- promocja
- W empik go
Jak ja jej nie kochałem - ebook
Jak ja jej nie kochałem - ebook
"Bogaty złodziej. Samotnik. Oczytany drań. Bezpardonowy intelektualista.
Zwyczajna dziewczyna. Krucha i silna. Wiejska dusza. Stworzona dla muzyki.
Irytujący przypadek kpi z ich życiowych wartości.
Wzajemna niechęć i wewnętrzna walka z samym sobą ostatecznie prowadzi ich do miejsca pełnego zaskakujących uczuć i emocji. Do melodii zdarzeń swoje nuty dopisują ci, którzy ich kochali i nienawidzili.
Krótka chwila, moment i wszystko się zmieniło. Ona zgubiła, on znalazł... więcej niż kiedykolwiek mógł sobie wyobrazić."
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-874-9 |
Rozmiar pliku: | 832 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od lat śnię ten sam sen. Wielka sala, przytłumione światło, na środku fortepian. A przy nim ona. Kołysząca się delikatnie w rytm muzyki wypływającej spod jej palców tańczących na klawiszach.
Z czernią instrumentu kontrastuje krwista czerwień sukni, głęboko wyciętej na plecach. Włosy ma spięte na karku w niedbały kok, z którego uwolniło się kilka kosmyków. Chcę podejść, poczuć jej zapach, dotknąć delikatnie jej ramienia, być znowu blisko, tak blisko, by poczuć jej ciepło. Chcę zrobić krok, ale nie mogę. Coś trzyma mnie w miejscu, nie potrafię się ruszyć, mam wrażenie, że to ciężar moich przewin wbija mnie w ziemię, jakby ktoś oblał mi stopy cementem. Krzyk więźnie mi w gardle, nie jestem w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Chcę się wyrwać z tego snu, ale wiem, że to moje piekło. Piekło, które sam dla siebie zaprojektowałem tyle lat temu. Piekło, w którym nie mogę jej mieć…
Budzę się zlany potem.
Sny, jawa, pragnienia, wszystko miesza się, tworząc koktajl, buzujący w żyłach, doprowadzający do bólu w skroniach.
Dlaczego nie potrafię zachować się jak mężczyzna? Dlaczego od tylu lat skazuję się na męki, zamiast zwyczajnie zacząć działać?
Zrywam się z łóżka, zrzucam mokre ubranie i wchodzę pod prysznic. Opieram głowę o zimne płytki i tak stoję. Wiem, że dłużej tak nie dam rady, że taka egzystencja się nie opłaca, a przecież dla mnie liczy się tylko zysk.
Owijam się ręcznikiem, mokre włosy zaczesuję do tyłu zdecydowanym ruchem i zaczynam głęboko oddychać.
Już czas.1. SMUTNY
Okrągły kawiarniany stolik. Wolę te kwadratowe – zawsze mam uczucie, że każdy mój drobny, najdrobniejszy ruch może spowodować poruszenie blatu i wylanie czy przewrócenie tego, co się na nim znajduje. Teraz byłaby to czarna kawa bez cukru, zaparzona w gigantycznym ekspresie.
Siedzę na rynku małego polskiego miasta w piękne czerwcowe przedpołudnie. Słońce, jak kto woli czy nie lubi, albo cudownie rozgrzewa wystawione członki, albo pali niemiłosiernie i nic tylko ukryć się pod białym materiałem kawiarnianego parasola.
Wybrałem stolik wysunięty najbardziej na zewnątrz. Zawsze tak robiłem. Wtedy ma się gwarancję, że minie, dotknie nas, otrze się najmniejsza możliwa liczba przechodzących obok osób. Nad moją głową nie ma parasola, więc promienie opierają się na każdym pojedynczym siwym włosie. Nie farbuję ich, zapuściłem trochę dłuższe, bo z wąsem i brodą wyglądam ponoć jak rasowy kapitan statku. Gapię się na ludzi – to miasteczko turystyczne, więc co rusz przemykają przyjezdni z ogromnymi aparatami uwieszonymi na wątłych szyjach. Niektórzy wyglądają, jakby pod ciężarem tych czarnych pudełek mieli zaraz zacząć szorować nosami po wiekowym bruku. Kiedyś bardziej zainteresowałbym się marką i możliwościami, jakie daje posiadanie takiego sprzętu, ale nie dziś.
Kiedyś każda z mijających mnie osób byłaby zlustrowana pod kątem przydatności do moich celów. Wyceniona jak warzywa na targu w Broniszach. Dziś już nie.
Mówili, że mam niebywały talent do określania w punkt przydatności delikwenta, że niby tylko spojrzę i już wiem.
– Smutny, no ty to chuju masz jakiś dar! Może gościu wyglądać jak menel, a ty i tak zauważysz, że to tylko poza i wart jest większej uwagi! – Często to słyszałem.
To mi schlebiało, puchłem jak paw, byłem dobry w tym, w czym chciałem być.
Przeczesałem dłonią włosy i na palcach poczułem pot, a zależało mi, żeby dobrze wyglądać. Miałem prawie sześćdziesiąt lat. Kiedyś mężczyzna w takim wieku traciłby to miano i zamieniał się w starego dziada. Dziś, w opinii innych, byłem facetem o nienagannej prezencji, a ponoć w moich czarnych jak smoła oczach, kontrastujących z siwizną włosów, wciąż było widać iskry. Czekałem.
Spojrzałem na dobry markowy zegarek, strzepnąłem niewidzialny pyłek z białych lnianych spodni i zatopiłem się we wspomnieniach. Moje życie właśnie dziś stanęło mi przed oczami z całą swoją prawdziwością, jednak nie odganiałem natrętnych myśli. Kadr po kadrze przyglądałem się sobie z przeszłości, jeszcze zanim to wszystko się zaczęło.
*
Już jako mały chłopiec nie chciałem być biedny. Ta szantrapa bieda mnie obrzydzała, a że czasy były jakby czarno-białe, to wyzierała z każdego kąta, podwórka czy kosza na śmieci.
Mieszkałem w jednym ze śląskich familoków. Razem z innymi chłopakami wdychaliśmy codziennie zapachy zup, które matki gotowały, czekając na powrót mężów z roboty i dzieci ze szkoły. Chowaliśmy się po piwnicach, wchodziliśmy na strychy, pachniało praniem wszystkich mieszkańców, kurzem i stęchlizną. Lubiliśmy otwierać właz i wychodzić na dach. Nad nami niebo, pod nami zwykła asfaltowa droga. Szarzy ludzie, w szarych ubraniach, twarze mieli smutne, tępo patrzyli przed siebie. Czasem pluliśmy na nich, mając nadzieję zabrudzić ich płaszcze białą ciągnącą się śliną, czasem rzucaliśmy drobnymi kamieniami. Nie robiliśmy nic wzniosłego, nie mieliśmy planów, aby zostać astronautami czy pilotami śmigłowca. Chcieliśmy tylko, żeby było jakoś barwniej. Ja tego chciałem najbardziej. Chciałem uciec od tego wszędobylskiego marazmu, utyskiwania, że znowu nie ma chleba, że prąd wyłączyli, że jak tak dalej pójdzie, to tylko „sznura i na góra”. Tak mawiał mój ojciec, Mieczysław, w domu mówca, w robocie zwany Mieciem, bo wszystko zrobi, zawsze usłużnie pomoże, będzie w sobotę, będzie w niedzielę, będzie w święto. Kurwa! Będzie nawet w dzień swojego pogrzebu! Huta, bo tam pracował, to było jego eldorado. Kochał stanie przy wielkim kotle w jakiejś niewyobrażalnej temperaturze, a w międzyczasie lizanie dup majstrom. Dziś patrzę na niego inaczej – chciał coś mieć, do czegoś dojść, dla nas i pewnie dla siebie też. Nie chciał czuć się jak nieudacznik, działał tym, co mu natura dała, a ta dała mu giętki kark.
Matka była inna – silna, taka prawdziwa, jak to się mówiło: „śląska baba”. Babcia, gdy spojrzała na matulę po porodzie, od razu wyczuła, że to będzie czort i twardy charakter. Dlatego dała jej delikatne kobiece imię i tak oto zrodziła się Helenka.
Wyglancowane u nas było wszystko, nawet miska dla psa. Jedzenie zawsze ugotowane na czas, pranie z magla przyniesione. Matka nienawidziła plotek, toteż wśród sąsiadek nie miała przyjaciółek, ale posłuch już tak.
Co niedzielę musieliśmy wszyscy grzecznie chodzić do kościoła. Wszyscy, bo był jeszcze mój młodszy brat, Grzesiek. Nie widziałem w tym karakanie niczego interesującego, no może poza tym, że bardzo przypominał mnie z wyglądu, a i naśladować gówniarz lubił. To mi schlebiało i prowokowało do wymyślania coraz to nowych akcji.
W tym przybytku Bożym to ja się modliłem różnie – albo żeby to wszystko jebło i została wielka czarna dziura, albo żebym miał wszystko, o czym tylko zamarzę. A jak byłem starszy, to wiadomo, prosiłem Boga, żeby dziewczyny nie obcinały włosów i chodziły zawsze w obcisłych golfikach, najlepiej bez staników.
Tak, chciałem mieć kasę, chciałem móc coś więcej niż lizać owłosiony zad przełożonemu, coś więcej niż odebrać pranie z magla. Chciałem i czułem, że będę to miał.
Pierwsza kradzież? Nie wiem, ile miałem wtedy lat, myślę że kilka. Bicie serca, szybka reakcja, dłoń wyciągnięta po pomidor, ta sama dłoń wkładająca go do kieszeni. Noga za nogą, marsz, potem bieg między głośnymi ludźmi. Handlowali, sprzedawali, kupowali, a ja za rogiem wgryzałem się w miąższ i nie mogłem uwierzyć swojemu szczęściu. Wtedy pierwszy raz tak naprawdę poczułem, że żyję! Nie było szaro, było krwiście czerwono, dokładnie tak, jak kolor gwizdniętego pomidora. Po kilku kradzieżach tylko dla mnie, tak żeby mieć, żeby zjeść, żeby poczuć ten haj, zacząłem kraść fanty na sprzedaż. I to były dopiero jaja! Babcia w chuście w kwiaty odwróciła się na ułamek sekundy, a ja już wędrowałem z jej nartami. Facet w wielkiej czapie i futrze zagadał się z potencjalnym klientem – już miałem jego wędkę. Towar upłynnić było łatwo. Gdy zaczynasz coś robić, wkręcasz się między ludzi, którzy tego czegoś potrzebują albo znają takich, co są w potrzebie. Od tamtego momentu nigdy nie wiedziałem, co to znaczy nie mieć kasy. Gdy moi rówieśnicy czytali „Płomyczek” i grali w klasy, ja próbowałem pierwszej coca-coli i prowadziłem pierwsze rozmowy biznesowe.
Głowę do uczenia się miałem po mamie, ale nauka mnie nie ciągnęła. Poszedłem do szkoły zawodowej, żeby w domu był spokój. Własne łóżko, wikt i opierunek u rodziców mi nie śmierdziały, wolałem się nie wychylać, chociaż czułem się taki dorosły i samodzielny. Nie przeczuwałem, że ta szkoła, a raczej pseudopraktyki, ukształtują mnie jako człowieka, mnie jako postać idealnie taką, jaką chciałem być. Nie wiedziałem, że stworzą Smutnego.2. SMUTNY
Słońce zaczynało być bezwzględne. Krople potu spływały po skroni, aby wolno przetoczyć się i przyspieszyć na policzku aż do utonięcia w brodzie.
Oblizałem spierzchnięte usta. Nie wiedziałem, jak długo przyjdzie mi tu czekać i nie chodziło nawet o godziny czy dni. Dlaczego to robiłem? Bo nie mogłem inaczej. Już nie.
Upiłem łyk kawy i wróciłem do wspomnień.
*
W pierwszej klasie na praktykach szef kazał nam zamiatać warsztat. Każdy pierdolony dzień na miotle, w przesiąkniętym zapachem smarów ubraniu chyba sprzed wojny. Wchodziłeś i dostawałeś miotłę.
Szef był prywaciarzem przez duże P. W jakiś sposób mi imponował, było po nim widać, że rozumie, o co można grać, więc grał i był w tym dobry.
Któregoś dnia zabrał swoich etatowych pracowników na popijawę, niby mieli uczcić jakąś wielką skończoną robotę. Zostawili nas – mnie, Krzyśka Szosę i takiego pajaca, którego imienia nawet nie pamiętam. Kazali wysprzątać warsztat na glanc, mieliśmy za to dostać po butelce piwa.
Wiadomo, że ja pierdoliłem tę ich butelkę, więc wymyśliłem inny sposób na zagospodarowanie wolnego czasu. Wzięliśmy butle z acetylenem i tlenem. Chcieliśmy z tego zrobić wystrzał, byliśmy pewni, że będzie przekurewny huk.
Wyszliśmy na łąkę za zakładem, do gigantycznego worka wpuściliśmy acetylen i tlen. Papier toaletowy posłużył za lont, podpaliliśmy go i długo nie trzeba było czekać. Jak pierdolnęło, to wywaliło szyby w całej okolicy i w warsztacie oczywiście też. Zanim zabawowe towarzystwo wróciło z libacji, na miejscu pojawiły się już odpowiednie służby.
I właśnie wtedy to zobaczyłem. Wszyscy, którzy towarzyszyli szefowi, mieli do niego ogromny szacunek. On go sobie kupował za odpowiednią kasę. Chciałem być blisko, chciałem wkupić się w jego łaski, zasłużyć na dopuszczenie mnie do jego prawdziwych interesów.
Za wszystkie wyrządzone szkody zapłaciłem sam. To zapewniło mi dozgonną wdzięczność chłopaków. Ich starzy o niczym się nie dowiedzieli i liczyłem, że jak powiem szefowi, że to ja wszystko pokryłem z własnego budżetu, spojrzy na mnie łaskawszym okiem, doceni i weźmie na swojego.
A on zabrał kasę, schował do metalowej odrapanej skrzynki i powiedział tylko:
– Młody, na bogatego z domu to ty mi nie wyglądasz, czyli lewiznę kręcisz, a z takimi rzeczami się nie obnosi. Zapamiętaj, rób cicho, mało mów, a kasę licz dwa razy.
Zrobiłem się czerwony jak burak. Pierwsza próba, byłem pewny, że zagai, a on z takim tekstem. Nie pozostawało mi nic innego, tylko zamiatać i sprzątać jak najlepiej i czekać na odpowiedni czas.
Już wtedy bardzo dobrze radziłem sobie w roli kieszonkowca. Przejażdżka autobusem do i ze szkoły zawsze kończyła się tym przyjemnym hajem. Wysiadałem na pierwszym lepszym przystanku, w pośpiechu oglądałem, ile tym razem mi wpadło. Potem portfel z dokumentami wyrzucałem do pobliskiego rowu i zapominałem o sprawie.
Kasa – o tak, ta to mi pachniała! Musiałem chować ją w komórce, w której trzymaliśmy rowerek Grześka i jakieś ustrojstwa. Prawdziwy facet, za jakiego miał się mój stary, musiał mieć przecież swoje narzędzia. No, ale była tam jedna ruchoma cegła i to za nią chowałem rulonik, który zresztą nigdy długo tam nie leżał. Tak jak lubiłem zabierać, tak lubiłem też dawać. Dawałem zarobić okolicznym sklepikarzom, kelnerkom, nawet w kwiaciarni mnie znali i cenili.
Miałem mnóstwo kumpli w okolicy i w szkole. Ci, co się przejmowali, grzecznie każdego dnia odrabiali zadanka i przepisywali z tablicy, a po południu w swoich nędznych pokoikach pisali za mnie prace zaliczeniowe i uzupełniali zeszyty. Dostawali za to wynagrodzenie, za które kupowali sobie w budzie przy szkole lody Calypso.
Czasami, gdy już pojawiłem się na zajęciach, żeby nie przegiąć z brakiem frekwencji, przyglądałem się nauczycielom i tym moim „kolegom”. Wydawali mi się przezroczyści. Użyteczni, fakt, potrzebni do moich celów, ale przez brak polotu, tej energii, która pcha do chcenia więcej – marni. Nie mówię jedynie o mamonie, ale tak ogólnie. To po człowieku widać – aspirację, jakąś moc, która nadaje sens ich życiu. Po tych ciulach nie było widać nic poza umazanymi śmietankową mazią ryjami!
Dlaczego tak o tym mówię? Bo mnie to denerwowało, ten trend płynięcia tam, gdzie wszyscy i tak jak wszyscy. Kurwa! Nawet w wydawaniu pieniędzy, bo żeby wszystkim smakował tak ten jeden lód? Nie mieli ochoty na czekoladę? Colę? Gazetkę dla większych chłopców? Serio, chcieli tylko tych lodów?!
Przyglądałem się bacznie ludziom praktycznie w każdym wieku, pomijając tylko dzieciaki i starców. Te dwie grupy miały u mnie miejsce w strefie VIP. Starsze dzieciaki – bo bawiły się beztrosko w błocie, z uporem maniaka próbując wsadzić sobie patyk w oko, a te najmłodsze, bo chociaż kochały smoczek, wciąż i wciąż wyrzucały go z wózka. Po prostu były. Staruszków zostawiłem w spokoju za to przemielenie przez czasy ciężkie i naprawdę straszne, bo oni byli przecież pokoleniem wojennym. Gapili się na gołębie, z ogromnym szacunkiem wkładali chleb do toreb i nie narzekali. Z ich bezzębnych ust rzadko kiedy padały słowa skargi. Oni pamiętali.
I gdy tak się napatrzyłem, a robiłem to praktycznie każdego dnia, to czułem prawie fizyczny ból. Wtedy pomagały mi te moje kradzieże. Mówiono, że moja facjata podczas udanej roboty rozpromienia się jak nigdy. Ci, co mnie znali, od wejścia do knajpy wołali:
– Cześć, Smutny! Ty chyba miałeś dobry dzień, co? – Dawałem wtedy w łapę drobnemu pijaczkowi, który siedział przy barze. A on kupował nam po piwie.
Nie lubiłem specjalnie alkoholu ani fajek, ale gdy jest się gówniarzem i zaczyna się coś znaczyć, to tworzy się swoją legendę.
Jest się mądrzejszym, szybszym, wyższym i ma się nawet mocniejszą głowę, chociaż po dwóch browarach nieraz rzygałem w bramie.
Nigdy też nie przesadzałem, jeżeli chodziło o starych. Określona godzina na powrót? A dlaczego nie! Zająć się przygłupim młodszym bratem? Bardzo proszę. „Mamo, idź spokojnie i wystój nam jakąś parszywą kawę” – mówiłem. Mogłem niby tak dużo, jednak do domu nie wniosłem niczego, co pochodziło z kradzieży, matka by mi tego nie wybaczyła, a byłem pewny, że nie istnieje takie kłamstwo, które mogłoby uśpić jej czujność. To była mądra, dobra osoba… człowiek. Należało ją chronić. I ja to robiłem.
*
Na krawędzi blatu przysiadł gołąb. Pewnie nie raz wyjadał okruszki ciastka pod nieuwagę zaczytanego w codziennej prasie człowieka. Łypał swoimi ślepkami na moją twarz, a mnie zrobiło się nawet trochę żal, że nie zamówiłem niczego do jedzenia. Mógłbym obserwować ptaszysko, niby pochłonięte odrywaniem odpowiedniej wielkości kęsa, w rzeczywistości cały czas kontrolujące sytuację. Gołąb dobrze wie, jaką odległość zachować, żeby w razie niebezpieczeństwa wykorzystać swoją szybkość i odlecieć, pozostawiając tylko kilka szarych piórek. To instynkt, coś podarowanego przez naturę w celu utrzymania gatunku. Ja sam szybkości musiałem się nauczyć, musiałem nabyć tę umiejętność poprzez ciągłe i ciągłe ćwiczenia, chciałem być najlepszy, bo tylko tacy mogli wtedy poczuć, co to jest życie.
*
Prawie lizałem warsztatowe podłogi, jak trzeba było, nawet kibel szorowałem i pod koniec pierwszej klasy ja i tylko ja zostawałem dłużej, żeby „rozbierać” samochody. Starsi pokazywali mi knify i okazało się, że moje sprawne bądź co bądź ręce bardzo szybko odnajdywały się w nowej profesji.
Warsztat po godzinach był najciekawszy. Podjeżdżali ludzie, których nie powinno się znać. Oni nie mieli imion, tylko ksywy. W sumie przecież od zawsze byłem jednym z nich. Bezimiennym. Szef gościł ich dobrą wódą, zawsze miał też suchą kiełbasę i odpowiednią ilość musztardy. Po tych spotkaniach długo waliło alkoholem zmieszanym z zapachem czosnku i potu. Ja czułem tam jeszcze coś – woń tajemnicy, jakąś elitarność, przyjemny zapach forsy.
Szybko zorientowałem się, że rozbieram kradzione bryki. Gdy z miasta nie przypłynęła informacja, że mielę ozorem, a szef sprawdził, że będą ze mnie „ludzie”, zabrał mnie do restauracji. Inni praktykanci zostali, tak jak ja kiedyś, i zamiatali kilometry tłustych podłóg. Jechałem teraz z nim w jego audi i miałem przekroczyć te drzwi. Te, które najpierw próbowałem wyważyć kopniakiem, potem delikatnie w nie pukałem, a które teraz miały stanąć przede mną otworem.
Dostałem ogromną golonkę, zasmażaną kapustę i wielki kufel piwa. Szef usiadł naprzeciwko mnie i zjadał swoją porcję bez słowa. Ta cisza trwała i trwała, było słychać każdy przełykany przez nas kęs, każde chrząkniecie. Musiałem to wytrzymać.
Zamówił dla nas po jeszcze jednym piwie. Cholernie się wystraszyłem, że po takiej dawce zwrócę natychmiast cały obiad i tak cudownie zapowiadającą się karierę chuj strzeli. Czułem się jak szczenię zamknięte w pudełku. Niby wiesz, że cię gdzieś przenoszą, że zaraz uchylą wieka, może nawet zobaczysz ukochaną twarz, ale serce wali, a w brzuchu wiążą się supły.
– Młody, jest tak – odezwał się w końcu szef, wycierając usta serwetką. – Obserwujemy cię z chłopakami od początku, a od jakiegoś czasu sprawdzamy. Jestem w stanie dokładnie powiedzieć ci, co komu i kiedy podwędziłeś. Jestem w stanie opowiedzieć ci, co na obiad wczoraj zjadł twój stary, nawet jaki kolor majtek masz dziś na sobie – zarechotał. – Nie dlatego, że mnie to jakoś specjalnie interesuje, ale po to, żebyś czuł, że to nie jest jakaś zabawa i partyzanckie działania. Ty mi się przydasz, czuję, gnojku, że to, co robisz teraz, to nawet nie jest namiastka twoich możliwości, ty się nawet jeszcze nie urodziłeś dla tego fachu. Ale ja ci pomogę, będę twoją akuszerką, wyjdziesz z łona matki prosto w moje uwalone smarem ramiona. Dostaniesz klapsa i wydrzesz ryja, tak jak to powinno być, a potem nauczysz się wszystkiego i spodoba ci się to ofiarowane drugie, lepsze życie.
Spojrzałem na szefa, na jego oczy. Wyglądał, jakby był całkowicie trzeźwy. Tęczówka mętnie niebieska, jego rude, wręcz marchewkowe włosy poprzyklejały się do twarzy od potu, brodę i wąsy także miał czerwonawe, tylko odcień trochę inny niż na głowie, jakby głębszy. Skóra biała, zwiotczała, zawsze trochę za sucha. Mimo tak nietypowej powierzchowności nie był odpychający. On czarował, w jakiś sposób wabił, kusił, przy tym, mimo że był bardzo wysoki i szczupły, sprawiał wrażenie nadludzko silnego, jakby ta jego twardość wewnętrzna emanowała na zewnątrz.
Zaczerpnąłem haust powietrza i odpowiedziałem tylko:
– Tak, szefie, nie mam innych marzeń, tylko to.
Najpierw trening. Krajowe maluchy, polonezy, duże fiaty. Wyłamać zamek, wyrwać stacyjkę, przekręcić zapadki do odpalenia auta i uciec. Powtórz, powtórz, powtórz. Każdym z tych łupów wjeżdżałem wieczorem na warsztat i rozbierałem je na części. Starsze chłopaki tylko mierzyli mi czas i gwizdali z podziwem.
Schodek wyżej – wyjazd do Niemiec. Szef miał tam swoich ludzi, zresztą gdzie on ich nie miał. Sprawa była więc prosta. Kradliśmy auto „gebelsowi”, wjeżdżaliśmy na dziuplę, szybciutka rozbiórka i wywózka części do Polski. A to już była świetna zabawa! Mogłem poprowadzić audi czy bmw. Wtedy na mnie robiły wrażenie nie tylko samochody, ale i drogi naszych kochanych sąsiadów, ich sklepy, to, co w nich było, ta czystość, z której byli znani. Pierwszy raz w życiu widziałem na żywo czarnoskórego człowieka i on sprzedawał mi żeberka! Nie no, byłem w swoim żywiole. Robiliśmy też inny myk – kupowaliśmy totalnego wraka czy jakieś spalone zgliszcza i ściągaliśmy do kraju na „papier”. Potem kradliśmy taki sam model i przepłacaliśmy celników. Tak, wtedy nie było jeszcze matki Unii. W warsztacie pięknie przekuwało się numery i… proszę bardzo, wszystko pachnące, wszystko legalne, wszystko kurewnie drogie!
Tak kursowałem między południową Polską i krajem najeźdźcy. Rodzice o nic nie pytali, przestali już dawno, szkoła się kręciła, nie przychodziłem pijany ani pobity, a i dzielnicowy nie wpadał na pogawędki, więc nie było o co się czepiać. Gdy nie było mnie kilka dni, mówiłem, że spałem w warsztacie. Mogłem w końcu kupić matce coś lepszego. Skoro według wszystkich tak ciężko pracowałem, jako ten cały mechanik czy inny blacharz, to i kasę mogłem mieć.
Byłem coraz lepszy, szybszy i z jajami – tak szef mówił o mnie swoim kolegom z całej Polski, gdy przyjeżdżali na comiesięczne narady.
Czasami z chłopakami widzieliśmy takie sceny, które ich bawiły, ale mnie nie. Bo ogólnie w kwestii jakiejś tam radości niewiele się zmieniło, nadal najczęściej uśmiechałem się po udanej robocie. Wyrzut adrenaliny, lot. Oni jednak mieli ogromny ubaw, gdy przykładowo wracaliśmy ze sklepu w jednym z dużych niemieckich miast. W reklamówkach prawdziwe, jak wtedy uważaliśmy, jedzenie, dużo i kolorowo, dla nich jeszcze wódka i piwko. I tak sobie idziemy przez parking, gdy nagle słyszymy głośne przekleństwa w jakże zawsze irytującym mnie języku. Ja nie wiem, czy to człowiek mówi, czy pies szczeka. No klnie taki, włosy z głowy rwie, biega, lata, szuka, i jeszcze raz. Rozpęd i poszukiwanie, no gdzie? Gdzie, do kurwy nędzy, zostawił ten wóz?!
Chłopcy zawsze wtedy jednym głosem z rozbawieniem wołali:
– Nasi tu byli!
Czy miałem wyrzuty sumienia? Czy odczuwałem, że robię coś złego? Szczerze? Nie, w ogóle. Zabierałem rzeczy, nawet nie pamiątki rodzinne, nie złote krzyżyki czy obrączki. Rzeczy, dla których byli w stanie sprzedać brata, kablując, że nielegalnie szmugluje fajki. Rzeczy, dla których wstawali codziennie o czwartej rano, żeby umyć ząbki, włożyć ten znienawidzony uniform i ruszyć znów tą samą drogą w ten sam kierat. Rzeczy, które podnosiły ich status wśród sąsiadów, które sprawiały, że czuli się lepiej.
A co, jeżeli zabrałem komuś, kto całe życie ciężko na to harował? Kto żyły sobie wypruł, żeby mieć? Co, jeżeli marzył o tym aucie, żeby rodzinkę zawieźć na wakacje, a ja przybyłem i zabrałem jak swoje?
Nic. Nie bolało, jeżeli za cel swojej egzystencji obrał sobie ciułanie dla kawałka blachy na kółkach i chciał mi wmówić, że to jest prawdziwe szczęście, że odtąd nic tylko radość wypełni jego szare dni. Nie kupowałem tego. Oni mieli swoje cele życiowe, ja swoje.
Ta niechęć do ludzi powodowała u mnie poczucie ogromnej goryczy i samotności. Naprawdę wyczekiwałem kogoś, kto mnie zaskoczy, kto zburzy cały ten mój tragiczny pogląd na świat. Matka była ziarenkiem piasku, szef drugim, ale to przecież wciąż było za mało, by wypełnić tę pustkę.
W pewnym momencie żyłem od krótkiego triumfu, gdy znowu nam się udał skok, do kolejnej randki z Mariolką.3. SMUTNY
Dziewczyna musiała w końcu pojawić się w moim świecie. Nie bardzo wiedziałem, jak z nią gadać, ale inne rzeczy szły nam całkiem dobrze i ona wszystko akceptowała. Cisza to była dla niej cisza, gapienie w gwiazdy to gapienie w gwiazdy, lubiła słuchać o samochodach, o życiu w Niemczech. Lubiła też się ze mną całować, a potem szła ze mną do łóżka.
Nie onieśmielała mnie, nie rozpraszała, nie wzbudzała jakichś drgawek czy trzęsawek. Była ładną, zgrabną licealistką, która chyba się we mnie zabujała i z tej swojej miłości robiła dla mnie wszystko. Nie było to trudne, bo ja w sumie niewiele chciałem, a też miałem gest. Nieraz kupiłem jej jakiś ciuch czy apaszkę, albo podjechałem pod szkołę moim maluchem, szarmancko otwierając jej drzwi. Te wszystkie małolaty sikały wtedy w majty, jakiego to Mariolka ma chłopaka. Nie weszła do mojego serca, za to zostawiła trwały ślad w głowie.
Uwielbiała czytać i wszędzie łaziła z książkami. Nawet kiedy ja w warsztacie robiłem kolejne zlecenie, ona siadała na pustej beczce i czytała, często na głos. Za każdym razem, gdy to robiła, przenosiła mnie w krainy ludzi, których chciałbym znać. Oni byli JACYŚ, mieli uczucia, pragnienia, ta fikcja była dla mnie bardziej pociągająca niż realność. Po pewnym czasie sam zacząłem swoją przygodę związaną z literaturą.
Fascynacja czytelnicza pozwoliła trwać naszemu związkowi, bo nie musieliśmy prowadzić dyskusji. Wracałem z roboty i, zamiast iść do domu na obiad, kupowałem coś sobie i Mariolce, jedliśmy, a potem seks i czytanie. Chyba nawet było miło.
Starzy Mariolki dużo pracowali. A to nowina, co? Matka była nauczycielką polskiego w jej liceum, ojciec wicedyrektorem tej samej placówki. I szczerze mnie nienawidzili. To co, że miałem samochód, dobre buty, czyste, pachnące ubrania, to co, że ich córka dostawała belgijską czekoladę i kwiaty bez okazji. Ja byłem zwykłym mechanikiem!
To ich oczko w głowie miało ich przeskoczyć, miało być ich wizytówką, wysyłali ją od najmłodszych lat na wszelkie zajęcia, które miały rozwijać jej talenty. Moim zdaniem, tak szczerze, jakoś specjalnie żadnych nie posiadała. No, może coś tam rzępoliła na skrzypcach, mówiła niby w trzech językach, malowała, a to ostatnie akurat było fatalne. Do tego bardzo trudno było mi się powstrzymać od komentarzy na temat tej jej radosnej twórczości.
W pewien zimowy wieczór, gdy leżeliśmy na tapczanie w jej pokoju i grzałem się ciepłem jej ciała, czytając kolejną dobrą książkę, szanowni rodzice wrócili wcześniej. Zostałem „zaproszony” do kuchni na rozmowę.
– Słuchaj. – Ojciec Marioli przybrał najgroźniejszy wyraz twarzy. Pewnie tak wyglądał, gdy w swoim gabinecie za wielkim biurkiem beształ kolejnego złapanego na paleniu za budą Nowaka. – Jesteś nikim, ja to bym cię na ulicy nawet wzrokiem nie zaszczycił, ale tej mojej obłąkanej córeczce imponujesz. Ona jest z innej gliny, wiesz, ty jesteś jakby z gówna, a ona z tworzywa, z którego może być dzieło sztuki. Ty spłyniesz w rynsztoku, ona będzie piła szampana w dobrym towarzystwie. Może nawet tego jeszcze nie wiesz, może wydaje ci się, że samochód, buciki czy kilka banknotów stawiają cię w tym samym szeregu. Może myślisz, że ona ciebie chce, bo na to zasługujesz, bo jesteś mądry, dobry. Wyprowadzę cię szybko z błędu. Za chwilę, to może być rok, dwa, znudzisz się jej, nie będzie miała o czym z tobą rozmawiać, przestanie imponować jej tylko twój portfel, bo dotknie czegoś wyższego. Ona wyjedzie na studia, a ty tu zostaniesz i uwierz mi, zgnijesz w tym miasteczku i jedyne, na co przydadzą się te twoje banknoty, to zakup trumny. Powinieneś sam się zmyć, zanim zobaczysz w jej oczach rozczarowanie – zakończył z pogardą.
Słuchałem go z największą uwagą i w skupieniu obserwowałem każdy grymas, każdy tik na jego twarzy. Widziałem, jak szczerzy kły, jak płoną jego oczy, a im bardziej starał się mnie przestraszyć, im bardziej chciał mi pokazać, jak niewiele dla niego znaczę, tym wydawał mi się mniejszy.
Porównanie mnie do gówna było wręcz zabawne, bo to jego życie tak mi się jawiło. Właśnie gównianie. To on zapierdalał od świtu do zmierzchu, a w tym czasie jego jedyna córeńka gziła się z mechanikiem, którego brudne łapy dotykały jej piersi, a jego usta, nieznające innego języka poza ojczystym, były w każdym zakamarku jej niewinnego ciała.
Czy czułem satysfakcję? No właśnie, kurwa, nie! Byłem chyba jakiś wybrakowany, bo nie miałem ochoty dać mu w ryj czy chamsko odpowiedzieć. Nie chciałem prosić, żeby pozwolił mi spotykać się z jego córką, bo ją kocham, nawet nie chciało mi się na niego patrzeć.
Postałem tak chwilę i wyszedłem bez słowa. Szkoda mi było jednego – że tego wieczoru jeszcze nie zdążyliśmy się pokochać. Następnego dnia przybiegła do warsztatu cała we łzach, więc wiedziałem, że nadal będzie dobrze, albo przynajmniej tak samo.