Jak dzikie gęsi - ebook
Jak dzikie gęsi - ebook
Wiosna 1938 roku. Na Dolnych Łużycach gęstnieje mrok nazizmu. Pochodząca z polsko-niemieckiej rodziny Katrin czuje się coraz mniej bezpieczna w świecie, gdzie jeden donos może zniszczyć człowiekowi życie. Wystarczy żart z Führera albo nie dość entuzjastycznie oddany salut. Rudolf Hertz, ambitny członek Hitlerjugend, rzadko myśli o miłości. Jego marzenia i plany koncentrują się wokół kariery i służby dla Rzeszy. Jest tylko jedna dziewczyna, która wzbudza jego zainteresowanie – jasnowłosa Katrin. Pewnego dnia między tymi dwojgiem stanie chłopak o szarych oczach i niesfornej czuprynie.
Czy w ponurej scenerii u progu wojny może rozkwitnąć kwiat pierwszej miłości? Jak uchronić to, co delikatne i niewinne, przed ludzką podłością i brutalnością historii? Co trzeba będzie poświęcić, aby ocalić tych, których się kocha?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-660-1 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słońce stało już wysoko, gdy na pagórku zwanym Schlossberg pojawił się lis o nieco sfilcowanym futerku. W okolicach ogona miał kołtuny, więc przysiadł na chwilę i zwinął się w precel, usiłując je wygryźć, lecz nie mógł dosięgnąć zębami swędzącego miejsca. Potem przez jakiś czas drapał się zawzięcie za uchem.
Gdzieś wysoko, w koronach drzew, rozkrzyczało się czarne ptaszysko, jakby przed czymś ostrzegało. W okolicy nie było jednak nikogo, kto wziąłby sobie do serca to złowróżbne krakanie. Lis nadstawił uszu i rozejrzał się czujnie. Powietrze miało jeszcze w sobie odrobinę chłodu i wilgoci wiosennego poranka. Lekki wiatr przynosił odurzający zapach kwitnących gdzieś w okolicy drzewek owocowych.
Nagle w tej symfonii słodkich kwiatowych zapachów wrażliwy lisi nos wyczuł jakąś obcą nutę. Zwierzę podniosło się i przez dłuższą chwilę węszyło, ustawiając pyszczek pod wiatr. Potem, uznawszy najwyraźniej, że tak nie pachnie niebezpieczeństwo, ruszyło w stronę, z której dochodziła owa intrygująca nitka aromatu.
Zbocze wzgórza, na ogół suche i piaszczyste, tym razem było jeszcze wilgotne po rzęsistej wiosennej ulewie. W kilku punktach spływające z wierzchołka strugi wody wyżłobiły miniaturowe wąwozy, odsłaniając głębsze warstwy ziemi. Lis zatrzymał się przy jednym z takich miejsc, ponieważ niezawodny nos wskazywał, że ów intrygujący zapach pochodzi właśnie stąd – spod mokrego piasku. Najwyraźniej było to coś, co ktoś zakopał jakiś czas temu, a teraz pod wpływem gwałtownego deszczu zostało wydobyte na światło dzienne. Lis nieufnie podszedł bliżej i przysunął pysk do szczeliny.
Nie był przekonany, czy znalezisko będzie warte zachodu, ale instynkt kazał mu kopać. Po kilku minutach wydobył spod cienkiej warstwy ziemi coś, co prawdopodobnie nadawało się do jedzenia, choć nie pachniało tak apetycznie jak resztki wyrzucane za rzeźnią. Gdyby był człowiekiem, rozpoznałby tonące w brunatnej mazi skrawki wełnianej marynarki. Ale był tylko lisem. Dlatego nadal węszył i grzebał łapami w poszukiwaniu czegoś większego. Wreszcie natknął się na długą kość oblepioną rozkładającymi się tkankami. Zapach był obcy, nieznany, kojarzył się z zagrożeniem.
Jeszcze przez chwilę głód walczył z niepewnością. Wreszcie ta ostatnia zwyciężyła. Lis porzucił znalezisko i czmychnął w pobliskie zarośla.ROK WCZEŚNIEJ
Ciepły wiatr muskał delikatnie włosy Katrin Dulke, kiedy szła w stronę skweru na spotkanie z przyjaciółką. Była cudownie ciepła wiosenna niedziela. Powietrze aż pulsowało odurzającym zapachem kwiatów, świergotem ptaków i obietnicą czegoś nienazwanego, co budziło słodkie tęsknoty w duszach tych, którzy jeszcze nikogo nie pokochali.
Dziewczyna minęła klasycystyczny budynek teatru i przeszła przez mostek nad wąską w tym miejscu rzeką Alte Lubst, w duchu zachwycając się lśniącymi w słońcu łebkami kaczorów, prezentujących światu swoje godowe upierzenie. Lubiła tu przystawać i przyglądać się ptakom, lecz tego dnia nie miała na to czasu – była spóźniona.
– Jesteś nareszcie! – zawołała na jej widok Marlene Wiemann, czekająca w cieniu ogromnej lipy. Obok niej przykucnęła blada jak zawsze Anna Kushner. – A już myślałam, że zachorowałaś. Nie widziałam cię w kościele.
– Staliśmy z tyłu – mruknęła Katrin. – Mama mówi, że lepiej nie rzucać się w oczy. Niby ma trochę racji, ale przecież nie będę przemykać pod ścianami… Nie zrobiłam nic złego!
– Gdybyż to było takie proste, że kto nie popełnia złych uczynków, ten nie musi się niczego obawiać – westchnęła Marlene. – Ale tak nie jest. Odwiedził nas ostatnio mój kuzyn Peter. Opowiadał, że przypadkiem słyszał w karczmie rozmowę dwóch mężczyzn: jeden żonaty z Czeszką, a drugi… Nie pamiętam, w każdym razie też z jakąś Słowianką. Obaj uznali, że zrobiło się zbyt niebezpiecznie, i postanowili wyjechać, tylko spierali się dokąd.
Anna wstała, zaniepokojona słowami koleżanki, lecz nic nie powiedziała.
– I tak po prostu głośno o tym mówią? – zdziwiła się Katrin.
– Nie, oczywiście, że nie! Szeptali, ale Peter usłyszał – przyznała ze śmiechem Marlene. – Pomaga panu Lehmannowi w karczmie w Leipe, czasem gotuje, zwłaszcza gdy kucharce puchną nogi. Wtedy Peter ją zastępuje. Moja mama twierdzi, że ma prawdziwy talent kulinarny. Gdybyś spróbowała jego zupy gulaszowej! Albo grochówki na wędzonce! Palce lizać! Ale Peter głównie jest na posyłki, robi zakupy na targu, krząta się między stołami, tu doleje piwa, tam zetrze okruchy ze stołu… I w ten sposób zawsze zna najświeższe nowiny. Lubimy, kiedy nas odwiedza, bo dowiadujemy się więcej niż czytając gazety.
– Mój tata nie chce znać nowin – odparła ponuro Katrin, ściszając głos niemal do szeptu. – Mówi, że wpędzają go do grobu. Znacie jego poglądy: uważa, że naszym krajem rządzi szaleniec. Woli udawać, że to wszystko, co się obecnie dzieje, wcale nas nie dotyczy. A mama z kolei twierdzi, że tak nie można. Jak się ostatnio kłócili, mówię wam! Mama porównała go do ślimaka! „Chowasz się do swojej muszli i udajesz, że nic nam nie grozi!”, tak mu powiedziała. „I jeszcze oczekujesz, żebyśmy my też się tak zachowywały! Nie tak powinniśmy żyć! Nie widzisz, że na zewnątrz wciąż jest niebezpiecznie i tylko patrzeć, jak ktoś nas zadepcze? Jak zmiażdży wojskowym butem te nasze kruche schronienia!”
Anna skuliła się, słysząc to obrazowe porównanie. Sama zwykle niewiele mówiła; przeważnie starała się trzymać z boku, pozostawać na marginesie zdarzeń. Może to dlatego, że była bardzo chorowita. Cierpiała na epilepsję i w sytuacjach szczególnie emocjonalnych nękały ją wyczerpujące ataki, po których dochodziła do siebie przez kilka dni.
– No już, nie rozmawiajmy o takich ponurych rzeczach! – zawołała Marlene, chcąc rozweselić koleżanki, które wyraźnie posmutniały. – Chodźcie, kupimy sobie coś pysznego i zapomnimy o tym, że na świecie zrobiło się strasznie!
Tak też uczyniły – przespacerowały się Pfarrstrasse w kierunku rynku, by wstąpić na lody do tamtejszej kawiarenki. Katrin i Anna wzięły śmietankowe, Marlene zdecydowała się na malinowe. Lecz nawet siedząc na ławce w cieniu ratusza i delektując się chłodną słodyczą, wszystkie czuły mrok, który zasnuł ich serca. Marlene martwiła się o ulubionego kuzyna Petera, który mimo szykan konsekwentnie odmawiał wstąpienia do Hitlerjugend i deklarował, że nigdy nie weźmie broni do ręki, twierdząc, że tak nakazują mu wiara i sumienie. Anna drżała z lęku o swoją wendyjską rodzinę, zwłaszcza o ojca, który aktywnie działał w związku Serbołużyczan „Domowina” – a przynajmniej dopóki ów związek nie został rozwiązany, ponieważ w nazistowskich Niemczech wszystko, co słowiańskie, było niepożądane.
A Katrin? Katrin także miała wiele powodów do niepokoju. Była pół-Polką. Ojciec przywiózł jej matkę w okolice Sommerfeld osiemnaście lat temu, po wakacyjnej podróży do krewnych z Prus Wschodnich oraz – niejako przy okazji – do świeżo utworzonego Wolnego Miasta Gdańska. Zajechał tam z czystej ciekawości na parę dni, a został na kilka tygodni, bo zatrzymała go miłość do ślicznej polskiej dziewczyny.
Właściwie powiedzieć, że Urszula Dulke z domu Stern jest narodowości polskiej, było zbyt wielkim uproszczeniem. W rzeczywistości w kwestii „czystości rasy” ta część rodziny Katrin stała na zupełnie straconej pozycji. Mama urodziła się w Gdańsku, jednak babcia Cila pochodziła z Kaszub, zaś dziadek Henryk podobno miał wśród swych przodków nie tylko Polaków, ale także Żydów z Królewca.
Urszula, matka Katrin, dorastała w atmosferze polskości i w duchu patriotyzmu, a gdy podrosła, poszła do polskiej szkoły przy gdańskiej Weidengasse. Jej ojciec działał w Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół” i pisywał artykuły do „Gryfa”. Jednocześnie dzięki temu, że mieszkali na Danziger Höhe, w mieście należącym wówczas do Rzeszy, Ula doskonale posługiwała się językiem niemieckim. Gdyby nie to, nie mogłaby poznać ani pokochać Jacoba Dulke, który przyjechał do Danzig na wycieczkę.
Ich miłość zapłonęła nagle. Wystarczyło, że spojrzeli na siebie w cukierni, gdzie oboje schronili się przed deszczem; potem on ją zagadnął, ona podtrzymała rozmowę i… poszli na spacer. Jacob odprowadził ją do wylotu ulicy, a na odchodne zapytał, czy zobaczą się nazajutrz… Dla obojga noc, która później nastała, okazała się pełna cierpienia, bo torturą było nie widzieć się przez tyle godzin.
Nie potrzebowali długich zalotów, krygowania się, półsłówek ani zawstydzonych uśmiechów. Od razu wiedzieli, że to miłość, i nazywali ją po imieniu. Dopadła ich namiętność, jakiej można ulec tylko wtedy, gdy się ma dwadzieścia lat i kocha po raz pierwszy. Nagle oboje rozgorzeli, a nie umiejąc inaczej ugasić tego potężnego płomienia, złamali wszelkie zasady, jakie im wpojono.
Tak samo nagle podjęli decyzję o ślubie. Matka Urszuli była niepocieszona, że córka pokochała Niemca, jednak na wieść o tym, że w drodze jest dziecko, darowała sobie pouczenia. Nie zgorszyła się; była mądrą kobietą, która rozumiała, że niekiedy na nic się zdają konwenanse, gdy do głosu dochodzi miłość. Bolała jedynie nad tym, że wszelkie ustalenia zapadały tak nagle, w pośpiechu.
– Najpierw powinny być swaty, wreje – gderała. – Powinnaś go tu do nas przyprowadzić i pokazać chłopaka nam, a jemu nas. I posag byśmy omówili. Potem powinien przyjść z darami na zrękowiny.
– Mamuś, to nie twoja wieś kaszubska, tylko Danzig – odpowiedziała jej wtedy Urszula. – Nie będzie tradycyjnie, z przytupem, z tym waszym tłuczeniem szkła, tylko skromnie i po cichu. Weźmiemy ślub i zjemy obiad w restauracji. Dla mnie i Jacoba to najlepsze wesele.
– Wesele roz, a bieda jaż do smierce – mruknęła matka sentencjonalnie. – Ale to tak być nie może, żeby rodzice młodego nie przyjechali. Tak się nie godzi.
– Jacob nie ma już nikogo – wyjaśniła dziewczyna. – Ojciec nie wrócił z wielkiej wojny, a mama i siostra umarły na influencę zeszłej wiosny.
– Toż to golec być musi! Nie dosyć, że taki młody, smarkaty, to jeszcze sam na świecie! Gdzie wy się podziejecie?
– Wcale nie golec, bo odziedziczył dom. Nieduży, nad rzeką, z ogródkiem, niby jak na wsi, ale bliziutko miasta. A poza tym ma dobrą pracę w cegielni. Podobno w Sommerfeld wszyscy pracują albo w cegielni, albo w tkalni.
Tatę bardziej z kolei interesowało to, jakie przyszły zięć ma poglądy, jak ocenia minioną wojnę i jak się zapatruje na przyszłość Niemiec, Polski oraz Związku Sowieckiego. Dlatego przy najbliższej wizycie chłopaka zaprosił go do swojej biblioteki, posadził przy biurku, nalał koniaku, sam zaś począł się przechadzać i niby od niechcenia delikatnie podpytywać o przekonania polityczne.
– Czy traktat wersalski jest sprawiedliwy? Ja nie wiem, proszę pana, czy tylko Niemcy kajzerowskie ponoszą winę za wielką wojnę, czy inne państwa także się do niej przyczyniły. Myślę, że takie rzeczy będzie można ocenić dopiero za kilkadziesiąt lat. Ale wiem jedno: wojna to zło. Moim marzeniem jest, aby nigdy więcej człowiek nie musiał brać broni do ręki – wyznał wówczas Jacob. – Straciłem ojca nie dlatego, że pragnął on walczyć za Cesarstwo Niemieckie. Wręcz przeciwnie, wcielono go do wojska przymusowo, nie pytając o to, w co wierzy i w imię czego gotów jest umrzeć. Pracował na kolei, dobrze nam się wtedy wiodło, miasto się rozwijało… To wszystko odebrała nam wojna. Tata nie chciał iść do wojska, pisał do nas z frontu, że to nieludzkie, aby strzelać do ludzi, którzy nie uczynili mu nic złego i których nawet nie zna. Ja jestem pacyfistą, proszę pana. I mój ojciec też nim był. Należał do Deutsche Friedensgesellschaft, podziwiał Berthę von Suttner, może słyszał pan o niej…? Nauczył mnie kochać pokój, a listy, które dostawaliśmy od niego z frontu, przekonałyby każdego, że wojna to najgorsze, co ludzkość wymyśliła.
Odpowiedź ta całkowicie usatysfakcjonowała Henryka Sterna, choć oczywiście nie byłby sobą, gdyby zadowolił się tak krótką rozmową – ich pogawędka na tematy społeczne i polityczne trwała jeszcze długo.
– Chciałem zobaczyć to miasto na własne oczy – odrzekł Jacob, zapytany o przyczynę wizyty w Gdańsku. – Ciotka opowiadała, że tu są najpiękniejsze uliczki i kamienice… Poza tym idea wolnego miasta wydaje mi się wspaniała. Miejsce, gdzie każdy może żyć na równych prawach, niezależnie od narodowości! Gdyby to ode mnie zależało, każde wielkie miasto ustanowiłbym takim wolnym, niezależnym organizmem! Z własnym parlamentem, prawem i pieniądzem… Wierzę w równość i demokrację, proszę pana!
Henryk mógłby mu wiele opowiedzieć o tym, jak wyglądała ta równość w wydaniu niemieckim. Mógłby wspomnieć o niechęci, wręcz wrogości niektórych Niemców wobec gdańszczan polskiej narodowości. Ot, choćby świeża sprawa: blokada rozładunku sprzętu wojskowego przeznaczonego dla walczącej z bolszewikami armii polskiej.
Zmilczał jednak. Miał przed sobą pełnego wiary idealistę, na dodatek szczerze zakochanego w Uli. Czy warto było otwierać temu chłopcu oczy, odzierać go ze złudzeń? Stern zaniechał więc komentarza, ale przy okazji przetestował możliwości młodzieńca w zakresie spożycia trunków. Okazało się, że po drugiej szklaneczce koniaku Jacob kochał cały świat, gotów był śpiewać i tańczyć, potem zaś z kolei rozczulił się nad utraconymi szansami i zaczął opowiadać o swej miłości do książek, marzeniach o studiach, pragnieniu zostania inżynierem i budowania maszyn. Niestety, gdy wojna zabrała ojca, Jacob rzucił szkołę, musiał bowiem wziąć się do pracy, by zarobić na utrzymanie rodziny.
Usłyszawszy te wyznania, Henryk był już pewien, że siedzący przed nim chłopak będzie odpowiednim kandydatem na męża dla Urszuli.
– To jeszcze młodziak i ledwo co wąs mu się sypnął, ale serce ma ze szczerego złota, nawet jeśli jest to złoto niemieckie – relacjonował następnego dnia swojej żonie. – Takiemu nie żal oddać naszą Ulkę. Widać, że niewiele pije, bo nie ma wprawy, a to lepsze, niż gdyby chętnie zaglądał do kieliszka. Jak na Niemca rozsądny całkiem, wyciągnął lekcję z wielkiej wojny, nie nosi w sercu żądzy odwetu. A co najważniejsze: wydaje się pracowity, zaś rodzinę stawia wyżej niż własne pragnienia. Zadbał o matkę i siostrę, zadba też o żonę. Dobrze będzie naszej Uli z takim człowiekiem.
– Ale żeby Niemiec?! – Cila, do cna przesiąknięta polskim patriotyzmem, w duchu którego wychowywali córkę, nie mogła się z tym pogodzić. – Teraz nie jest to dla nich przeszkodą, bo są zakochani, ale gdy pierwsze zauroczenie minie… Czy nie zaczną się kłócić? Wychowywaliśmy Ulę na dumną Polkę, Heniu. A teraz chcesz ją puścić na te obce ziemie…
– Dolne Łużyce są historycznie słowiańskie – zauważył nie bez racji Henryk. – Czy wiesz, że tam od wieków żyją Serbołużyczanie, którzy mówią językiem podobnym do polskiego? Niemcy nazywają ich Wendami. Zresztą Jacob miał wendyjską prababkę, można więc powiedzieć, że to Niemiec z domieszką słowiańskiej krwi.
– A kościoły tam chociaż mają?
– Mają, Cilu, mają. Jacob wspomniał, że w Sommerfeld jest i ewangelicki, i katolicki. Ula sama zadecyduje, czy zgodnie z naszym wychowaniem pozostanie katoliczką, czy wraz z mężem będzie chodziła na nabożeństwa protestanckie. A zresztą Bóg jest jeden i jak byś się do niego nie modliła, zawsze zrozumie.
Tak oto dzięki mądremu ojcu oddano Urszulę za żonę Niemcowi, wbrew wszystkiemu, co sobie dziewczyna kiedyś w głowie układała: że pójdzie tylko za Polaka i całe życie spędzi w Danzig. Ślub odbył się właśnie tam, nad ukochanym przez Ulę Bałtykiem, ale zaraz potem Jacob zabrał młodziutką żonę do owego Sommerfeld, o którym tyle jej opowiadał: że tyle tu lasów, że stary zamek i baszta, uroczy rynek z kamieniczkami, park, rzeka Lubst i jej kanały, nad którymi rozsiadły się młyny, farbiarnie i zakłady przemysłowe. Że przed wojną miasto rozwijało się z roku na rok, wprawdzie ostatnimi czasy trochę podupadło, ale jeszcze odzyska znaczenie w powiecie, skoro i kolej jest, i wodociągi, gazowe lampy na ulicach, szkoły, szpital, cegielnie i fabryki tekstylne, nawet teatr! Ula uśmiechała się, słysząc te zachwyty, bo gdzie tam było malutkiemu Sommerfeld do wspaniałego Danzig, ale nie żartowała z tego, nie chcąc ranić mężowskich uczuć.
Zresztą nie miała wielkich oczekiwań. Rosnące w jej łonie dziecko sprawiło, że zmieniła całkowicie spojrzenie na życie: przetasowała priorytety, pragnienia, potrzeby. Nade wszystko łaknęła teraz spokoju, chciała uwić gniazdo i stać się jego gospodynią. Niewielki, bo zaledwie trzyizbowy domek przy rzece Lubst, wprawdzie nie w samym sercu Sommerfeld, ale naprawdę blisko, zupełnie jej wystarczał, nawet jeśli wyraźnie odczuwało się, że od ponad roku nie tknęła go kobieca ręka – taki panował w nim nieład.
Urszula wkrótce zaprowadziła w swoim gospodarstwie nowe rządy. Ściany pobielono, podłogi pokryto świeżymi deskami, przed wejściem pojawiły się kwiaty, Jacob zamówił meble u stolarza, a w kuchni znów zapachniało ciastem drożdżowym.
Sąsiedzi przyjęli nową mieszkankę przyjaźnie, a jej narodowość nie interesowała ich jakoś szczególnie, bo na terenach Dolnych Łużyc od wieków mieszały się różne nacje, nie tylko Niemcy i Wendowie. Rzadko, bo rzadko, ale czasem przyjeżdżali za pracą Polacy i Czesi; była również malutka gmina żydowska. Kiedy Uli i Jacobowi urodziła się córeczka – błękitnooka i jasnowłosa po mamie i dziadku Heńku – nikogo nie dziwiło, że ojciec nazywa ją Katrin, zaś mama woła na nią „Kasia” i mówi do niej po polsku.
Początkowo żyło im się ciężko, jak wszystkim obywatelom kraju podnoszącego się po wojnie, zmagającego się z kryzysem i szalejącą inflacją. Potem jednak nadeszły lepsze czasy: „pięć lat tłustych”, kiedy to nie brakowało im niczego ani pod względem materialnym, ani żadnym innym. Czuli się bezpiecznie, byli zdrowi, mieli własny dom i skrawek ziemi – czegóż chcieć więcej? Latem jeździli wraz z córeczką do Danzig. Dziadek podczas każdej wizyty sprawdzał, czy Ula wychowuje jego wnuczkę w poszanowaniu polskich korzeni; opowiadał dziecku legendy, czytał o przygodach Stasia i Nel, a także uczył na pamięć Katechizmu małego Polaka.
Jacob dokładał do tego swoje pacyfistyczne poglądy. Bardzo mu zależało, by córka miała szerokie horyzonty. Niespełnione marzenia o tym, by studiować w wielkim mieście, naznaczyły jego styl rodzicielstwa. Starał się nie narzucać dziewczynie własnych ambicji, lecz dyskretnie pokazywał, jak wiele ma możliwości. Z kolei Urszula uczyła ją miłości do książek i otwartości na odmienność. Od czasu do czasu całą rodziną jeździli do Berlina na wystawy sztuki i do filharmonii. Mała Katrin ćwiczyła głośne czytanie, przeglądając prenumerowane przez ojca postępowe czasopisma: polityczno-kulturalne tygodniki „Die Weltbühne” oraz „Das Andere Deutschland”.
Dopiero w 1933 roku w życiu rodziny Dulke pojawił się niepokój i podstępnie wkradał się, coraz bardziej bezczelny, do serc i umysłów. Lęk przed złymi ludźmi, przed nienawiścią i nieuzasadnioną wrogością. Gdy zaś dwa lata później zatwierdzono ustawy norymberskie i nagle okazało się, że dawni sąsiedzi wyznania mojżeszowego nie są już obywatelami, lecz „poddanymi” Rzeszy, Jacob pomyślał, że to tylko kwestia czasu, kiedy i dla Słowian zaczną się kłopoty. Póki co, zabroniono zawierania małżeństw niemiecko-żydowskich, ale kto wie, jakie jeszcze chore pomysły zalęgną się w głowach narodowych socjalistów? Może związek Niemca z Polką także okaże się niebezpieczny dla „niemieckiej czci”?
Teraz, osiemnaście lat po ślubie, było znacznie gorzej. Rodzice Katrin żyli w ustawicznym strachu. Na Dolnych Łużycach, podobnie jak w całej Rzeszy, gęstniał ponury mrok nazizmu. Żydów prawie już w Sommerfeld nie było, większość z nich wyprzedała domy i sklepiki za bezcen. Wyjechali, zostawiając po sobie smutne wspomnienia zabarwione nutą poczucia winy, pusty dom modlitwy i niewielki cmentarz przy Pförtener Strasse. Zostali tylko nieliczni – ci, którzy czuli się wystarczająco bogaci i na tyle ustosunkowani, by łudzić się, że naziści zostawią ich w spokoju.
Jak przewidział Jacob, do polskiego pochodzenia lepiej było się nie przyznawać, nie mówiąc już o pacyfistycznych poglądach czy wątpliwościach co do oceny „jedynie słusznych” poczynań partii. Dulke od jakiegoś czasu budził się w środku nocy zlany potem, dręczony lękiem o przyszłość własną i dwóch najbliższych sobie istot – żony i córki. Coraz częściej w rozmowach z nimi napomykał o wyjeździe.
– Wielu pacyfistów zamknięto w więzieniach albo obozach koncentracyjnych. Podobno kto może, płynie do Ameryki – rzekł kiedyś przy śniadaniu. – Może i dla nas znalazłoby się tam bezpieczne miejsce. Sprzedalibyśmy wszystko, wystarczyłoby na bilety…
– I co dalej? Zaczęlibyśmy od zera? Nie mając domu, z jedną walizką w garści? – Urszula lękała się otaczającej ich rzeczywistości, jednak myśl o nieznanym kraju i języku napawała ją jednakowym przerażeniem.
– Właśnie tak! – przytaknął z zapałem Jacob. – Stany Zjednoczone to kraj wielkich szans i nowych początków!
Jego żona milczała przez chwilę, rozważając te słowa. Przekrzywiła głowę, jakby przyglądała się obrazom wyświetlanym w wyobraźni.
– Nigdzie nie pojadę bez rodziców – odpowiedziała wreszcie. – Jeśli będziesz się upierał, sprzedamy dom i pojedziemy do Danzig, tam możemy wsiąść na statek. Ale musimy zabrać mamę i ojca.
Każda taka rozmowa rozmywała się prędzej czy później – Jacob i Ula przekładali datę ewentualnego wyjazdu, bo przecież niełatwo jest porzucić dom i wszystkie te miejsca, które się kocha, gdzie człowiek czuje się u siebie. W głębi duszy wciąż się łudzili, że nic złego im się nie stanie, Jacob był wszak Niemcem z dziada pradziada, zaś Ula i Katrin wyglądały tak bardzo „niemiecko”, że nikt nie oceniłby ich urody jako „mało aryjskiej”. Poza tym ta ostatnia nawet nie chciała słyszeć o opuszczeniu rodzinnego miasta. Wpadała w rozpacz, ilekroć rodzice próbowali ją namawiać do wyjazdu z Dolnych Łużyc. Tu był jej Heimat – mała ojczyzna; ziemia, którą kochała. Innej Katrin nie znała.
W końcu dali za wygraną. Postanowili zostać – mimo dręczącego ich strachu, który potęgował się z każdym dniem przy wtórze złowrogiego łopotu sztandarów ze swastyką, wiszących już niemal na każdym domu.
– Pamiętaj, żeby z nikim nie rozmawiać o naszej rodzinie – pouczała córkę Urszula. – Salutuj jak inni, nie okazuj zniecierpliwienia. Nie wdawaj się w dyskusje o tym, jakie poglądy ma tatko, nie wspominaj o moich polskich korzeniach ani o patriotycznej działalności dziadka Henryka. Na wszelki wypadek przy ludziach będziemy rozmawiały tylko po niemiecku. A gdyby rówieśnicy pytali o twoje pochodzenie, mów jedynie, że jesteś wnuczką bohatera wielkiej wojny, Karla Dulke, który poległ na polach Flandrii. Nic więcej, pamiętaj. To powinno im zamknąć usta.
– Zjadłabym jeszcze jedną porcję. – Westchnienie Marlene wyrwało Katrin z głębokiej zadumy. – Tym razem wzięłabym czekoladowe.
– Chcesz? Kupię ci – zaproponowała jej przyjaciółka.
Doskonale wiedziała, że Marlene dostaje od ojca niewiele pieniędzy, choć Wiemannom dobrze się powodzi. Nie chodziło nawet o skąpstwo, lecz raczej o styl wychowania. Dziewczyna miała znać swoje miejsce w szeregu, a o wszelkich wydatkach decydował mężczyzna, głowa rodziny.
– Nie, tylko żartowałam – roześmiała się Marlene, chcąc zamaskować zawstydzenie. – Nie mogę jeść tyle słodkości, bo za bardzo się zaokrągliłam.
Urwała nagle i osłoniła dłonią oczy, wypatrując kogoś po drugiej stronie rynku. Po chwili, upewniwszy się, że sylwetka, którą ujrzała z daleka, należy do Rudolfa Hertza, poprawiła grzywkę i na kilka sekund przygryzła wargi, by wydały się czerwieńsze.
– Och, to Rudi – szepnęła tylko, po czym odwróciła wzrok, udając, że wcale go nie zauważyła.
Przez chwilę siedziały w milczeniu. Katrin niemal słyszała, jak serce przyjaciółki wali niczym dzwon. Biedna Marlene kochała się w Rudolfie od prawie roku. Co do niej samej, nie tylko jej się nie podobał, ale wręcz go nie lubiła. Może miał ładną twarz i blond loki nad czołem, ale w jego błękitnych oczach i idealnym uśmiechu czaiło się coś zimnego. Nie umiałaby powiedzieć, dlaczego w jego towarzystwie czuła się niepewnie. Tymczasem on zdawał się od jakiegoś czasu zabiegać o jej sympatię.
– Hail Hitler! Witam koleżanki. – Nawet jego głos wydawał się Katrin nieprzyjemny. – Cóż to, niedzielna przechadzka? A na karuzeli byłyście? Przy Bismarckstrasse rozłożyło się wesołe miasteczko z okazji urodzin Führera!
W rzeczywistości urodziny Hitlera fetowano w Sommerfeld prawie dwa tygodnie wcześniej, w środę dwudziestego kwietnia. Najwyraźniej jednak właściciel wesołego miasteczka postanowił nieco zarobić na tym odgrzewanym kotlecie.
– Nie, nie byłyśmy jeszcze na karuzeli! – zawołała zarumieniona i podekscytowana Marlene. – Zjadłyśmy tylko lody.
– Jaka szkoda – westchnął teatralnie Rudolf. – Bo gdybyście nie jadły, mógłbym was zaprosić. A może ustrzelić dla was papierowe róże na strzelnicy?
Marlene zaklaskała, zaś Katrin rzuciła jej z ukosa spojrzenie pełne przygany. Nie znała się na uwodzeniu, nigdy nie była zakochana i nie flirtowała, jednak miała niezbitą pewność, że takie krygowanie się nie tylko nie zachęci chłopaka, lecz przyniesie dokładnie odwrotny skutek. Nie chcąc jednak sprawić przyjaciółce zawodu, powstrzymała się od okazania niechęci i wraz z nią ruszyła powoli w stronę wesołego miasteczka.
Trzecia z koleżanek, Anna, swoim zwyczajem milczała, po prostu dając się poprowadzić. Skoro Katrin i Marlene chciały pójść na karuzelę, ona także poszła. Doskonale wiedziała, że nie wolno jej skorzystać z większości oferowanych tam atrakcji, bo od wirowania mogła dostać ataku, ale nawet patrzenie było lepsze niż popołudnie spędzone samotnie w domu.
Wkrótce do ich uszu dobiegały już dźwięki skocznej muzyki, poskrzypywania karuzeli, dziecięcych śmiechów i gwaru rozmów. Pachniało watą cukrową i kwiatami kasztanowców. Po drodze Marlene paplała wesoło, co rusz poprawiając zalotnym gestem włosy, jednak Rudolf udawał tylko, że słucha. Widać było, że znacznie bardziej od panny Wiemann interesuje go jej towarzyszka o jasnych warkoczach. Z kolei Anna pozostawała dla niego jakby niewidzialna.
– Ładny dzień – zagadnął po chwili, lekko przechylając głowę w kierunku Katrin. – Mam nadzieję, że jutro też będzie słonecznie, bo zaplanowałem dla moich chłopców z Jungenschaftu zawody w łucznictwie.
Gdy wymawiał słowa „moich chłopców”, w jego głosie pojawił się na chwilę chełpliwy ton. Rudolf szczycił się tym, że jest dowódcą i że dzieciaki z Jungvolku wpatrzone są w niego jak w obrazek. Co do Katrin, zupełnie nie robiło to na niej wrażenia. Pacyfistyczne poglądy ojca w połączeniu z wysiłkami mamy, by zaszczepić w córce polskiego ducha, dały specyficzną mieszankę: Katrin na sam widok munduru Hitlerjugend wzdrygała się z jakimś irracjonalnym lękiem. Sama wprawdzie wstąpiła do BDM, ponieważ rodziny dziewcząt nienależących do organizacji płaciły spore grzywny i były zagrożone szykanami. Choć rodzice nigdy nie wywierali na niej presji, Katrin postanowiła, że dla świętego spokoju i odwrócenia uwagi zapisze się i z pozorną ochotą będzie brała udział w zajęciach. Na szczęście wcale nie było tak źle, jak się spodziewała – poza nieznośnymi pogadankami ideologicznymi, które puszczała mimo uszu, oraz znienawidzonym hasłem: Sei wahr, sei klar, sei deutsch wraz z innymi dziewczętami uczyła się głównie gotować, piec, szyć i udzielać pomocy medycznej. Śpiewały także pieśni patriotyczne, których dźwięki poruszały jakieś czułe struny w jej duszy; w takie dni czuła się bardziej Niemką niż Polką. Ponadto zbierały datki w ramach Pomocy Zimowej, jeździły na wieś pomagać w czasie prac polowych, opiekowały się dziećmi… Od czasu do czasu organizowały również wycieczki i zawody sportowe, a ponieważ Katrin była bardzo sprawna, to ostatnie dostarczało jej nie lada przyjemności i satysfakcji, jako że zwykle wygrywała wszelką rywalizację.
– Słyszałem, że doskonale jeździsz na łyżwach – podjął Rudolf. – Należysz do klubu?
W Sommerfeld działało towarzystwo łyżwiarskie, z oczywistych względów aktywne jedynie wtedy, gdy na podmokłych łąkach za zamkiem pojawiało się naturalne lodowisko.
– Nie – odparła dziewczyna niechętnie. – Nie lubię klubów ani stowarzyszeń.
Zaledwie wypowiedziała te słowa, spłoszyła się i spojrzała czujnie na swego rozmówcę. Mama przestrzegała ją, aby nie była zbyt szczera w rozmowach z rówieśnikami, nawet tymi, którym ufa. A przecież Rudolf był absolutnym przeciwieństwem kogoś takiego. Przyznawanie się do indywidualizmu, do niechęci wobec idei wspólnoty wielkiego narodu niemieckiego, było proszeniem się o kłopoty.
– Zresztą daleko mieszkam – dodała prędko. – Za miastem, trzeba iść wzdłuż rzeki w stronę Merke. Latem to przyjemny spacer, ale zimą rzadko znajduję czas, żeby zjawić się w miasteczku.
– Ale do szkoły chyba w zimie chodziłaś? Przekopałaś się przez zaspy? – zażartował, a Katrin roześmiała się, udając, że jego słowa ją rozbawiły.
– Przekopałam – odparła lekko. – Nie opuściłam lekcji nawet w największe mrozy.
– Więc lubisz naukę?
– Lubię. Chętnie uczyłabym się dalej, ale…
Urwała. Znów o mały włos powiedziałaby za dużo: że rodzice odradzili jej dalszą edukację w tym chorym kraju. Przede wszystkim – szkoły dla dziewcząt oferowały tylko dwa kierunki kształcenia: gospodarstwo domowe i języki. Ten pierwszy kończył się sprawdzianem, który zwano pogardliwie „egzaminem z budyniu” – i nie uprawniał do wstąpienia na uczelnie wyższe. Drugi zaś był dla Katrin zupełnie nieinteresujący. Miała bardziej umysł ścisły albo raczej przyrodniczy. Najchętniej uczyła się geografii, a już szczególnie lubiła lekcje poświęcone odkryciom, niepoznanym jeszcze do końca miejscom na mapie, egzotycznym kulturom…
Była także inna przyczyna rezygnacji ze szkoły: otóż Jacob i Urszula wściekli się na wieść o zmianach w programie nauczania. W podręczniku do biologii odkryli na przykład zdanie o podziale na ludzi nordyckich oraz „zwierzęta niższe” – Żydów. Oburzały ich zadania z matematyki, wedle których Katrin miała obliczyć, ile domów dla pełnowartościowych Niemców można by wybudować za pieniądze „zmarnowane” na utrzymywanie pacjentów szpitala psychiatrycznego albo ile tygodni zajmie armii niemieckiej pokonanie krajów sąsiednich, jeśli każdego dnia uda się zabić taką to a taką liczbę żołnierzy. A mama rozpłakała się, widząc w notatkach z geografii podyktowaną przez nauczyciela odpowiedź na pytanie, z czego wynika wyższość ludów germańskich i ich prawo do zwierzchności nad Polakami i Czechami.
Co jakiś czas wracał temat wyjazdu gdzieś daleko, za ocean. Jak żyć w kraju rządzonym przez szaleńca? Bo właśnie jako szaleniec jawił im się człowiek, który dążył do kolejnej wojny, kiedy jeszcze na dobre nie porosły trawą groby żołnierzy poległych przed dwudziestu laty, a w sercu Jacoba i jemu podobnych nie zabliźniła się tęsknota za tymi, którzy nigdy nie wrócili.
– Ale najważniejszym zadaniem Niemki jest rodzenie dzieci – dokończył powoli Rudolf, zaglądając jej w oczy. – Nie nauka, ale małżeństwo i macierzyństwo uszlachetniają kobietę, jak mawia nasz Führer.
Zawiesił głos, jakby czekał na potwierdzenie, więc Katrin pokiwała głową, rumieniąc się przy tym odrobinę. Zapewne uznał to za dowód, że ma do czynienia z niewinnym dziewczęciem, które na samą myśl o prokreacji staje w pąsach, bo uśmiechnął się jakoś dziwnie, jakby z satysfakcją.
Anna i Marlene przysłuchiwały się rozmowie w milczeniu. Obie wydawały się nie tyle zawstydzone, ile wręcz zażenowane tą wymianą zdań między Rudolfem a Katrin. Na szczęście doszli wreszcie do lunaparku i stanęli przy strzelnicy, gdzie Marlene zaczęła się krygować, wskazując papierowe kwiaty, gliniane koguciki, lizaki na patyku i wilka ze sklejki, do którego można było strzelać.
– Najbardziej by mnie ucieszył czerwony lizak! – zawołała, pokazując palcem. – Ale kwiaty też są śliczne!
Rudolf skłonił się kurtuazyjnie, po czym zapłacił za dwie kolejki, w ramach których mógł oddać sześć strzałów. Stanął na szeroko rozstawionych nogach, z miną zwycięzcy, która najwyraźniej zachwycała Marlene i być może również Annę, jednak w trzeciej przyjaciółce budziła niesmak. Katrin zmarszczyła brwi i rozejrzała się w poszukiwaniu pretekstu, by się oddalić. Na szczęście nieopodal znajdowała się budka, w której sprzedawano watę cukrową.
– Mam ochotę na coś słodkiego – rzuciła prędko i ruszyła w tamtym kierunku.
Za plecami usłyszała jeden strzał, wkrótce potem drugi, brawa, radosny śmiech dziewcząt, a później Marlene wołającą jej imię. Nie odwróciła się jednak. Wyłuskała z małej torebeczki kilka monet i zapłaciła, po czym zbliżyła twarz do upojnie pachnącego obłoczka na patyku.
– Przepraszam, coś pani upadło – usłyszała nagle.
Odwróciła się i ujrzała młodego mężczyznę podnoszącego coś z ziemi. Przedmiotem, który delikatnie ujął w dwa palce, była nieco wybrudzona batystowa chusteczka z wyhaftowaną stokrotką.
– Niestety, to nie moje – odpowiedziała Katrin i dygnęła odruchowo, za co natychmiast sklęła siebie w duchu. – Ktoś musiał upuścić tę chustkę wcześniej.
Młodzieniec uśmiechnął się szeroko. Miał ujmujący uśmiech, rozpromieniła się cała jego twarz, a najbardziej oczy, których jasne, szczere spojrzenie sprawiało, że cały świat zdawał się jeszcze bardziej słoneczny i wiosenny. Katrin pomyślała, że ktoś, kto się tak uśmiecha, musi być dobry.
– Och, czyli fortel się nie udał! – zawołał i klepnął się dłonią w udo niczym parobek. – A słyszałem, że to niezawodny sposób, żeby nawiązać znajomość z ładną panną.
Zaczerwienił się przy tym nieznacznie, z czego wywnioskowała, że nie był wytrawnym podrywaczem. Zapewne ta próba „nawiązania znajomości” była jeśli nie pierwszą, to na pewno jedną z pierwszych.
– Jest w tym trochę racji – odpowiedziała ze śmiechem, dziwiąc się samej sobie, że chce jej się w ogóle kontynuować tę konwersację. – Bo przecież rozmawiamy. Następnym razem, kiedy pana spotkam, pan ukłoni mi się jak swojej znajomej, a ja odpowiem uśmiechem…
– I tylko nie będę znał pani imienia – wszedł jej w słowo. – Więc będzie to uśmiech bardzo tajemniczy. Chyba że zechce mi je pani zdradzić…
– Katrin! Mamy różę i lizaka! – Podekscytowany głos jednej z przyjaciółek przerwał tę rozmowę.
To Marlene biegła w stronę budki z watą cukrową, lecz nagle stanęła jak wryta.
– Peter! – zawołała z radością. – Nie sądziłam, że cię tu spotkam! Przecież dziś niedziela, nie sobota!
Katrin nie zrozumiała sensu tego ostatniego zdania, jednak nie zastanawiała się nad tym dłużej, ponieważ chłopak uśmiechnął się do niej szelmowsko i szepnął:
– A więc znam już pani imię.
– To mój kuzyn Peter – trajkotała Marlene, zatrzymując się przy nich. Zupełnie nie zwróciła uwagi na porozumiewawcze spojrzenia tych dwojga. – Pamiętasz, mówiłam ci o nim. Poznajcie się. To Katrin, moja serdeczna przyjaciółka.
Wymienili uścisk dłoni; szare oczy Petera śmiały się radośnie, a Katrin poczuła, że teraz ona się czerwieni, bo chłopak patrzył na nią z bezczelną aprobatą, jakby tym spojrzeniem mówił jej, że jest ładna, że mu się podoba, że chciałby ją jeszcze spotkać. I choć wcześniej wyczytała to samo we wzroku Rudolfa, wówczas było to dla niej przykre, teraz zaś nic takiego nie czuła. Wręcz przeciwnie – Peter… Peter sprawiał jej przyjemność tym, jak na nią patrzył.
– O, Kessler, i ty tutaj. – Za jej plecami rozległ się głos Hertza.
Katrin odwróciła się zaskoczona, bo ton tego powitania był wyraźnie pogardliwy. Rudolf i Anna podeszli do nich powoli. Peter odpowiedział spokojnym spojrzeniem i skinieniem głowy, ale z jego twarzy zniknął uśmiech.
– Może i ty ustrzelisz pannom róże? – zapytał zaczepnie Rudi. – Potrafisz?
Katrin poczuła złość. W pierwszym odruchu chciała pociągnąć Petera za rękaw i poprosić, żeby to zrobił, żeby poszli do strzelnicy i utarli nosa temu dumnemu, nieznośnemu chłopakowi. Jednak ku jej zdumieniu kuzyn Marlene odparł chłodno:
– Nie, nie potrafię. Nie umiałbym nawet uchwycić wiatrówki.
Po czym spokojnie ukłonił się dziewczynom i odszedł.
To nie była udana niedziela. Anna prędko pożegnała się i wróciła do domu, ponieważ od hałasu rozbolała ją głowa. Katrin nie mogła się doczekać, kiedy zostanie sama z drugą z przyjaciółek, aby móc ją wypytać o dziwne zachowanie kuzyna, jednak jak na złość Rudi nie odstępował ich ani na krok. Marlene była z tego powodu szczęśliwa i zdawała się zupełnie nie zauważać, że młodzieniec całą atencję kieruje na Katrin.
Wreszcie ta oznajmiła, że chce już wracać do domu.
– Odprowadzę cię – zaoferował Rudolf. – Wspomniałaś, że mieszkasz daleko, w stronę Merke. A po drodze będziemy mijać dom Marlene, więc wszyscy troje pójdziemy w tym samym kierunku.
Katrin zamierzała odmówić – nie uśmiechało się jej, że ma iść drogą wzdłuż rzeki sam na sam z chłopcem, którego niespecjalnie lubiła, jednak Marlene wyglądała na uradowaną i natychmiast przyjęła propozycję.
– Ależ się cieszę, że jest wiosna! – zawołała, a Katrin uśmiechnęła się z czułością, bo po prostu nie potrafiła nie kochać przyjaciółki za tę radość życia. – Kiedy wszystko wokół tak pachnie, człowiek nie może powstrzymać się od marzeń! Tak bym chciała podróżować! Ojciec obiecał, że latem pojedziemy do Berlina, a może nawet do Wiednia! Teraz, po anszlusie, będziemy się tam czuli jak u siebie! A wy? O czym marzycie? – zwróciła się do Rudolfa i przez chwilę szła niemal tyłem, by móc patrzeć mu w oczy.
– O tym, żeby dokonać czegoś wielkiego, żeby wszyscy byli ze mnie dumni – przyznał po chwili, a Katrin pomyślała, że po raz pierwszy tego dnia zabrzmiał szczerze. Zupełnie jakby na chwilę Rudi stał się małym chłopcem, który bez skrępowania wyznaje prawdziwe uczucia. Ale już po chwili jego ton stwardniał. – Dla Wielkiej Rzeszy, dla Führera. Chcę wstąpić do wojska i służyć ojczyźnie.
Nie wyjaśnił, jakie to wielkie czyny ma na myśli, czym miałby się wsławić, a Katrin przemknęło przez myśl, że może to nie jest zły człowiek. Uległ tylko – jak to kiedyś określił jej ojciec – romantyzmowi wojska. Wyobraził sobie, że walka w imię ojczyzny to rzecz piękna i wzniosła. Katrin zaś postrzegała to inaczej. Czytała listy z frontu wielkiej wojny, które tata wciąż przechowywał w drewnianej szkatułce. Dziadek pisał w nich o wszach, błocie i krwi, o smrodzie gnijących ciał i o braku wiary – już nie tylko w zwycięstwo, ale także w sens samej walki. Nie było w tym nic romantycznego, nic wzniosłego. Chciała to powiedzieć Rudolfowi, lecz znów w porę przypomniała sobie zakaz matki. Nie, nie wolno jej zdradzić się z pacyfistycznymi poglądami, ponieważ mogłaby w ten sposób zaszkodzić całej rodzinie.
– Dziękuję za odprowadzenie. – Marlene dygnęła, bo doszli już do kamieniczki na rogu Pförtener Strasse, gdzie mieszkała. – To był przemiły dzień! Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy…
Zawiesiła głos, jakby chciała dać Rudolfowi szansę, by poprosił ją o następne spotkanie, ale on patrzył na Katrin.
– Chodźmy już – powiedział. – Przecież nie chcemy wracać po ciemku. Do widzenia, Marlene.
Ukłonił się i odczekał, aż przyjaciółki uściskają się na pożegnanie, a potem ruszył w stronę zabudowań Hedwigs Mühle, za którym znajdowało się przejście w kierunku rzeki. Katrin pomyślała, że koleżance musiało się zrobić przykro, ale Marlene pomachała im energicznie, uśmiechając się radośnie, po czym weszła do domu.
– Możemy iść okrężną drogą – odezwał się Rudi. – Jeśli chcesz ominąć to parszywe miejsce.
Przez kilka sekund czuła się zupełnie zagubiona, ponieważ nie miała pojęcia, co on może mieć na myśli. Dopiero po chwili dotarło do niej, że „tym parszywym miejscem” określa niewielki cmentarz żydowski, obok którego musieli przejść, by dojść do nadrzecznego skrótu. Zza ogrodzenia widać było starą, lekko przekrzywioną macewę, a obok nowszą, stojącą prosto. Reszta nagrobków ginęła wśród bujnej zieleni. Katrin nigdy by nie pomyślała, że miejsce czyjegoś pochówku można nazwać „parszywym”, przeciwnie; dla niej cmentarze otaczała atmosfera świętości, niezależnie od tego, jakiej narodowości i jakiego wyznania byli ci, którzy spoczywali w ziemi.
Czy on się nie boi? – zadała sobie pytanie, zerkając trwożnie na wyprostowaną sylwetkę Rudiego, który szedł przodem i deptał kępy pokrzyw, by poszerzyć ścieżkę. Czy wieczorami, gdy już przestaje wykrzykiwać te wszystkie nazistowskie hasła i recytować wyuczone formułki, gdy rozebrany do snu leży w pościeli i staje się znów tylko bezbronnym człowiekiem, nie przychodzi mu do głowy, że kiedyś będzie trzeba zapłacić za całą tę nienawiść?
Jej samej, ilekroć przechodziła obok jakiejś nekropolii, nie opuszczał zabobonny lęk i dziwne wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Może to z powodu opowieści taty, który twierdził, że odkąd jego ojciec zginął na wojnie, w każdym ważnym momencie życia Jacob odnosił irracjonalne wrażenie, że papa mu towarzyszy i pomaga podejmować decyzje.
– Jeśli nie wiem, jak postąpić, albo waham się, czy zrobić coś, co wydaje mi się wątpliwe – powtarzał Jacob – to zadaję sobie pytanie, co myślałby o tym twój dziadek.
Katrin nie wiedziała zbyt wiele o swoich przodkach z tej gałęzi drzewa genealogicznego. Byli prostymi ludźmi, którzy ciężko pracowali i starali się żyć przyzwoicie, to wszystko. Dziadek Karl był szanowanym zawiadowcą stacji, babcia prowadziła dom i uprawiała ogródek, zaś starsza siostra taty, Marie, podobnie jak on sam chciała się uczyć. Tyle że jemu roiło się konstruowanie maszyn, ona zaś pragnęła leczyć. Marzył jej się zawód lekarza, a gdyby to się nie udało, mogłaby zostać pielęgniarką. Niestety, najpierw jej sny zniweczyła wielka wojna, a potem epidemia hiszpanki, która przedwcześnie zakończyła jej życie.
Ciocia Marie wiedziała, do czego dąży, a ja? Czego właściwie pragnę? – zadała sobie pytanie Katrin, kiedy przechodziła ścieżką w ślad za Rudolfem, uważając, aby listki pokrzyw, które już zaczynały się podnosić, nie poparzyły jej łydek. Co chciałabym robić? Wyjść wcześnie za mąż, jak to się marzy Marlene? Być wzorową żoną i matką, jak chce tego Hitler? A jeśli nie, jeśli nie pragnę być przykładną kobietą niemiecką, to co powinnam zrobić ze swoim życiem? Dlaczego nie mam marzeń innych niż to, żeby wreszcie zapanował spokój, żebym przestała drżeć z lęku o rodziców i o samą siebie? Żebym nie musiała nieustannie się zastanawiać, co mogę powiedzieć na głos, a czego nie?
Nagle idący przed nią Rudolf zatrzymał się, wyrywając ją z zadumy i sprawiając, że omal nie weszła w jego plecy. Odwrócił się gwałtownie; zanim zdążyła się cofnąć, chwycił jej ręce.
– Nareszcie jesteśmy sami! – wyszeptał gorączkowo. – Katrin, przecież na pewno zauważyłaś, że mi się podobasz!
Wyrwała dłonie z uścisku jego palców i zrobiła krok w tył, prawie upadając. Najchętniej minęłaby go teraz, uciekła do domu, ale zagradzał ścieżkę, w tym miejscu po obu stronach zarośniętą jeżynami, których kolczaste pędy poraniłyby do krwi jej nogi i podarły skraj spódnicy.
Przypomniała sobie, co kiedyś powiedział jej ojciec o bezpańskich psach: „Jeśli widzisz, że jest groźny, nie uciekaj, bo tylko go rozjuszysz. Zachowuj się tak, aby stracił zainteresowanie. Po prostu zakryj najwrażliwsze miejsca, schowaj je pod skorupę jak żółw. Niech kąsa tam, gdzie mniej boli. I nigdy nie patrz mu w oczy”.
Odwróciła więc wzrok i skurczyła się, zapadła w sobie, jakby chciała wydać się mniejsza i brzydsza.
– Chciałbym, żebyś była moją dziewczyną! – ciągnął Rudolf. Nie miała odwagi mu przerwać, stała jak sparaliżowana. – Nie bój się mnie.
Zamilkł wreszcie, a ona zerknęła na niego. Wpatrywał się w nią natarczywie.
– Nie boję się – skłamała. – Tylko… Rudi, ja jeszcze wcale nie myślę o chłopcach.
– Ależ musisz myśleć.
Na szczęście nie był taki hardy, jak by się mogło wydawać; spokorniał, kiedy zostali we dwoje. Odważył się jedynie musnąć końcówkę jednego z jej warkoczy.
– Masz prawie osiemnaście lat! – podjął szeptem. – W twoim wieku niektóre dziewczęta już się zaręczają… Nasz Führer mówi, że założenie rodziny to powołanie kobiety. Czy to nie piękne zadanie: być strażniczką rodu?
Nie powiedz za dużo! – odezwał się ostrzegawczy głos w jej głowie. Nie zdradź się z tym, że nigdy, przenigdy nie zamierzasz robić tego, czego oczekuje od ciebie Führer.
– Oczywiście nie ponaglam cię! – kontynuował Rudolf. – Ale może mogłabyś mi obiecać, że będziesz na mnie czekała? Po maturze muszę dokonać wyboru: albo pójdę na uniwersytet, albo wstąpię do wojska. – Teraz w jego głosie pojawił się znajomy, chełpliwy ton. – Jako mały chłopiec marzyłem, aby zostać marynarzem, ale teraz myślę, że mógłbym spróbować swoich sił w lotnictwie. Minęły już czasy, kiedy stopnie oficerskie były dostępne tylko dla potomków szlacheckich rodów. Obecnie każdy dobry Niemiec może posłać swojego syna do szkoły wojskowej.
Naprężył muskuły, stanął przed nią w pozie sportowca. W gruncie rzeczy wydał jej się trochę śmieszny. Jakby był na scenie i niezbyt udatnie grał wyuczoną rolę.
– Jestem zdrowy i sprawny, i gotów do poświęceń. Chciałbym strzec z powietrza granic Wielkiej Rzeszy przed zagrożeniem żydowsko-bolszewickim.
Katrin nie zamierzała rozmawiać o Rzeszy, lecz z dwojga złego te przechwałki były lepsze niż wyznania miłości.
– Ale to musi być strasznie niebezpieczne – rzuciła, spoglądając na niego tak, jakby była przestraszonym dzieckiem, a on bohaterem.
Rudolf wyprostował się jeszcze bardziej i wypiął pierś, a wówczas dziewczyna prędko wskazała ręką kierunek.
– Pójdziemy dalej? – zapytała. – Moi rodzice na pewno się niepokoją.
Odwrócił się i ruszył przed siebie.
– Niebezpieczne – przytaknął, ciągnąc temat, który najwyraźniej interesował go bardziej niż miłość. – A jakże! Trzeba doskonale nad sobą panować, bo każdy błąd można przypłacić życiem! W powietrzu nie ma miejsca na pomyłki!
– I nie boisz się?
– Ech, wy, dziewczęta! – prychnął, udając lekceważenie, ale z jego tonu Katrin potrafiła odczytać, że czuje się mile połechtany. – Czym jest strach? Czy nie stanowi testu dla naszej odwagi? Mój ojciec zawsze powtarza, że tylko człowiek głupi nie boi się wcale. Zresztą gdybym się nie bał, na czym polegałaby odwaga? Strach to rodzaj sprawdzianu dla hartu ducha.
Nie lubiła tego chłopca, lecz musiała przyznać, że teraz, kiedy tak mówił – z zapałem i wiarą w słuszność swych słów – wyglądał wspaniale. Był piękny, silny, pełen ideałów, gotów umrzeć za wyznawane wartości, miał więc wszystko to, co powinien mieć idealny kandydat na narzeczonego. A jednak Katrin nie mogła nic poradzić na to, że budził w niej jedynie strach i niechęć.
– Masz rację – przytaknęła, gdy znaleźli się już blisko furtki. – Odwaga polega na przełamywaniu strachu, więc ten, kto się nie boi, nie może się nią wykazać. – Odetchnęła z ulgą, kładąc dłoń na jeszcze ciepłych od słońca sztachetach płotu; teraz wreszcie poczuła się bezpiecznie. – Dziękuję za odprowadzenie, Rudolf. Do widzenia.
– Zaczekaj! – zawołał jeszcze. – Nie odpowiedziałaś mi…
Ale jej już nie było, zniknęła za furtką, która skrzypnęła cichutko, a po chwili na drewnianej werandzie rozległ się stukot obcasów jej pantofli.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
wreje (gw.) – randki
Dewiza organizacji Bund Deutscher Mädel: „Bądź prawdziwa, bądź przejrzysta, bądź niemiecka”.