- W empik go
Jak być piłkarzem. Dwa metry śmiechu - ebook
Jak być piłkarzem. Dwa metry śmiechu - ebook
Peter Crouch spędził w piłkarskich szatniach ponad dwie dekady. Jako weteran w Premier League niejedno już widział. Znany ze swojego wzrostu, poczucia humoru i wykonywania „robota” po strzeleniu bramki piłkarz dzieli się historiami, które przydarzyły mu się, kiedy grał dla wielu angielskich klubów i reprezentacji Synów Albionu.
Anglik w każdym rozdziale omawia inny aspekt życia zawodowych piłkarzy, nie zawsze ściśle powiązany z występami na boisku. Znajdziemy tam opowieści o samochodach, tatuażach (często z katastrofalnymi błędami) czy absurdalnie wielkich domach.
Bycie piłkarzem może być znacznie trudniejsze niż może się na pierwszy rzut oka wydawać. Pozwól Peterowi wprowadzić się do świata facetów zarabiających na życie poprzez bieganie za piłką. Przygotuj się na jazdę bez trzymanki.
Kategoria: | Sport i zabawa |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8129-458-4 |
Rozmiar pliku: | 6,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zawsze chciałem być piłkarzem. To zupełnie oczywiste. Nie chciałem być koszykarzem, choć wszyscy mnie o to pytają. Nie chciałem być też dekarzem, który nie potrzebowałby drabiny, ani pracownikiem zoo, który mógłby rozmawiać z żyrafami twarzą w twarz. No i jeszcze dodam, że tutaj, na górze, pogoda jest taka sama jak na dole.
Cieszę się, że ten temat załatwiliśmy na wstępie. Teraz do rzeczy. Piłkarzem zostaje się dlatego, że kocha się ten sport. Piłkarzem zostajesz dlatego, że całe dzieciństwo upływa ci na przekopywaniu piłki nad ogrodzeniem kortów tenisowych w pobliskim parku. Piłkarzem zostajesz dlatego, że oglądałeś mundial i zakochałeś się w golach, strojach i piosence turnieju, pod którą ktoś podłożył bit. Piłkarzem zostajesz dlatego, że nigdy się nie poddajesz, nawet gdy dyrektor ds. sportowych wypożycza cię do klubów spoza głównych klas rozgrywkowych i w twoich pierwszych meczach w barwach tych klubów zawsze spotykasz się z takimi samymi reakcjami: „Dziwak, dziwak!” albo „A w cyrku wiedzą, że tu jesteś?”, a gdy potem w połowie meczu schodzisz z boiska, widzisz tatę szarpiącego się z grupą kibiców, bo ci w jego obecności nabijali się z jego syna. Piłkarzem zostajesz dlatego, że potrafisz zapanować nad piłką znacznie lepiej, niż można by oczekiwać od kogoś twojej postury, a także dlatego, że potrafisz uderzyć ją z woleja znacznie lepiej niż większość innych piłkarzy twojego wzrostu. No i do tego potrafisz grać głową dokładnie tak dobrze, jak się tego wszyscy po tobie spodziewają. Piłkarzem zostajesz dlatego, że kochasz futbol.
A kiedy już tym piłkarzem zostajesz, nagle znajdujesz się w najdziwniejszym, najbardziej zabawnym i zagadkowym ze wszystkich światów. To świat, w którym jeden kolega z zespołu przychodzi na treningi w jasnoczerwonym garniturze i równie czerwonym kapeluszu, a do tego z laską pod kolor i w okularach bez szkieł, a inny wieczorami wypożycza ferrari, parkuje je pod nocnym klubem, a potem kładzie się na masce i czeka, aż wychodzące z klubu dziewczyny zwrócą na niego uwagę. To świat, w którym zawodnicy kupują auta tak wielkie, że nie potrafią ich zaparkować, albo do swoich licznych samochodów sportowych podchodzą z taką nonszalancją, że po prostu zapominają, że zostawili porsche na dworcu kolejowym. W niczym nie pomaga nawet to, że na tablicach rejestracyjnych umieścili swoje nazwisko.
Rozglądasz się wokół siebie i próbujesz to jakoś zrozumieć. Piłkarza, który tatuuje sobie na ciele szympansa w okularach i w słuchawkach Beats by Dre, a do tego całującego lufę pistoletu. Kolegę z drużyny, który w ramach przygotowań do ważnego meczu zawsze wraca z Tesco z tymi samymi czterema produktami. Napastnika, który publikuje tweeta, a następnie na niego odpowiada, tym samym na oczach całego świata wdając się w rozmowę z samym sobą.
Przez ostatnie 20 lat obserwowałem zmiany zachodzące w piłce. Awansowałem do wyższych lig, spadałem do niższych, sięgałem po trofea, zaliczałem wielomiesięczne okresy bramkowej posuchy, reprezentowałem mój kraj na mistrzostwach świata. Byłem kupowany, sprzedawany, wypożyczany i źle traktowany. Wydaje mi się, że dzisiaj dość dobrze się orientuję, jak to wszystko działa: taktyka, transfery, promowanie marek i nocne imprezy, chwała i dzikie świętowanie sukcesów, a także chwile, w których nie strzelasz gola, choć od bramki dzielą cię dwa metry, a bramkarz leży jak długi za tobą.
Ja też popełniałem błędy. Nie mam co prawda żadnych tatuaży, ale to głównie dlatego, że żadna z moich kończyn nie jest wystarczająco gruba, aby pomieścić jakiś dający się zauważyć obraz. Kupowałem absurdalne samochody, przynajmniej do czasu niesławnego spięcia z Royem Keane’em, który przywrócił mnie do pionu. Wystawałem w okropnych nocnych klubach i słuchałem muzyki, której nie znosiłem, aż podczas dziesięciodniowego pobytu w mieście Ajia Napa dostałem nauczkę, którą zapamiętam na całe życie. Zdarzało mi się kupować ubrania, które kosztowały więcej niż przemysłowa maszyna do szycia, na której zostały zrobione. Co prawda nigdy nie pokazałem się z męską torebką Louis Vuitton, w której miałbym jedynie suszarkę do włosów, ale dużo nie brakowało.
Uznałem, że najwyższy czas oprowadzić cię po tym świecie. Ominiemy goryli stojących na bramce, przejdziemy za aksamitne liny i rzucimy się w szalony wir piłkarskiego życia. Zabiorę cię na pokład klubowego autokaru i wyjaśnię obowiązujące tam reguły, to znaczy, gdzie i z kim możesz usiąść. Otworzę przed tobą podwoje domów piłkarzy i postaram się wskazać ten moment, w którym oranżeria stała się niezbędnym elementem ich wyposażenia. Zabiorę cię na nocne imprezowanie na mieście, gdzie obcy ludzie będą mnie namawiać, żebym zatańczył jak robot, a moi kumple z boiska będą przemykać w czapkach z daszkiem (choć są one zakazane) i w okularach przeciwsłonecznych (choć będziemy w nocnym klubie, gdzie przecież i tak jest ciemno).
Zabiorę cię do szatni i opowiem, którzy piłkarze nigdy nie dotykają piłki przed meczem, dlaczego banda milionerów jakoś nigdy nie ma przy sobie żelu pod prysznic oraz co mówi Cristiano Ronaldo, gdy przegląda się w lustrze. Zdradzę ci technikę idealnego uderzania głową w okienko bramki po dośrodkowaniu albo uderzania z woleja zewnętrzną częścią stopy, gdy dostaniesz podanie za plecy. Dowiesz się, jak minąć konkretnego obrońcę, dlaczego nie warto zadzierać z nacierającym na ciebie bocznym obrońcą oraz dlaczego bramkarz jest najbardziej osobliwą postacią, z jaką się można znaleźć w polu karnym.
Pójdziemy na pomeczowe wywiady, będziemy się wygłupiać w mediach społecznościowych i postaramy się zrobić tak, żeby już nigdy nie płacić 250 funtów za strzyżenie, które powinno kosztować dychę. Damy się potrenować Harry’emu Redknappowi, wkurzymy Rafę Beníteza nie do końca przemyślaną skórzaną kurtką, a także będziemy się wyciszać przy dźwiękach akordeonu, na którym zagra Tord Grip. Obiecuję, że naprawdę słabej muzyki i naprawdę słabych decyzji nie zabraknie.
Obiecuję również, że przez cały czas będziesz się świetnie bawił. Jeszcze nigdy niczego takiego nie widziałeś ani nie słyszałeś. Nazywam się Peter Crouch, witam na kartach książki Jak to jest być piłkarzem. Możemy zaczynać?Szatnie
Wejdź ze mną do świata futbolu. Zapraszam do jego świątyni, ale też do wszystkich innych jego tajemnych miejsc.
Szatnia. Szesnastu zawodników, menedżer, wszyscy jego asystenci, do tego medycy… Z jakiegoś jednak powodu cała władza w szatni spoczywa w rękach sprzętowca.
Gdy sprzętowiec wskaże ci miejsce, to koniec. Przy okazji każdego meczu u siebie będziesz musiał je zająć. Tak będzie też na wyjazdach. Spróbuj usiąść gdzie indziej, a zaraz zrobi się raban. Dlaczego to robisz i dlaczego robisz to teraz, gdy zaraz zaczyna się mecz, który musimy wygrać?
Kryje się za tym pewien system. W jednych klubach obowiązuje po prostu określona kolejność zawodników, w innych piłkarze są grupowani. Napastnik z napastnikami, środkowy obrońca ze środkowym obrońcą, bramkarz samotnie na końcu. Na własnym stadionie szafki są ponumerowane, na twojej znajdzie się oprawione w ramkę zdjęcie przedstawiające cię w akcji, najlepiej takie w dominującej pozie, podczas strzelania gola, generalnie takie, na którym wyglądasz heroicznie. Tuż przed wyjściem na boisko rzucisz na nie okiem i poczujesz się tak, jak gdyby ktoś właśnie poklepał cię po plecach i stwierdził na pokrzepienie: „Spokojnie, stary, dasz radę”.
Szatnia na stadionie to nie to samo co szatnia w ośrodku treningowym. Oba miejsca służą temu samemu celowi, ale panuje w nich zupełnie inna atmosfera, na stadionie znacznie poważniejsza. Przed meczem piłkarze spotykają się w ośrodku szkoleniowym, jadą autokarem na stadion i tam żarty się kończą. Wchodzisz do szatni i myślisz sobie, że oto nadeszła ta chwila. Po to przez cały tydzień harowałeś na deszczu i chłodzie, po to jako dzieciak ganiałeś po lekcjach za piłką w parku, po to dobrze się odżywiasz, rozciągasz, ćwiczysz na siłowni i wcześnie chodzisz spać. A w każdym razie nie za późno… I oczywiście nie w weekendy.
Gdy mecz zaczyna się o piętnastej, ty jesteś na stadionie o wpół do drugiej. Część chłopaków pójdzie na ostatni masaż, część postanowi posłuchać muzyki. Ja czytam od deski do deski program spotkania i staram się znaleźć w nim coś zabawnego, żeby przeczytać chłopakom. „Hej, posłuchajcie, co w tym tygodniu napisał nasz kapitan! Och, rzeczywiście, właśnie cię masują. No tak, zapomniałem, że teraz już nikt tu z nikim nie rozmawia”. Na stołach stoją napoje, woda, małe porcje kofeiny, żele energetyczne, puszki Red Bulla, paczki gumy do żucia. Chłopaki częstują się żelkami. Nie ruszaj tych czarnych! To moje ulubione.
Za starych, dobrych czasów najlepsza szatnia była na Highbury. Słynne marmurowe korytarze po prostu zwalały z nóg. Potem wchodziło się do tamtejszej szatni dla gości i człowiek po raz pierwszy w życiu zaczynał rozumieć, co to znaczy ogrzewanie podłogowe. Gdy nigdy wcześniej nie miałeś z tym kontaktu, wrażenie jest piorunujące. „O mój Boże! Chłopaki, ta podłoga jest gorąca!”. Rzucaliśmy wtedy klubowe klapki pod ścianę i chodziliśmy tam i z powrotem boso z wyrazem fascynacji na twarzach. Dzisiaj to normalne wyposażenie łazienek większości piłkarzy. Tak samo ogrzewa się teraz pokoje, dawniej był to jednak ósmy cud świata zawodowego futbolu. „Więc to jest ten Arsenal…”.
Infrastruktura na obecnym Emirates też jest świetna. Szatnia gospodarzy na Wembley jest olbrzymia. Aston Villa nadal pozostaje wielkim klubem, a widać to choćby po rozmiarach ich szatni. Oni mają tam nawet wykładzinę.
Na starych stadionach szatnie bywają dziwne. W Fulham szatnia jest zlokalizowana w osobnym budynku, zabytkowym domku stojącym na rogu stadionu. Jest malutka. Na Anfield szatnie były tak małe i rozmieszczone tak blisko siebie, że było słychać krzyki rywali. Do tego dochodziły stare prysznice. Na Loftus Road, stadionie Queens Park Rangers, szatnie są malutkie, a do tego słychać w nich odgłosy z trybun. Na Anfield zwykle rozglądałem się wokół siebie i zastanawiałem się, którzy legendarni piłkarze zajmowali kiedyś moje miejsce, czyj płaszcz wisiał na moim haczyku. Żałowałem, że nie wyryli w drewnie swoich inicjałów, tak jak ja robiłem to kiedyś w szkole. W szatni reprezentacji Anglii na stadionie Twickenham nad każdym miejscem znajduje się lista ważniejszych piłkarzy, którzy wcześniej zajmowali daną pozycję. Chciałbym mieć coś takiego za plecami. St John. Keegan. Dalglish. Rush. Woronin.
Tamte szatnie miały charakter. Dziś nazbyt często są eleganckie, ale nijakie. Szatnie, które dostaliśmy do dyspozycji na nowych stadionach wybudowanych w Niemczech na mistrzostwa świata w 2006 roku, były wygodne, ale zupełnie pozbawione duszy, a do tego trudno było odróżnić jedną od drugiej. Punktem odniesienia była dla mnie szatnia, do której wszedłem na rok przed tamtym mundialem, podczas mojego debiutu reprezentacyjnego na Giants Stadium w New Jersey. Każdy zawodnik dostaje tam własny boks wielkości małej łazienki, w którym mieści się nawet wygodny fotel La-Z-Boy. Po zakończonym meczu nie chciało się stamtąd wychodzić. Człowiek miał ochotę przegryźć trochę popcornu i obejrzeć skrót najciekawszych fragmentów wygranego właśnie 3:2 meczu z Kolumbią.
W szatniach największych klubów podczas rozgrywek Ligi Mistrzów możesz się poczuć jak gladiator. San Siro, Bernabéu, Camp Nou – wszędzie tam szatnia znajduje się pod ziemią. Gdy się tam przebierasz, słyszysz wrzawę dochodzącą z góry. Wybiegasz na rozgrzewkę i słyszysz gwizdy. Idziesz powoli schodami na górę i masz poczucie, że wspinasz się do centrum wymierzonej w ciebie nienawiści. Pamiętam, jak pewnego razu spojrzałem w dół i zobaczyłem najeżone włosy na swoich nogach. Na trybunach fani tak dziko podskakiwali, że woda falowała w kubkach, które stały u nas na stole. Koszulki dosłownie trzęsły nam się w rękach, gdy je zakładaliśmy.
Gdy coś pójdzie nie tak, nie ma gorszego miejsca niż szatnia. Gdy w kwietniu 2011 roku po 14 minutach meczu Spursów z Realem Madryt dostałem czerwoną kartkę i musiałem zejść do szatni, z ogłuszającego wrzasku w jednej chwili przeszedłem do ogłuszającej ciszy. Na górze osiemdziesiąt tysięcy wrzeszczących gardeł, a ja zupełnie sam, najbardziej samotny facet w całym mieście. Za dużo czasu, żeby zebrać myśli, za duże echo, nikogo, żeby przeprosić, nikogo, kto by cię objął ramieniem. W głowie nieustannie tłukła mi się jedna i ta sama myśl: co ja, do cholery, wyprawiam? Potem z góry dobiega zwiększona wrzawa. Ktoś strzelił gola, ale nie dla nas, za duży hałas. Cholera, to wszystko przeze mnie…
Kiedy jednak wszystko idzie po twojej myśli, to szatnia na tych stadionach jest najlepszym miejscem w całym mieście. Robi się z tego otwarty klub, w którym nagle wszyscy nadają na tych samych falach i wszyscy są najlepszymi kumplami. Impreza, którą zorganizowaliśmy na San Siro, gdy w 2011 roku zdobyłem zwycięską bramkę dla Spursów w meczu z Milanem w ramach Ligi Mistrzów, szatnia na Anfield, gdy w 2007 roku w półfinale Ligi Mistrzów pokonaliśmy Chelsea w rzutach karnych… to najlepsze wieczory, jakie można sobie wyobrazić. Wszędzie wokół walają się brudne spodenki, ubłocone skarpetki, koszulki śmierdzące potem. Ludzie wstrząsają puszki z piwem i się nim oblewają, ktoś podaje jedzenie, wszyscy tańczą, skaczą, śpiewają i krzyczą. Nie ma mowy o tym, żebyśmy dzisiaj poszli spać, z pewnością przywitamy wstające słońce.
Jedynym pocieszeniem po porażce Liverpoolu z Milanem w finale Ligi Mistrzów w 2007 roku było to, że zaraz po końcowym gwizdku sędziego zabrano mnie na testy antydopingowe. Oznaczało to, że zamiast do szatni, udałem się prosto do niewielkiego boksu, gdzie siedziałem – jak mi się zdawało – całe wieki i starałem się zebrać w sobie, żeby cokolwiek z siebie wysikać. Tyle że wcześniej przez cały upalny wieczór biegałem po boisku w Atenach. Gdybyśmy wtedy wygrali, właśnie trwałaby największa piłkarska impreza, w jakiej było mi dane wziąć udział. To byłoby zwieńczenie olbrzymiego zespołowego wysiłku, który podjęliśmy w tym sezonie, ale też wszystkich moich marzeń i ambicji, a także ciężkiej pracy, jaką wkładałem w piłkę od piątego roku życia. Nie jestem pewien, czy byłbym w stanie z tego zrezygnować. Pewnie przyjąłbym półroczną dyskwalifikację, a potem się tłumaczył: tylko na mnie popatrzcie, przecież na pierwszy rzut oka widać, że to wszystko naturalne, a ja musiałem polać piwem Stevena Gerrarda i wylać wiadro zimnej wody na Rafę Beníteza. W przeciwnym razie nic bym z tego nie miał. „Tato, co najlepiej zapamiętałeś z tamtego wieczoru, gdy sięgnąłeś po najważniejsze trofeum w klubowej piłce nożnej?”. „Chyba ten moment, jak siedziałem z członkiem w ręku i pod okiem obcego faceta z podkładką na dokumenty desperacko usiłowałem myśleć o płynącej wodzie”.
Pewnie nie raz słyszałeś o zespołach, które starały się wyprowadzić z równowagi rywala, coś majstrując w szatni dla gości. Tak, kiedyś faktycznie tak bywało. Ktoś rozkręcał ogrzewanie i doprowadzał w szatni do takiej temperatury, że piłkarze niemal zasypiali przed meczem. Ktoś inny odcinał dopływ ciepłej wody, żeby z kranów pod prysznicem leciała tylko zima. Jeszcze ktoś przynosił zwyczajowe imbryki z herbatą z taką ilością cukru, że albo nie dało się tego pić, albo trzeba było bezzwłocznie biec do dentysty. W Rotherham przebieraliśmy się w mobilnych kontenerach, a potem szliśmy kawałek na właściwy stadion. Dzisiaj jest inaczej, dzisiaj rywal usiłuje dobić cię komfortem. Przestronne pomieszczenia, miękko wyściełane siedziska, udogodnienia pod prysznicem, a na Stamford Bridge nawet kosmetyki marki Molton Brown. Przypomina to trochę spa tylko dla mężczyzn, tyle że w momencie, w którym dochodzisz do wniosku, że czas na peeling twarzy, nagle czujesz, że Gary Cahill usiłuje kopnąć cię w kostkę.
Nadal wydaje mi się dziwne, że zupełnie zanikła tradycja wspólnych kąpieli. Gdy zaczynałem przygodę z piłką, to była absolutna podstawa – wszyscy się tłoczyli, nadzy i ubłoceni, braliśmy solidną kąpiel, a potem wychodziliśmy z niej, a to i owo majtało nam się na wszystkie strony. Potem jakoś się od tego odeszło. Minęło trochę czasu i dzisiaj myślę sobie, że podczas tych kąpieli panowała dziwna atmosfera. Siedzieliśmy w brudnej wodzie, po powierzchni pływały plastry, przyklejały się do ciebie kawałki błota i trawy, choć to nie ty je do tej wody wniosłeś. Wyobraź sobie, żeby dzisiaj młodzi chłopacy mieli się na coś takiego zgodzić. Pomyśleliby, że albo postradałeś zmysły, albo chcesz się do nich dobrać.
Wspólne kąpiele zniknęły przez medycynę sportową. Ciepła woda okazała się szkodliwa dla nóg. Stwierdzono, że kąpiele w lodowatej wodzie istotnie przyspieszają pomeczową regenerację. Mimo to w tamtych kąpielach było coś takiego, co kazało mi je lubić. To były głębokie kąpiele, najgłębsze, jakich kiedykolwiek doświadczyłem. Wszyscy siedzieli w tej wodzie razem, wiązało się z tym jakieś poczucie braterstwa. Nie bez powodu Imperium Rzymskie zbudowano na fundamencie wspólnych kąpieli w łaźniach. Takie kąpiele zbliżają ludzi, we wspólnej łaźni wszyscy są równi.
Tak wyglądało klasyczne świętowanie wygranego finału Pucharu Anglii: 13 facetów w brudnej wodzie, połowa z nich pali, druga połowa pije mleko wprost ze szklanej butelki. Jeśli w wodzie siedzą akurat Bobby Charlton albo Bobby Moore, to oni piją piwo. Można odnieść wrażenie, że wszyscy się dobrze bawią, że to jakby taki mokry pub. Od piersi w górę trwa wieczór kawalerski, od piersi w dół przypomina to raczej bardzo dziwny nocny klub.
Teraz oczywiście królują prysznice. W największych szatniach, na przykład na Wembley, jest ich 15. Ogólnie jest to otwarta przestrzeń, a nie pojedyncze prywatne kabiny, jak na bardziej eleganckich siłowniach. Na ścianach nie ma podajników z żelem pod prysznic. Każdy ma przynieść własny, ale że jesteśmy piłkarzami i niemal wszystko robi za nas ktoś inny, to oczywiście regularnie o tym zapominamy. Ostatecznie kończy się na tym, że wszyscy myjemy się z jednej malutkiej buteleczki hotelowej, którą komuś udało się gwizdnąć z jakiegoś pokoju. Buteleczka jest przekazywana z rąk do rąk, a my wyciskamy z niej coraz bardziej niezauważalne ilości kosmetyku. Wyjątek od reguły stanowią przypadki, gdy zespół zostaje zakwaterowany w Malmaison. Jeśli miałeś przyjemność korzystania z usług tej sieci, to wiesz, że bezpłatne żele i szampony są udostępniane w opakowaniach starczających co najmniej na tydzień. Naprawdę sporo się tam tego musi marnować. W dzień po wymeldowaniu się z Malmaison wszyscy jesteśmy znakomicie wyposażeni. „Komuś odżywki? Nikomu?”.
Ręcznikami martwi się sprzętowiec. Każdy dostaje ręcznik ze swoim numerem zespołowym, co oznacza, że przez kilka sezonów można się bujać z tą samą starą szmatą. Mój ostatni ręcznik w Stoke był używany przez sześć lat. Był głównie podarty, a tam, gdzie nie miał dziur, zostały pojedyncze włókna splotu. Musiałem w tej sprawie interweniować. Nie jestem żadną diwą, ale po prysznicu lubię jednak być suchy.
Ewidentną wadą szatni są toalety. Tylko się zastanów. Gdy zbieramy się rano, pojawia się tam 30 facetów, którzy wyszli z domu i właśnie wypili pierwszą kawę. W Stoke mamy trzy toalety, więc logistycznie wygląda to naprawdę nieciekawie. Do tego dochodzi ich umiejscowienie, bo wychodzą bezpośrednio na szatnię. Zapachy są barbarzyńskie. Między toaletami a szatnią nie ma nawet małego przedsionka, który mógłby działać jak bufor. Ta sytuacja lokalowa to jedyny powód, dla którego cieszę się z odejścia Roberta Hutha. To przecież pokaźnych rozmiarów Niemiec z iście niemieckim apetytem. Może się już dalej nie będę zagłębiał w ten temat. Warunki są tak koszmarne, że czasem idę na piętro, aby skorzystać z pojedynczej toalety na korytarzu. To malutka oaza pośród koszmarnego skażenia.
Jakieś zalety? Jedzenie. Po meczu do szatni zawsze jest coś dostarczane, a pod tym względem najlepszy jest znów Arsenal. Powszechnym standardem na stadionach jest pizza, ale w Arsenalu jest lepiej. To prawdziwi artyści kuchni. Podają tam skrzydełka z kurczaka, pieczone ćwiartki ziemniaków, wszelkiego rodzaju produkty żywnościowe, których normalnie piłkarzom jeść nie wolno, ale które w godzinę po meczu są dozwolone, bo po prostu musisz coś w siebie wrzucić – mniej istotne jest to, co to jest, bardziej istotne jest natomiast to, żebyś to zjadł. Im smaczniejsze jedzenie, tym łatwiej jest je wprowadzić. Po 90 minutach gry często doświadcza się lekkich nudności, a wtedy liczy się każda pomoc. Gdy przesiedziało się cały mecz na ławce, człowiek jest bardziej głodny – rezerwowy nie jadł nic od pięciu godzin, tak samo jak wszyscy, tyle że nie zasuwał po boisku aż do skrętu kiszek. Wtedy można w szatni zaobserwować dziwne obrazki, na przykład trzech kolesi, którzy przez cały dzień siedzieli na tyłkach, nagle pochłania kolejne margherity w rozmiarze XXL.
W szatniach zdarzają się kłótnie, choć nie o ostatni kawałek pizzy. Zwykle dochodzi do nich w przerwie, gdy komuś zdarzy się jakiś poważny błąd albo gdy ktoś nie cofnął się za rywalem, którego miał kryć. Takie kłótnie mają swoje dobre strony. Szatnia jest bezpiecznym miejscem, w którym można rozładować złość przed rozpoczęciem drugiej połowy. Pewnego razu widziałem, jak Steven Nzonzi i Jon Walters dosłownie w przerwie się pobili, a potem wyszli na boisko i genialnie ze sobą współpracowali. Obaj porządnie się na siebie wkurzyli, ale to tylko świadczy o tym, że im zależało. Zdecydowanie gorsza jest szatnia, w której w przerwie nikt się nie odzywa, choć zespół przegrywa 0:2. Wtedy widać, że niektórym nie robi większej różnicy, czy wygramy, czy przegramy.
Szatnia bywa też sceną występów komediowych. Gdy reprezentowałem Tottenham Hotspur, w ramach przygotowań do sezonu graliśmy sparing z Brighton. W drodze na stadion młody pomocnik Jamie O’Hara opowiadał nam o swoim nowym kontrakcie opiewającym na 15 tysięcy funtów tygodniowo. To całkiem niezła kwota jak na piłkarza, który dopiero usiłuje coś pokazać i osiągnąć. W pierwszej połowie wypadliśmy koszmarnie. Gdy zeszliśmy do szatni, Harry Redknapp dosłownie nas zniszczył. „Wy pieprzone gnoje! Bezużyteczna banda nieudaczników!”. W pewnej chwili wskazał palcem O’Harę. „Ten chłopak jako jedyny daje z siebie wszystko. Wy, frajerzy, zarabiacie tyle i tyle, a on dostaje tylko pięć tysiaków tygodniowo!”
Trener darł się na nas dalej, a my słuchaliśmy go ze spuszczonymi głowami, bo nikt nie chciał spojrzeć mu w oczy. W końcu zabrakło mu inwektyw, więc gwałtownym krokiem wyszedł z szatni. Najpierw zapadła długa cisza, a potem w końcu odezwał się Jonathan Woodgate. Spojrzałem w górę i zobaczyłem, że się uśmiecha. Jak on może się po tym wszystkim cieszyć, zastanawiałem się. Wtedy Jonathan pokazał palcem na Jamiego i powiedział: „Ty kłamczuchu! Powiedziałeś nam, że dostałeś piętnaście tysi tygodniowo…”. Nie chodziło nam o konkretną kwotę, ale o to, że przez cały miniony tydzień rozpowiadał na prawo i lewo kompletne bzdury.
Szatnia zawsze była świętym miejscem, z którego jakiekolwiek spory i kłótnie nigdy nie wychodziły na zewnątrz. Za drzwiami stał zawsze asystent trenera i jego zadaniem było zatrzymać sędziego, gdyby ten chciał wejść, a w środku trener ciągle jeszcze mówił swoim chłopakom, że mają ostro potraktować najlepszego piłkarza drużyny przeciwnej. Gdy akurat dwóch swoich rzucało się sobie do gardeł, asystent trenera miał nie wpuścić do szatni nawet gościa z herbatą. To wszystko się zmienia. Manchester City na Etihad zorganizował Tunnel Club, co jest elementem naturalnego rozwoju piłki nożnej, a im większe znaczenie będą miały transmisje telewizyjne, tym większego i bliższego dostępu do piłkarzy będą oczekiwać media.
Rozumiem to. Dla fanów piłkarskich nie ma większego marzenia niż zyskać dostęp do tej najważniejszej ze wszystkich świątyń. Nawet w ramach najlepiej zaplanowanej akcji wbiegania na murawę po awansie zespołu albo triumfie w jakichś rozgrywkach kibic nie ma szans, żeby się dostać do szatni. A chciałbym podkreślić, że są to miejsca naprawdę szczególne. Pewnego razu brałem udział w charytatywnym meczu na rzecz UNICEF na Old Trafford. W moim zespole znalazła się połowa piłkarzy, którzy w 1999 roku sięgnęli po potrójną koronę, a naszym menedżerem był sir Alex Ferguson. Obok mnie siedzieli Ryan Giggs, obaj bracia Neville’owie, Paul Scholes i David Beckham. Gdy sir Alex do nas przemawiał, celowo usiadłem w taki sposób, żeby widzieć tylko chłopaków z United. Przez chwilę wyobraziłem sobie, że gram z nimi w 1999 roku. Że zaraz wyjdziemy na dogrywkę w półfinale Pucharu Anglii w starciu z Arsenalem, a może że zaraz zacznie się finałowe starcie w Lidze Mistrzów z Bayernem Monachium na Camp Nou.
Nie jestem fanem Manchesteru United, absolutnie nie. Nigdy nie byłem. Ale to, co udało się osiągnąć tamtemu zespołowi, po prostu budzi respekt. Siedziałem tam zatem i myślałem, że to przedziwna sytuacja, ale jednocześnie szalenie piękna – przecież oni właśnie coś takiego przeżywali, a teraz ja mogłem doświadczyć tego samego i to w stopniu dostępnym dla bardzo nielicznych.