- W empik go
Jak dzień i noc – zbiór opowiadań erotycznych - ebook
Jak dzień i noc – zbiór opowiadań erotycznych - ebook
Przystojny bad boy, do którego wzdychają setki fanek, i alternatywna malarka.
Niezależna właścicielka rancza, kochająca naturę, i bezlitosny deweloper.
Twardy zawodnik KSW i przedstawicielka branży kosmetycznej.
Nieśmiała, androgyniczna ekspertka z branży IT i zmysłowa, pewna siebie artystka.
W tym seksownym zbiorze opowiadań erotycznych zderzą się inne jak dzień i noc osobowości, pojawi się różnica wieku, a także rozbieżności światopoglądowe czy cielesne, a nawet... gatunkowe.
Przeciwieństwa się przyciągają... a gdy zbliżą się na wystarczającą odległość, polecą prawdziwe iskry.
Zbiór zawiera następujące opowiadania:
Ranczo
Licytacja, czyli historia miłości za 821 zł
Zatrzaśnięte w pokoju hotelowym
Dodatkowa runda
Ten jeden moment
Trochę krąglejsza Wenus
W drodze do ciebie
Zachwiane fundamenty. Dwa oblicza Sary Larson
Leszy, demon lasu, i Córka Lisa
Świąteczne zakochanie
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-7645-1 |
Rozmiar pliku: | 270 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Samochód podjechał wieczorem, miał wielki napis „Przeprowadzki NA-RAZ” i firma widocznie brała sobie to hasło mocno do serca. Laura patrzyła zaciekawiona przez okno, zgasiła światło, aby nie było tak mocno widać, że jest ciekawska. Dom stał pusty od roku – od kiedy pani Majerska umarła, a jej dzieci nie mogły dogadać się, które z nich ma przejąć nieruchomość. W końcu jednak pojawiła się tabliczka „na sprzedaż”, która zniknęła w ciągu tygodnia, potem zaczęły się remonty, ale właściciela do tej pory Laura nie widziała.
– Może dać ci lunetę?
Podskoczyła. Jej ojciec jak zwykle skradał się tak cicho, jakby był duchem. Uderzyła go łokciem.
– Ej, nie jesteś ciekaw? – zapytała i z lekkim żalem odsunęła się od okna.
– Jestem, ale nie jestem wścibski – mruknął jej staruszek i zapalił światło.
– Zastanawiam się tylko, kto z własnej woli kupuje dom na takim wygnajewie. – Wzruszyła ramionami i nastawiła wodę na herbatę.
– Tak mi się wydaje, że jakoś nie zbierałaś się do wyprowadzki. – Mężczyzna otworzył lodówkę i wyjął piwo. Miał siwe włosy, idealnie prostą sylwetkę, był niski, chudy.
– Bo nie miałby kto robić ci kolacji. – Zaśmiała się i pokręciła głową. Stary nie skomentował. Oboje wiedzieli, że żadne z nich nawet nie myślało o tym, by kiedykolwiek wyprowadzić się z Wilczej Osady. Dziewczyna postawiła przy jego fotelu herbatę i dwie kanapki, pocałowała mężczyznę w czoło, a potem włożyła kurtkę i wyszła z domu. Była dwudziesta druga, ale dla niej dzień jeszcze nie dobiegał końca. Podglądanie sąsiada to jedno, ale prawda była taka, że lubiła sprawdzić wszystko jeszcze raz, zanim pozwoli sobie na odpoczynek. W stajni miała trzydzieści koni, połowa była tu w ramach hotelu, reszta należała do niej. Za dwa tygodnie rozpoczynała kolejne rajdy, a do tego czasu prowadziła standardowe lekcje. Dwie klacze były źrebne, ale do rozwiązania zostało jeszcze trochę czasu. Przeszła specjalnie przodem domu, ale oprócz ekipy od mebli nie zauważyła nikogo, kto mógł być nowym właścicielem sąsiedniego gospodarstwa. Żałowała, że nie było jej stać na odkupienie domu i terenu, ale nie chciała sprzedawać żadnego z koni. Nie umiałaby. Pchnęła furtę i poszła w stronę zabudowań gospodarczych. Lubiła zapach stajni, siana, zwierząt, uspokajał ją, był zapachem dzieciństwa, matki. Stracili ją z ojcem trzy lata wcześniej, rak zabrał ją, zanim zdążyła osiwieć, zrobił to szybko, brutalnie. Laura nie zdążyła się z tym pogodzić, nie zdążyła się pożegnać. W jednej chwili jej mama się śmiała, w kolejnej trumna zjeżdżała do ziemi, pokazując, jak bardzo ulotne jest życie, jak beznadziejnie krótkie. Koń zarżał, a ona odwróciła się gwałtownie. Męskie ręce objęły ją w pasie i przyciągnęły.
– Spóźniłaś się – mruknął mężczyzna w jej usta, a potem pocałował mocno, zaborczo. Oddała pocałunek. Jego zarost był przyprószony siwizną, twardy, lubiła to, zawsze podobali jej się starsi mężczyźni.
– Wystraszyłeś mnie. – Uderzyła go pięścią w pierś, a potem przyciągnęła do siebie i pocałowała jeszcze mocniej. Rozpięła mu koszulę gorączkowo i podniosła ręce do góry, pomagając mu ściągnąć bluzkę, pod która była naga. Miała małe piersi, czasem śmiałą się, że to takie A+. Doceniała je za to, że nie wymagały biustonosza i nie przeszkadzały przy jeździe konnej, ale zdarzało się, że patrzyła na kobiety z zazdrością. Sporo czasu walczyła z przezwiskiem „Deska”, a dopiero po liceum jej biodra nabrały bardziej kobiecych kształtów i pojawił się tyłek, sprawiając, że spodnie z niej nie spadały.
– Chodź, w trzecim boksie jest świeże siano. – Pociągnęła go za rękę i już po chwili jej palce walczyły z jego paskiem. Mężczyzna upadł na siano ze śmiechem, a ona opuściła mu spodnie i wyciągnęła penisa – był gotów, twardy, żylasty. Jej usta rozciągnęły się w uśmiech.
– No dawaj, mam pół godziny. – Wciągnął ją na siebie, a ona dosiadła go jak ogiera. Pod spódnicą była naga, jej cipka była gotowa, mokra i chętna. Zaczęła go ujeżdżać, najpierw wolno – stępa, a potem coraz szybciej, przechodząc w swoisty galop. Konie w sąsiednich boksach rżały, a ją to nakręcało. Seks w stajni, na dziko, z sianem wbijającym się w skórę. Panował gorąc i zaduch, jej ciało było wilgotne od potu, kolana wbijały się w wysuszoną trawę, a biodra podnosiły i opadały, jej cipka wchłaniała w siebie jego penisa, szybko, mocno. Dyszał coraz głośniej, ona pozwoliła sobie na jęk.
– Kurwa, Laura – wystękał jej kochanek, wyciągnął rękę i złapał ją za pierś, miał duże, spracowane dłonie. Ścisnął mocno, brutalnie i tłamsił ją, ugniatał, jakby sam nie do końca wiedział, co z nimi robić. W końcu złapał za sutek i wykręcił go mocno, tak że krzyknęła w ekstazie. Poruszała się na nim coraz szybciej, jej palce wbijały się w jego owłosioną, potężną klatę. Jej ciało było opalone, naturalną opalenizną osoby, która przebywa na dworze, długie włosy spadały kaskadą na plecy, puszczone teraz luzem, w półmroku wyglądała jak istota nie z tego świata, jak boginka – mitologiczne stworzenie, które wyszło z lasów i zakradło się w ludzkie siedziby. Miała ostre rysy twarzy, oczy lekko skośne, jakby w jej żyłach płynęła krew z dodatkiem kilku kropli genów ludów ze wschodu. Podnosiła się i opadała na penisie, zwiększała rytm, by zaraz go zwolnić, w pełni świadoma swoich ruchów, władcza, kobieta, która posiadła mężczyznę, na chwilę, na moment. Materiał spódnicy zasłaniał sam akt, materiał był zwiewny, lekki, podnosił się i opadał bajecznie. Przymknęła oczy, była ona, mężczyzna, zapach siana i koni, zapach ich potu, zapach seksu.
– Pierdolę – jęknął i złapał ją za biodra, dociskając do siebie. – Zwolnij – wydusił, a ona zaśmiała się cicho i zeszła. Zrobiła trzy taneczne kroki i wypięła się, opierając o drewniany boks. Słyszała, jak sapie, złapał ją w pasie i zaczął pieprzyć mocno, wpychając kutasa po same jądra. Obraz się zmienił – teraz z suknią narzuconą na plecy, z twarzą dociśniętą do ściany i z nagimi pośladkami, pieprzona mocno i dziko to ona wyglądała na niewinną, a on zdawał się dzikusem z lasu, na wpół człowiekiem. Miał mocno owłosione nogi, niczym satyr, był mocny w barach, duży, zachłanny.
– Pierdolę, jebiesz się jak suka – warknął nagle i uderzył ją w odsłonięty pośladek, zostawiając ślad, a potem zacharczał, docisnął do niej biodra i doszedł. Stał tak przez chwilę, ściskając dalej jej pierś i dysząc. – Wykończysz mnie, dziewczyno. – Wyszedł z niej wolno, pokręcił głową. Odwróciła się i opuściła spódnicę, przeciągnęła dłonią po jego mocno owłosionej klacie. Był od niej dużo starszy, w wieku jej ojca. Pracował w stajni od lat, a od śmierci mamy miała z nim romans, chociaż doskonale wiedziała, że to trochę za dużo powiedziane. Pieprzyli się regularnie, ostro, bez czułości, ona brała albo on brał. Prosty układ, dla takiego układu go uwiodła, wiedziała, że nie będzie oczekiwał tego, czego nie mogła dać – miłości czy przywiązania. Od śmierci mamy bała się tego, sama myśl o tym, że się w kimś zakocha, przerażała ją, nie dałaby rady stracić kogoś jeszcze.
– Marudzisz. Źle ci? – Wyciągnęła kilka traw z włosów i naciągnęła bluzkę. Miała dwadzieścia dwa lata, włosy koloru pszenicy i piegi na nosie.
– Twój stary – mruknął, ale potem wzruszył ramionami. – A zresztą. Musimy to skończyć.
Popatrzyła na niego, najchętniej wróciłaby na siano i dosiadła go jeszcze raz.
– Możemy. – Wzruszyła ramionami i podążyła w kierunku wyjścia.
– Laura. Mówię poważnie – powiedział, a gdy się odwróciła, nie był w stanie spojrzeć jej w oczy. – To się źle skończy. Uwielbiam to, ale… – Zawahał się, stała i patrzyła na niego bez słowa. – Ale to koniec.
Wyszła. Prawda była taka, że było jej to przerażająco obojętne. Od śmierci mamy wszystko było jej obojętne, a jednocześnie bała się tak bardzo, że chciała korzystać ze wszystkiego, co niesie ze sobą życie. Z każdej minuty. Spojrzała w stronę domu sąsiada, samochodu nie było, dom dalej stał ciemny, pusty.
*
Jechała, potrzebowała przewietrzyć głowę, uciec chociaż na chwilę. Jupiter był narwany, nie pozwalał się dosiadać nikomu oprócz niej, a nawet ona czasami miała wrażenie, że w każdej chwili może się jej wyrwać, jakby tylko czekał na odpowiedni moment, jakby był ożywionym żywiołem, który wyczekuje, by odzyskać wolność. Znała swoje lasy, znała każdą ścieżkę, każdą drogę. Włosy puściła luźno, opadały falami na plecy, jechała swobodnie, siodło skrzypiało przyjemnie, wiosna pokazała swoje najpiękniejsze oblicze – liście na drzewach zaczynały zielenieć, trawa odżywała.
– Goń, Jupiter, goń – mruknęła i nachyliła się do przodu, podniosła w siodle. Koń wiedział, ruszył z kopyta, przechodząc ze stępa w galop, a potem w cwał. Jej śmiech rozniósł się po lesie w rytmie końskich kopyt.
A potem samochód wyjechał na drogę prosto z lasu, z drogi, po której nigdy nic nie jeździło, a koń stanął dęba. Prawie się utrzymała. Gdyby to był inny koń, pewnie by nie spadła, ale Jupiter zadrżał pod nią, wierzgnął i skoczył w bok. Wypadła, uderzyła w ziemię i straciła przytomność. Koń uciekł spłoszony, a samochód zahamował gwałtownie. Mężczyzna wysiadł i rzucił się w jej stronę, zaklął, wyciągnął telefon i zaklął jeszcze głośniej. Dziewczyna otworzyła oczy, zakaszlała i jęknęła, a potem spojrzała na niego.
– Ty idioto – wykrztusiła, a potem spróbowała się podnieść. Zachwiała się i złapała go za ramię. Miał białą, elegancką koszulę i ciemne spodnie, włosy krótkie, fachowo ostrzyżone, szczękę mocną, z dwudniowym zarostem. Przytrzymał ją i spojrzał na nią z wściekłością.
– Ja? To nie cholerny tor wyścigowy! – powiedział i złapał ją pod ramię. Krzyknęła cicho, gdy jej stopa dotknęła ziemi, trzymał ją mocno i pociągnął w stronę samochodu. Jego telefon się rozdzwonił, a on zatrzymał i odebrał. – Nie, nie dojadę. Nie. Załatw to sam. Wpadła na mnie jakaś – skrzywił się i nie odrywając od niej spojrzenia, z pełną premedytacją kontynuował – idiotka na koniu i chyba skręciła nogę. Nie, nie żartuję.
Rozłączył się i schował telefon.
– Idiotka? – fuknęła i puściła go, zachwiała się, a on patrzył spokojnie, jak balansuje i krzywi się z bólu.
– Ty zaczęłaś. – Wzruszył ramionami, a potem pokręcił głową i ją podniósł, obojętny na jej oburzenie. – Śmierdzisz koniem.
– A ty perfumami. Nikt ci nie mówił, że w nich się nie kąpie?
Otworzył drzwi pasażera i ją posadził. Samochód był terenowy, mercedes ze skórzanymi siedzeniami. W środku panował porządek, którym sama nigdy nie mogła się pochwalić – u niej samochód służył do pracy, często woziła leki, karmę… Spojrzał na koszulę, na której były już ciemne, brudne smugi, a potem na nią.
– Dobra, mała, pogotowie czy dom? – Oparł się o drzwi i wyciągnął papierosa. Patrzyła, jak odpala i zaciąga się z widoczną przyjemnością.
– Zawsze jesteś takim dupkiem czy trafiłam wyjątkowo? – Nachyliła się i ściągnęła but. Kostka była opuchnięta, bok ją bolał, ale ogólnie nie wyglądało to źle. Bywało gorzej, akurat spadać z konia nauczyła się już dawno, cała magia polegała na poddaniu się upadkowi.
– No tak, jak dupek proponuję ci podwózkę. – Zgasił papierosa i pokręcił głową, wsiadł za kierownicę.
– Podnieś go – mruknęła, gdy odpalił silnik, a on spojrzał na nią pytająco. – Peta.
Patrzyła na niego wściekła, z każdą chwilą nie znosiła faceta coraz bardziej, miastowy typ, który działał jej na nerwy. Panowie świata, którzy myślą, że wszędzie mogą robić ten sam syf, co u siebie.
– Mała, jestem spóźniony, zawaliłem przez ciebie ważny temat. Zapnij pas i podaj adres. Już. – Patrzył na nią wrogo, a ona pokręciła głową i wysiadła, stęknęła, gdy noga dotknęła ziemi. Podniosła peta, wrzuciła mu do samochodu i ruszyła za koniem. Noga bolała jak diabli, ale wściekłość sprawiła, że szła przed siebie z pełną determinacją. Słyszała, że zaklął głośno i odjechał. Do domu miała z pięć kilometrów, była zła na siebie, jak zwykle nie wzięła telefonu i ojciec zmyje jej głowę, bo pewnie spanikuje, gdy Jupiter wróci z pustym siodłem.
Samochód dogonił ją dziesięć minut późnej, nie obejrzała się, zatrzymała się, dopiero gdy zajechał jej drogę. Mężczyzna wysiadł.
– Wsiadaj. – Otworzył drzwi pasażera. Minęła go bez słowa, a gdy złapał ją za ramię, spróbowała się wyrwać, ale trzymał pewnie.
– Dobra, nazywam się Paweł. To prawie moja wina. A teraz cię odwiozę – powiedział spokojnie, chociaż widać było, że walczył o ten spokój. Mierzyli się wzrokiem osób, które czują do siebie gwałtowne emocje – czasem jest to miłość, czasem pożądanie, tym razem wydawało się, że małe błyskawice, które przeskakują między dwoma ciałami, to wściekłość.
– Laura. I nie prawie. – Westchnęła zrezygnowana. – Dom, odwieź mnie do domu. – Skrzywiła lekko usta. – Poproszę – dodała ironicznie.
Wsiadła do samochodu i zapięła pas, stopa spuchła, czuła, jak pulsuje.
– Gdzie? – Usiadł za kierownicą i odpalił. Wytłumaczyła mu, jak dotrzeć do jej gospodarstwa i wbiła wzrok za okno. Jechał wolno, dużo wolniej, niż gdy wypadł na drogę. Podjechał pod bramkę, a ona wysiadła i spojrzała na niego.
– Dzięki. – Przytrzymała się drzwi. – Jeździj wolniej, to może nie będziesz musiał zawalać tematów przez idiotki. – Zaśmiała się. – Albo najlepiej w ogóle tu nie jeździj.
– Będzie problem z tym „w ogóle” – wskazał ręką na dom obok – bo kupiłem tę ruderę.
Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale ojciec wybiegł z podwórza i zaczął na nią krzyczeć. Mężczyzna z samochodu pokręcił głową i odjechał, całe trzysta metrów, by zaparkować na zarośniętym podwórzu i zniknąć w domu. Słuchała ojca jednym uchem, patrzyła, jak Paweł macha jej z progu i zamyka stare drzwi.
*
Noga bolała, ale opuchlizna schodziła. Minęło kilka dni, zanim była w stanie stanąć na nią bez syknięcia. Od czasu do czasu samochód sąsiada pojawiał się i znikał, raz widziała go, gdy wrzucał plecak na tylne siedzenie, ale oprócz tego jego życie zdawało się zamknięte – dom, auto. Czuła się na siebie wściekła, kłótnia z ojcem była głośna i skończyła się tym, że zamknęła się w pokoju jak nastolatka. Wiedziała, że miał rację, zabraniając jej jechać na rajd – dwa tygodnie w siodle z obitymi żebrami i skręconą kostką było nie do zrobienia, ale kochała te wyjazdy. I nie znosiła faktu, że czegoś nie może, że coś ją ogranicza. Usiadła na parapecie i spojrzała przez okno, na podwórzu coś się działo, trzy albo cztery samochody, aż w końcu zobaczyła, jak Paweł wnosi do domu dziecko, dziewczynkę w chuście w kwiaty. Z samochodu dwóch mężczyzn przeniosło torby, ewidentnie dziecięce, w kwiaty, misie.
Ojciec zawołał Laurę z dołu. Mogła się irytować, ale nie zmieniało to faktu, że musi pomoc mu przygotować się na przyjazd uczestników, sprawdzić konie, ekwipunek. Tadeusz pracował z nimi w ciszy, od tamtej nocy unikał patrzenia jej w oczy. Po rajdzie będzie musiała z nim porozmawiać, nie czuła żalu ani złości, brakowało jej za to tego, jak żartowali i się śmiali. Czasami seks nie jest wart utraty przyjaźni, niestety na ogół odkrywa się to, gdy jest za późno.
Dwa dni później witała i żegnała się z ekipą, część z nich jeździła już z nimi, kilka osób było nowych, ale z polecenia. Wszyscy doświadczeni, roześmiani, gotowi na przygodę. Patrzyła za nimi przez chwilę, a potem poszła po kawę i usiadła na ławce pod jabłonią. Pracowała przez chwilę w ciszy, oferty, księgowość, opłata faktur. Gospodarstwo przynosiło zysk, może nie majątek, ale wystarczyło na opłaty, pracowników, kolejne kursy, na które się zapisywała, remonty.
Uczucie, że jest obserwowana, pojawiło się nagle. Nie zamykając laptopa, rozejrzała się wokoło. Konie pasły się daleko od ogrodzenia, kot spał jak zabity na huśtawce, a mała dziewczynka w krótkich spodenkach patrzyła na nią z ciekawością.
– Hej. – Wstała. Mała drgnęła, ale nie uciekła. Przeniosła wzrok na konie. Laura umiała rozpoznać miłość od pierwszego wejrzenia. Konie chyba też, bo jak na zawołanie Kary, Joe i Hermiona zerwali się do biegu, by po chwili zatańczyć przy ogrodzeniu. Laura patrzyła, jak dziecko niczym w transie podchodzi do ogrodzenia i wyciąga dłoń, a Hermiona dotyka chrapami delikatnej skóry.
– Anastazja! – Krzyk spłoszył konie, zresztą nie tylko je, dziewczynka odskoczyła jak oparzona od ogrodzenia, a Laura oblała się kawą. Paweł, jej sąsiad, biegł w stronę dziecka. Upadł na kolano i oglądał ją, jakby koń miał ją co najmniej zagryźć.
– Spokojnie, Hermiona lubi dzieci. – Laura podeszła wolno. Dziewczynka była nienaturalnie blada, chuda. Chusta na głowie miała ukrywać fakt, że nie ma włosów. – Jestem Laura. Anastazja, ładne imię.
Mała budziła sympatię, zupełnie inaczej niż jej ojciec.
– Nie powinna wychodzić, przepraszam, że weszła bez pozwolenia. – Pokręcił głową i wstał, złapał małą za rękę. – Przeproś panią Laurę, kochanie – powiedział z niezwykłą czułością w głosie.
– Mogę pojeździć? – zapytała i natychmiastowo dostała dwie odpowiedzi.
– Tak. – Od Laury.
– Nie. – Od Pawła.
Laura widziała, jak ramiona dziewczynki opadły, parę dni wcześniej czuła się jak ona.
– Idź do domu, zaraz przyjdę. – Pogłaskał ją po głowie i pchnął lekko. Oboje patrzyli, jak idzie.
– Mam dwa wolne tygodnie, jazdy nie są drogie. Hermiona jest koniem szkolonym do hipoterapii – mówiła to szybko, z jakiegoś powodu rozpaczliwie chciała uczyć małą. Mężczyzna patrzył na nią bez słowa. Potem spojrzał na konie, pasły się spokojnie.
– Widziałem, jakie to jest bezpieczne, kilka dni temu – mruknął i chciał odejść, ale tym razem ona złapała go za ramię. Był umięśniony, poczuła, że się napiął. Odwrócił się i szarpnął, wyrywając z jej uścisku.
– Widzę, że jest chora, ale konie pomagają. Poczytaj o tym – była zła, nie podobało jej się, jak ją lekceważył, jakby jej słowa nic nie znaczyły – i skonsultuj z jej matką, może ona cię przekona.
– Wątpię. Nie żyje – powiedział zimnym tonem. Poczuła się tak, jakby uderzył ją w brzuch. Sama opłakiwała swoją, chociaż ona była dorosła, a Anastazja była jeszcze dzieckiem. Dzieckiem, które musiało odczuć to jako koniec świata. Chorym dzieckiem. Pobiegła za nim.
– Paweł, nie znamy się – patrzył na nią niewzruszony – ale proszę. Zaufaj mi, ona, w niej jest taki smutek… Te zwierzaki, konie, one też to poczują. I wyleczą. Może nie chorobę, ale… – Zawahała się, nie odrywał od niej ciemnych oczu. – Ale czasem nie o to chodzi – dodała. Nie skomentował, patrzyła, jak wchodzi do domu i zamyka drzwi.
*
Stała z Hermioną i tańczyły. Laura robiła dwa kroki w prawo, koń powtarzał, dziewczyna obracała się pomału, a na koniec dygała. Tego ostatniego nauczyła klacz niedawno. Koń jak Hermiona zdarzał się raz na milion – łagodna natura, zamiłowanie do dzieci, ostrożność i zdolność nauki sztuczek, którą Laura odkryła kiedyś przypadkiem, gdy klacz zaczęła ją parodiować. Ćwiczyła z nią od dwóch lat, miała dwanaście propozycji sprzedaży konia, ale każdą odrzucała. Koń parsknął, a ona się obróciła. Anastazja stała przy ogrodzeniu. Laura pomachała jej ręką, a dziecko niepewnie przeszło.
– Uciekłaś tacie? – zapytała, mała skinęła głowa.
– Tak, pojechał w interesach, a moja niania Basia śpi. – Para dużych oczu wpatrywała się w Hermionę jak zauroczona.
– Chodź, dotknij ją tutaj. – Laura pokazała. Hermiona stała jak zaczarowana, strzygła uszami ciekawie. Rozmawiały przez chwilę, aż kobieta z ciężkim sercem stwierdziła, że odprowadzi ją do domu. Niania stała na podwórku, miała siwe włosy, jakieś siedemdziesiąt lat i rzuciła się do nich z wyrazem absolutnej ulgi na twarzy.
*
Pukanie do drzwi rozległo się koło dwudziestej pierwszej, najpierw spokojne, a potem mocniejsze. Laura wyszła z wanny, włożyła szlafrok i ruszyła w stronę drzwi. Rzuciła okiem przez wizjer i otworzyła. Sąsiad był w garniturze, idealnie dopasowanym, który wysmuklał jego sylwetkę. Pachniał papierosami i drogimi perfumami, twarz miał zmęczoną.
– Ile bierzesz? – zapytał, zatrzymał dłużej wzrok na jej piersiach, a potem przeniósł na oczy.
– Pojebało cię? – warknęła i zatrzasnęła drzwi. Serce biło jej jak szalone, zawinęła się mocniej szlafrokiem, zdając sobie sprawę, że otworzyła mu drzwi praktycznie naga. Zapukał znów.
– Otwórz. Kurwa. – Usłyszała, jak wybucha śmiechem, zapukał w drzwi mocniej. – Ile za te jazdy – krzyknął, krztusząc się ze śmiechu. Uchyliła drzwi czerwona jak burak. Mężczyzna stał, oczy miał zaczerwienione, widać było, że opanował się resztką sił.
– Nic. Anastazja pomoże mi w stajni. W granicach możliwości – odpowiedziała przez zaciśnięte zęby.
– Daj numer, jej lekarz zadzwoni i… – Zamilkł, przetarł palcami zmęczone oczy, spojrzał na zegarek. – Dobra, mogę wejść i pogadamy czy mam się wynosić i przyjść jutro? – zapytał, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak późno jest. Otworzyła drzwi.
– Wejdź. Dalej jest kuchnia, ja się ubiorę – mruknęła i uciekła do łazienki. Stał przez chwilę, patrząc za nią, miała ładne, wysportowane nogi, a kusy szlafrok ledwo zakrywał pośladki. Dalej kulała, gdy szła.
Rozejrzał się po pomieszczeniu z wyrazem rozbawienia. Wyglądało jak typowa wiejska kuchnia z wielkim piecem kaflowym przy ścianie. Piec musiał być używany, bo leżały przy nim ładnie ułożone kawałki drewna, a na blasze stał czajnik. Lodówkę pokrywał milion nalepek, a kalendarz na ścianie był pokreślony w różnych kolorach. Spojrzał na czajnik i nalał do niego wody z kranu, a potem nastawił. U siebie miał wodę filtrowaną, ale nie zauważył nigdzie dzbanka. Otworzył szafkę i zobaczył dziesiątki słoików z różnymi odmianami herbat, opisanych ładnym pismem na fantazyjnych etykietach. Sięgnął i wyjął pierwszy z brzegu.
– Jak już tak dobrze ci idzie – odwrócił się, zupełnie niespeszony – to zrób też kolację. – Stała w drzwiach i patrzyła na niego zaskoczona. Włożyła sukienkę, jej bose stopy miały pomalowane na zielono paznokcie, włosy puściła luźno, jeszcze wilgotne.
– Pokrzywa i kwiat lipy – przeczytał i spojrzał na nią, podeszła i wyrwała mu słoik.
– Jak masz problemy z erekcją, to ci zaparzę. – Uśmiechnęła się złośliwie. Parsknął i otworzył drugą szafkę, wyjął kubek w zielone groszki i podał jej bez słowa.
– Zawsze jesteś taki inwazyjny? – Pokręciła głową ze zdumieniem. – Zrobię ci z mięty cytrynowej, bo znów śmierdzisz fajkami.
– Gość w dom, bóg w dom. Czy jak to niby na wsi jest? – zakpił i oparł się o stół. Wpatrywał w jej dłonie, zalała napar w czajniku i mieszała, czuła się dziwnie, jakby była na swoim terytorium, na którym ktoś czuł się ewidentnie doskonale.
– Skąd zmiana decyzji? – zmieniła temat i postawiła przed nim herbatę. Usiadła na krześle i podwinęła nogę pod siebie.
– Skonsultowałem to z lekarzami, poczytałem, weszła mi na głowę…? Może wszystko naraz. – Napił się i skrzywił. – Masz cukier?
– Miód. Może być? – Postawiła słoik i podała mu łyżkę. Wlał łyżkę do kubka, a resztę oblizał. Zrobił to, patrząc na nią, a ona odwróciła speszona wzrok. Działał na nią dziwnie, jednocześnie irytował, peszył i podniecał. Już w lesie przeszło jej przez myśl to, że gdy ją podniósł, miała ochotę dotknąć jego szyi, wtulić się w kark i dać nieść się w środek lasu, by pieprzyć się na polanie. A potem przeszło jej przez myśl, że na polanie pewnie marudziłby na owady, trawę i brak łóżka.
– To na co jest chora? – zapytała, a on oklapł. Zmiana była widoczna od razu, na czole pojawiła mu się zmarszczka, twarz posmutniała, przez chwilę Laurze wydawało się, że jego luz był sposobem na odizolowanie się od problemów. Spodziewała się tego, co usłyszy, ale przeraziło ją, jak bardzo zniszczonym głosem opowiadał o wynikach, o kolejnych badaniach, o chemii, o tym, że gdy wydawało się, że jest dobrze – wychodziło, że nie jest. O poszukiwaniach dawcy szpiku, a na koniec o tym, że mała ma stany depresyjne. Wydawało się, że to ostatnie przeraziło go najbardziej, więc gdy lekarz zalecił zmianę otoczenia – najlepiej na wieś – skorzystał z okazji i zmienił jej otoczenie. Mówił, a Lura zdała sobie sprawę, że mówi o tym pierwszy raz na głos, że są w nim tak wielkie pokłady smutku, rozpaczy, które tłamsił dotąd, a teraz zdawały się wylewać. Przed obcą kobietą, w środku nocy. Siedziała, z nogami podkulonymi, zawiniętymi w koc i słuchała, nie przerywając. Wstała tylko raz, zrobiła mu świeżą herbatę, na dworze padało. Deszcz uderzał leniwie o szyby, serce ją bolało, a gdy wyszedł, zrobiła sobie gorącą kąpiel i popłakała się w wannie. Nie płakała, gdy umarła mama, jakby ten etap żałoby do niej nie dotarł, a teraz siedziała i z oczu spływały jej kaskady łez. Szlochała, wstrząsana dreszczami. Płakała za mamą, za ciepłem jej ciała, za spokojem, mądrością i radością życia. Płakała też dlatego, że mała dziewczynka, dziewięciolatka, może umrzeć.
Mężczyzna wyszedł i spojrzał na swój dom. Wyciągnął papierosy, ale nie zapalił. Zaczął palić w dniu, w którym lekarze powiedzieli mu, że jest chora, że to, na co umarła jego żona, ma teraz córka. Wydało mu się tak bardzo niesprawiedliwe, że z nich dwojga on jest zdrowy, że kupił papierosy i wypalił paczkę, wymiotując potem w szpitalnej toalecie. Wszedł do domu i wbiegł na górę. Zajrzał do pokoju córki, spała wtulona w misia, dostała go od swojego lekarza. Jej twarz była blada, ciało zbyt chude. Usiadł na łóżku i wpatrywał się w nią przez chwilę. Nigdy nie myślał, że można kogoś kochać tak mocno, tak rozpaczliwie, że sama myśl o odejściu tej osoby sprawia, że serce zamiera – jakby miało się wyłączyć, gdyby przestała istnieć.
Otrząsnął się z trudem, potrzebował się przewietrzyć, wywalić z głowy myśli. Włożył dres i buty sportowe, po czym wyszedł po cichu z domu. Noc była jasna, zdecydował się więc na bieg nie drogą, a ścieżką, którą miał za domem. Prowadziła na lewo od domu sąsiadki, przy jej sadzie, a kończyła się na małym pagórku. Przeszedł nią raz, zanim zdecydował się na kupno domu. Trasę zrobił szybko, potrzebował szybkości, natychmiastowego zmęczenia. Wracał już spokojniejszy, światło na poddaszu domu się paliło, a on stanął przy drzewie. Nie miała rolet, co wydało mu się dziwne, z drugiej strony – przed kim miałaby się zasłaniać. Fakt, że widział okno, był zbiegiem okoliczności. Gałęzie czereśni, która rosła przy budynku, w połączeniu z miejscem, gdzie się zatrzymał, stworzyły trójkąt. Patrzył, bez skrępowania patrzył, jak stoi naga przy lustrze i suszy włosy. Widział ją od tyłu, zarys pleców, łuk szyi, profil. Stał tak, dopóki światło się paliło, zafascynowany widokiem. Po raz pierwszy od lat, od śmierci żony, poczuł, że ma ochotę dotknąć kobietę, całować jej usta, pieścić ciało, wąchać skórę. Kobietę z innego świata, która zrobiła w jeden wieczór jedną cholerną herbatą więcej niż terapeuci przez kilkanaście sesji.ROZDZIAŁ II: KIERUNEK JAZDY
Laura patrzyła, jak mała czesze konia, i zastanawiała się, kto w tej parze czerpie większą przyjemność z tej czynności. Na dworze lało, a ona trochę współczuła uczestnikom rajdu. Z jej wyliczeń wynikało, że są w połowie trasy, dwa dni drogi od najbliższej cywilizacji, skazani na namioty. Gdyby jednak miała możliwość, zamieniłaby się z nimi bez słowa skargi, uwielbiała wyjazdy. To był inny świat, świat, w którym wszystko może się wydarzyć, w którym jesteś wolny. Przeprawy przez rzekę, podczas których można stracić wszystkie zapasy, zmęczenie po całodziennym siedzeniu w siodle, pot spływający po plecach, gdy jest gorąco, kąpiel w jeziorze, gdzie konie wbiegają i też bawią się jak dzieci. Deszcz może irytował, ale nie na tyle, by zepsuć rajd. Dla niektórych był to jedyny czas w roku, gdy mogli wyłączyć telefony i obcować z naturą, jej pierwotną stroną.
– Pani Lauro – oderwała się od myśli i spojrzała na Anastazję – chyba już.
Pokazała dziewczynce, gdzie trzyma sprzęt, przeszły przez stajnię, a ona spokojnie tłumaczyła przy każdym boksie, o co chodzi z opisami, dlaczego koń ma dietę i opowiadała ciekawostki o każdym zwierzaku. Magda – jedna z jej wolontariuszek, która pomagała w stajni, za możliwość jazd – właśnie siodłała Kirę, więc zostawiła z nią Anastazję. Po chwili słyszała wybuch śmiechu. Pierwszą jazdę Anastazji zaplanowała na popołudnie, miała nadzieję, że pogoda się poprawi i będą mogły jeździć na dworze, nie w hali. Telefon jej zapikał, spojrzała i pokręciła głową z niedowierzaniem.
„Mam nadzieję, że nie wykorzystuje Pani nieletnich do zbyt ciężkich robót, Panno Lauro Więceń. Zatroskany Sąsiad”.
„Nieletni są zakuci w łańcuchy i wywalają gnój ze stajni. Tak. Gnój. Śmierdzące kupy koni. Skąd masz mój numer?”
„Ten wielki szyld na wjeździe zdaje się niesamowicie utrudniać zdobycie Pani numeru. Musiałem więc uruchomić siatkę szpiegowską i wynająć detektywa”.
Zaśmiała się. Faktycznie, rok temu postawiła na skrzyżowaniu informację o ranczu. Z numerem.
„Mam nadzieję, że detektyw nie dokopał się do żadnych niepokojących informacji. Pana córka ma się dobrze mimo niewolniczej pracy, Panie Pawle X”.
„Dobrze, bo byłem przekonany, że wtrąciłaś ją do lochu. Krzyknij jej, proszę, że ma odebrać ode mnie telefon. Thx”.
Zapisała jego numer w telefonie i przekazała Anastazji informację, a sama skończyła sprzątać boks. Jego wiadomość ją rozbawiła, sprawiła, że nagle miała lepszy humor. Przygryzła wargę i napisała wiadomość, potem skasowała ją i napisała kolejną, którą też skasowała. Zła na samą siebie schowała telefon. Podobał jej się, jego wygląd, sposób, w jaki zagarniał przestrzeń, nawet to, że ją irytował, a jednocześnie peszył, był z innego świata. Zbyt wymuskany, elegancki. Ich dwa światy różniły się wszystkim, czym mogły się różnić. Wypuściła powietrze z ust i wzięła widły, stanowczo nie był dla niej.
*
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.