mój widok i szepnął: „Czarownica”. Zaskoczył mnie poziom niechęci. Liczyłam się z tym, że część osób uważa szeptuchy za przeżytek, ale nie sądziłam, że aż tak ich nie lubi. Poczułam, jak policzki mi czerwienieją. Mimo to dalej szłam z wysoko uniesioną brodą. Nie dam się zastraszyć. Mam pięciu starszych braci. Z gorszymi rzeczami dawałam sobie radę.
Przepychałam się przez tłum wyprostowana, nie reagowałam na zaczepki i śmiechy. Po jakimś czasie ludzie niechętnie zaczęli schodzić mi z drogi, choć nie stanowiłam zbyt imponującego widoku. Zwłaszcza że mam metr pięćdziesiąt pięć w kapeluszu. A nie miałam na głowie kapelusza.
Niemniej miło, że nie zagradzali mi już przejścia.
W końcu stanęłam na środku łąki. Scena przede mną była pusta. Ogień ofiarny płonął wysoko, po wrzuconej do niego żertwie dla bogów nie było nawet śladu. Zaklęłam pod nosem. Wszystko wskazywało na to, że przegapiłam obchody. Sprzątanie zajęło mi zbyt wiele czasu, na dodatek małżeństwo Kiełbasów przyjechało za późno. Najwyraźniej nie lubili słuchać ceremonii ani brać w nich udziału.
Czy to dlatego nie uszanowali miru domowego mojej babci? Nie wierzą w bogów? Rozejrzałam się po łące. Wydało mi się to dziwne. W mojej rodzinnej wsi wszyscy byli bardzo wierzący. To ja mogłam tam robić za ateistkę. Bieliny były większe, więc i odsetek osób sceptycznych musiał być większy, jednak nie nazwałabym tej wsi metropolią. To nadal jedno z tych miejsc, w których dużą uwagę zwraca się na to, co powiedzą sąsiedzi i regionalne kółko gospodyń wiejskich.
Nigdzie nie mogłam dostrzec wójta ani okolicznego kapłana. Miałam nadzieję, że będę mogła z nimi porozmawiać. Wójta poznałam już wcześniej, kiedy przyjechałam przedstawić mu dokumenty ze związku zawodowego szeptuch. Kapłana nie miałam okazji jeszcze zobaczyć. Byłam przekonana, że krąży gdzieś w pobliżu – przecież nie uciekłby tak szybko z jednego z najważniejszych świąt w roku.
Zapach jedzenia sprawił, że zaburczało mi w brzuchu. Nie mogłam sobie jednak pozwolić na żaden smakołyk. Musiałam oszczędzać pieniądze. Były ważniejsze rzeczy, które musiałam kupić, jak chociażby papier toaletowy czy mydło. Do głowy mi nie przyszło, żeby zabierać je z domu, więc miałam teraz za swoje.
Nie miałam ochoty podchodzić do stoisk z wróżbami. Uważałam, że poznanie własnej przyszłości nie może przysporzyć niczego dobrego. Wianka także nie chciałam puszczać na Bieliniance, wąskiej rzeczce płynącej przez osadę. Zerknęłam na kilkanaście panien, które czekały w rządku ze swoimi wiankami, aż będą mogły przystąpić do rzucania.
Poczułam się samotna. Wszyscy stawili się na święto z rodzinami albo przyjaciółmi. Ja nie miałam nikogo. Przez głowę przemknęła mi myśl, że dzisiejszy przyjazd był błędem. Mogłam świętować teraz z rodzicami i braćmi, a w Bielinach pojawić się jutro. Bratomił pewnie upierałby się, żebyśmy poszli razem szukać kwiatu paproci.
Nic tu po mnie. Skierowałam się w stronę ogniska, żeby zabrać jakąś gałązkę z ogniem i pójść do domu. Może przed zmrokiem zdążę jeszcze przyjrzeć się ziołom w ogrodzie babci.
– Przepraszam, szanowna pani…?
Poczułam, jak ktoś stuka mnie w ramię. Odwróciłam się, ale na wysokości swoich oczu zobaczyłam jedynie beżową koszulę kapłana ozdobioną przy dekolcie czerwoną krajką. Zadarłam głowę do góry, by przyjrzeć się mężczyźnie. Wydawał mi się olbrzymi, a efekt ten potęgowała szopa kasztanowych loków, które sterczały mu na wszystkie strony.
Tak, to zdecydowanie kapłan. Świadczył o tym chociażby natchniony wyraz jego twarzy. Nie przepadam za nimi. Wiem, że powinniśmy trzymać wspólny front. W końcu moje sposoby lecznicze często, a w zasadzie prawie w każdym przypadku, mają odniesienia do wiary i bogów. A kapłani, jakkolwiek by na to patrzeć, tylko tym się zajmują.
Niemniej… nigdy nie można być pewnym, czy kapłan mówi ci prawdę. Jakoś podejrzanie często mają tajemnicze wizje, które znacznie ułatwiają im życie. Poza tym, umówmy się, oni prawie za wszystko biorą pieniądze. Organizacja swaćby? Postrzyżyny? Wróżba? Poprowadzenie ceremonii pogrzebowej? A, dokładniej mówiąc, poprowadzenie jakiejkolwiek ceremonii?
Na dodatek jak wróżą, to poza uiszczeniem opłaty trzeba iść do nich z własnym kurczakiem do zabicia. Rzecz jasna, kurczaka potem nie oddają. A mnie to samymi jajkami można płacić.
Wróż zmierzył mnie długim spojrzeniem. Otworzył usta, a następnie je zamknął, zupełnie jakby zmienił zdanie. Mnie za to w brzuchu burczało coraz głośniej. Nie chciałam być niegrzeczna, ale miałam ochotę już sobie pójść. Ustalmy jasno, że mój pierwszy dzień w Bielinach nie należał do najlepszych.
Kapłan nadal się we mnie wpatrywał. Zaczęłam się zastanawiać, czy może nie jestem brudna na twarzy. W końcu nie miałam okazji przejrzeć się w lustrze po porządkach.
– Słucham pana? – zapytałam, szykując się na jakąś niegrzeczną zaczepkę.
– Proszę mi wybaczyć śmiałość, w żadnym razie nie chciałbym się narzucać – zapewnił szybko. – Czy jest pani może nową szeptuchą?
– Proszę nie przepraszać. Tak, jestem nową szeptuchą. – Mówiąc to, wyprostowałam się dumnie.
Na twarzy żercy, pod rudym, zakręconym wąsem, pojawił się nieśmiały uśmiech. Zaczęłam się zastanawiać, ile ten mężczyzna ma lat. Wydawało mi się, że jest niewiele starszy ode mnie. Chyba też był całkiem nowy w Bielinach.
– Bardzo mi miło! Tak właśnie myślałem, że kojarzę szanowną panią z pogrzebu naszej kochanej szeptuchy, ale wolałem się upewnić. – Szczery uśmiech na jego twarzy jeszcze bardziej się poszerzył. – Nazywam się Mszczuj. Jestem tutejszym żercą. Niezmiernie się cieszę, że od tej pory razem obejmiemy opieką mieszkańców Bielin. Sam pracuję tutaj dopiero od kilku lat i muszę przyznać, że nie jest łatwo. Trafił nam się dość trudny materiał do pracy, he, he. A od śmierci babci szanownej pani nasze małe miasteczko, a w zasadzie wioska, to już zupełnie nie jest takie samo. Bardzo brakuje tu kobiecej ręki i otuchy, jaką może dać tylko i wyłącznie szeptucha.
– Och, mnie także miło pana poznać – odparłam zaskoczona jego wylewnością. – Nazywam się Jarogniewa…
– Jarogniewa? To bardzo piękne imię. Jakaś rodzinna tradycja? Przyznaję ze wstydem, że nie było mi dane poznać imienia babci szanownej pani. Wszyscy zawsze nazywali ją po prostu Babcią albo Babuszką. Niemniej imię Jarogniewa jest bardzo intrygujące.
– Nie, po prostu podobało się rodzicom – zdołałam wtrącić.
Byłam coraz bardziej skołowana jego gadaniną.
– Przepraszam najmocniej, za dużo mówię, gdy się stresuję – zaśmiał się krótko i bardzo nerwowo. – Zauważyłem jeszcze, że nie mówi pani w gwarze. Babka szanownej pani mówiła często tak niezrozumiale, że przeważnie nie wiedziałem, o co chodziło. Jednak mieszkańcy szanowali ją za to, że dbała o okoliczne zwyczaje i przetrwanie gwary.
– Doprawdy?
Wsunął dłonie w kieszenie spodni, najwyraźniej nie wiedząc, co ma z nimi zrobić. Natychmiast wyjął je, zaczerwieniony, gdy dotarło do niego, że nie wypada tak robić podczas rozmowy z kobietą.
Pomimo mojej niechęci do wróżów zaczęłam czuć sympatię do tego mężczyzny. Był całkiem miły.
– Tak, tak, tak. Jeszcze raz przepraszam, że tyle mówię. Chciałbym zaprosić szanowną panią na ognisko organizowane dzisiaj przez okolicznych żerców i szeptuchy na Łysej Górze. Była może już tam pani kiedyś?
– Raz babcia zabrała mnie ze sobą, gdy byłam mała – mruknęłam.
Mgliście przypominałam sobie jakieś ognisko i śpiewy. Rodzice nie pozwalali mi chodzić z babką do lasu na uroczystości. Udało mi się pójść tylko raz. Niestety wspomnienia były zupełnie zatarte. Doskonale pamiętałam natomiast, że tak naprawdę to przez mojego tatę nie mogłam chodzić na te ogniska. Nie chciał, żeby babcia miała na mnie wpływ. Bał się, że mogę zobaczyć na ceremoniach coś, co doszczętnie zniszczy moją dziecięcą psychikę.
Dzięki temu, rzecz jasna, zawsze mnie tam ciągnęło.
– To okoliczna tradycja. Wszyscy, podkreślam, wszyscy żercy i wszystkie szeptuchy zawsze przyjeżdżają na Łysą Górę na najważniejsze święta. Mamy tam specjalne miejsce, w którym możemy się spotkać i porozmawiać. Pani Jarogniewo, postaram się panią odnaleźć za kilka godzin i zabiorę panią ze sobą moim samochodem prawie na sam szczyt. Samochód nie jest zbyt duży ani tym bardziej nowy, ale zapewniam, że dojedziemy cali i zdrowi! Zgadza się szanowna pani?
– Hm… dobrze…?
Wizja spędzenia na głodniaka kilku nadchodzących godzin odrobinę mnie przerażała, ale z drugiej strony strasznie chciałam pójść na ognisko. W mojej głowie ożyły wizje szaleńczych tańców i orgii.
Tak w każdym razie wyglądały te spotkania według mojego ojca.