- W empik go
Jak Moon Fuentez zakochała się we wszechświecie - ebook
Jak Moon Fuentez zakochała się we wszechświecie - ebook
Czasem łatwiej zakochać się we wszechświecie niż pokochać siebie.
Moon od zawsze była tą „gorszą” bliźniaczką. Star, uwielbiana przez ich mamę i dziesiątki fanów w social mediach, jest jej całkowitym przeciwieństwem. Wspólne wakacje, na których Star ma spotykać się z fanami, a Moon sprzedawać fanowskie gadżety i robić zdjęcia siostrze, brzmią jak koszmar, ale mogą okazać się czymś całkowicie innym.
Najbardziej godny uwagi wydaje się jej współlokator i nemezis, Santiago Phillips. Moon jest pewna, że nienawidzi Santiago, a on odwzajemnia to uczucie. Ale gdy przypadek (a może przeznaczenie?) sprawia, że ścieżki tych dwojga zawsze się przecinają, Moon zaczyna wierzyć, że być może jest to jej pisane. Zaczyna kwestionować swoją rolę niewidzialnej, gorszej siostry, za którą się uważała.
Zawsze z tyłu. Zawsze „ta druga”. Czas, żeby Moon napisała własną historię!
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-654-6 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NIESAMOWITY KOSMICZNY POCZĄTEK WSZYSTKICH POCZĄTKÓW
WSZYSTKO MA SWÓJ POCZĄTEK. I nie chodzi mi na przykład o sklep, w którym zamówiłam swój naszyjnik z kamieniem księżycowym, czy o miejsce, gdzie go wykonano albo wydobyto sam minerał. Chociaż cudownie jest o tym pomyśleć, prawda? Może pochodzi on z jakiejś głębokiej jaskini, której ściany błyszczą jak jezioro… Ale nie, nie to mam na myśli.
Nie chodzi mi też o to, skąd wzięłam się ja albo moja siostra bliźniaczka, ani – ble! – ptaki czy pszczoły. Mam na myśli początek absolutnie wszystkiego. Że wszystko w całym tym ogromnym, niesamowitym wszechświecie ma swój początek w jednym miejscu, w którym cała materia zawierała się w punkciku wielkości jednej bilionowej kropki stojącej na końcu zdania. Pozwolę sobie to powtórzyć, ponieważ sama ledwo to ogarniam.
Wszystko, co istnieje w miliardach galaktyk, w tym Ziemia, morza pełne wielorybów, stada słoni znaczące horyzont jak szare paciorki albo stosy odpadów elektronicznych gromadzące się tu i ówdzie od lat bodajże osiemdziesiątych, ryż z kurczakiem na talerzu z niebieską obwódką i ciemnoróżowe plastry wędzonego łososia na bajglu, lśniące drapacze chmur oraz miliardy mikroskopijnych organizmów w odrobinie kurzu, wszystko – każdziuteńki atom i elektron, i gałka lodów o smaku sernika truskawkowego – było niegdyś ułamkiem ułamka kropki. Nie mam pojęcia, jak naukowcy wpadli na coś takiego, ale im się udało. To znaczy gdybym przeczytała całą _Astrofizykę dla zabieganych_, to pewnie bym wiedziała, ale nie byłam w stanie jej skończyć, nie po tym zdaniu. Musiałam odłożyć tę książkę, a potem nagle minął termin jej zwrotu do biblioteki i nie mam już odwagi do niej wrócić. Tak bardzo jest przytłaczająca.
Bo wyobraźcie sobie: kropka! Zwykła kropka! Pewnie do tego rozmiar czcionki dziesiątka albo coś w ten deseń. Możecie sobie wyobrazić, jak ciężkie było to cholerstwo? A gdybyście próbowali je podnieść, jaką zrobiłoby w was dziurę? Mama powiedziałaby: „Och, Moon, coś ty znowu nawyprawiała?”. O ile w ogóle by ją to obeszło. A ja mogłabym odpowiedzieć: „Och, po prostu chciałam sprawdzić, czy uda mi się podnieść ziarenko Wszystkiego, Co Jest. Nic mi nie będzie”. No ale raczej by jej to nie obeszło.
Czasami się zastanawiam, co by było, gdybym mogła wrócić do początku. Co bym zrobiła? Mogłabym spróbować dotknąć tej gorącej odrobiny tylko po to, by móc powiedzieć, że spróbowałam. A może spojrzałabym na ten początek wszystkich początków i zapytałabym: Dlaczego, do licha, kobiety w mojej rodzinie wciąż mają _La Raíz_? Czyli powód, dla którego jestem niechcianą, brzydką siostrą. Mogłabym też zadać kolejne związane z tym pytanie: Dlaczego, dlaczego nie zostawiłam _La Raíz_ w zdobionym dzbanku na mleko, czyli tam, gdzie mama ją uwięziła, na parapecie w jej łazience?
Wciąż pamiętam tamtą chwilę. Pomimo złożonej mamie przysięgi – z jedną ręką na Biblii, a drugą w zasadzie na grobach naszych przodków – że nigdy, przenigdy nie dotknę dzbanka na mleko, stanęłam na palcach, chwyciłam białą butelkę i uniosłam wieczko. I najwyraźniej wpuściłam całe to ohydztwo z powrotem do naszej krwi. Jak mała, raczkująca Pandora. Oczywiście na początku nic się nie wydarzyło. Przez lata uważałam, że mama nas okłamała.
A potem po raz pierwszy uprawiałam seks.
Ale to jest początek innej historii, więc zostawię go na kiedy indziej.
Chociaż wiecie co? Ten początek jest superważny w kontekście chyba całego mojego życia. No więc…2
NA POCZĄTKU BYŁA _LA RAÍZ_
…A PRZYNAJMNIEJ TAK TWIERDZI odłam katolicyzmu wyznawany przez moją mamę. Kiedy Ewa zjadła owoc z zakazanego drzewa, ściągnęła klątwę na wszystkie kobiety. Ale zrzucenie odpowiedzialności za upadek rodzaju ludzkiego na jedną płeć to najwyraźniej za mało, więc Bóg zesłał też na nas niekontrolowaną zdolność przyciągania cudów. Nie cudów jako takich. Tylko tych dziwnych. Tych złych, jak mówi mama.
_La Raíz_ – albo Klątwę, jak mama czasem ją nazywa – udało się wyplenić z prawie wszystkich rodzin. Z wyjątkiem naszej.
Gdy miałyśmy dwanaście czy trzynaście lat, mama wyjawiła nam więcej szczegółów na jej temat. „_La Raíz_ dopada kobietę, kiedy pierwszy raz uprawia seks”, wyszeptała. Słowo „seks” wymówiła jeszcze ciszej, właściwie tylko poruszała ustami, jak gdyby wypowiedzenie go na głos mogło na nią ściągnąć gniew Ojca Niebieskiego, który za karę będzie w nią ciskał piorunami lub oblewał nieświeżą café con leche już do końca życia.
– Co się wtedy dzieje? To znaczy co masz na myśli, mówiąc „złe cuda”? – spytałam.
– To już nieważne. Bo powstrzymałam tę klątwę. – Mama była z siebie bardzo dumna. Oczy jej błyszczały, a skóra zdawała się gładka od ciepłego blasku, który przywodził mi na myśl egzotyczną piaszczystą plażę skąpaną w promieniach zachodzącego słońca. To był ostatni raz, kiedy dostrzegłam w niej piękno. – Wyzwoliłam się od niej – dodała. – I zamknęłam tutaj.
Podniosła dzbanek na mleko. Wysoki, wąski, porcelanowy, z wygrawerowanym dębem. Jego krawędzie podkreślone były jasnoszarą smużką. Artysta wyrzeźbił drzewo wraz z korzeniami, które przypominały splątane węże wijące się w głąb ziemi. To było coś niesamowitego.
Wówczas ja i Star dostałyśmy ostrzeżenie. Mama wycelowała w twarz każdej z nas palec wskazujący i powiedziała:
– Pod żadnym pozorem nie dotykajcie tego dzbanka. On jest jak owoc poznania dobra i zła. A wszyscy wiemy, co spotkało Ewę po tym, jak nie posłuchała Boga Ojca.
Dla Star nie stanowiło to problemu. Choć usilnie próbowałam ją przekonać, by razem ze mną uchyliła wieczko – tak tyci, tyciunio – i zerknęła do środka, ona tylko kręciła głową i mówiła:
– Nie, Moon. My nie jesteśmy takie. Jesteśmy lepsze od Ewy.
Dopiero parę lat później, po odejściu taty i po tamtym wspaniałym, przesyconym wolnością lecie spędzonym u cioci w Nowym Orleanie, odważyłam się otworzyć dzbanek. Nie byłam w stanie się powstrzymać, co zresztą podsumowuje wiele z moich fatalnych decyzji życiowych. Jestem jak Ewa. Wiedziałam, że owoc będzie smakował wybornie. Że będzie pyszniejszy niż wszystko, czego próbowałam wcześniej, lepszy niż słodkie plantany, które się smaży, dopóki się nie skarmelizują i nie sczernieją na brzegach. Jakoś czułam, że warto zaryzykować.
I wiecie co? Ten przepiękny dzbanek na mleko okazał się pusty. Tak pusty, że mogłabym w nim zmieścić cały nowy wszechświat, krzaki jeżyn, śpiewające płetwale błękitne i całą resztę.
Tyle hałasu o nic, o pustkę, zwykłą pustkę.
A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.3
O KSIĘŻYCOWYM PNĄCZU, KTÓRE W NIEKTÓRYCH CZĘŚCIACH KRAJU UWAŻANE JEST ZA CHWAST
CIOCIA ESPERANZA TWIERDZI, że odstaję od tej rodziny wcale nie z powodu _La Raíz_, tylko po prostu dlatego, że jestem dzika. Ale nie tak jak chwast, na którego nikt nie zwraca uwagi, na przykład ciągnące się po horyzont nudne mlecze. Nie. Ja jestem jak dzikie księżycowe pnącze, które jakimś cudem zaplątało się między czerwone róże z tak gęsto upakowanymi płatkami, że wyglądają jak kule. Byłaby to całkiem sympatyczna metafora, dopóki człowiek nie uświadomi sobie, że najważniejsza z tych róż – moja mama – czeka tylko na odpowiedni moment, by mnie wyrwać z pękatego bukietu, zgnieść, a potem wyrzucić na śmietnik.
W każdym razie zazwyczaj tak się właśnie czuję. W lepszych chwilach jestem po prostu Moon Fuentez, siostrą bliźniaczką Star, córką Celestiny i Williama (którego, trzymając się powyższej metafory, można by uznać za nawóz).
Jedyną rzeczą, która łączy mnie i moją siostrę, pomijając nasze absurdalne imiona, jest miłość do kwiatów. Star otrzymuje je od swoich licznych, bardzo licznych wielbicieli – są to gęste, dobrane kolorystycznie kompozycje, przy których zwykły bukiet róż można by wrzucić do tej samej kategorii co żwirek dla kota. Dostaje na przykład lśniące lilie, które wyglądają jak zanurzone w gwiezdnym pyle, rzadkie sukulenty, kupowane pewnie za grube tysiące na giełdach kwiatów, albo postrzępione błękitne irysy, niemal bluźniercze w swoim pięknie.
A ja, Moon, kwiaty zbieram.
Właśnie to robię teraz, powiększając trzymany w ręce bukiecik stokrotek. To te roślinki, które wyrastają spomiędzy płyt chodnikowych, wypuszczając dziesiątki drobnych, półprzezroczystych, różowych kwiatów. Mają płatki długie i cienkie jak włosy albo piórka, takie małe cuda. Cuda dobrego rodzaju, dopowiadam w myślach, choć wątpię, czy mama by się ze mną zgodziła. Ona jest typem kobiety, która polewa octem wszystko, co choć trochę przypomina chwast.4
WIADOMOŚĆ Z GATUNKU TYCH, KTÓRE LUBIĄ BANSHEE
– MOON! – KRZYCZY STAR. A przynajmniej wydaje mi się, że wypowiada moje imię. Wiatr przy plaży świszcze tak głośno, jakby był wyjątkowo wkurzonym duchem, wyjącym swoje nieumarłe skargi wprost do moich uszu.
– Co? – odkrzykuję.
– Jeszcze raz! – Podchodzi nieco bliżej. – Tym razem bez peleryny – dodaje. Nawet z tak bliska, z niecałych trzech metrów, musi krzyczeć.
– Ale jest potwornie zimno!
– Tylko raz. – Star upuściła już pelerynę na piasek i zmierza z powrotem w stronę wody. Spoglądam na tę górę różowego jedwabiu i aksamitu. Kiedy firma odzieżowa Madam Le Blanc wysłała ją mojej siostrze, sprawdziłam, że peleryna ta kosztowała dwanaście tysięcy dolarów. Moje życie jest z pewnością mniej warte.
– Tylko raz – powtarzam. Gdybym dostawała ułamek centa za każdym razem, kiedy słyszę od niej te słowa, mogłabym sobie kupić tysiące takich bajkowych peleryn.
Biorę aparat i ponownie zmieniam ustawienia, otwierając maksymalnie przysłonę i wpuszczając do wnętrza obiektywu całe światło. Słońce zaszło już niemal zupełnie, a wiem, że Star nie chodzi o zdjęcie sylwetki.
Widzę, że już pozuje, a jej srebrnoblond włosy nabierają tego samego brzoskwiniowego odcienia co niebo. Star zamyka oczy i podnosi głowę, uśmiechając się mimo przenikliwego wiatru. Postronni pewnie nie zauważają, że wydyma górną wargę i wciąga brzuch, który już i tak jest wklęsły. Nawet w tym słabym świetle widzę jej żebra. Swoich nie widziałam już od tak dawna, że pewnie pływają mi w brzuchu jak meduza. Tak przy okazji, właśnie w ten sposób mądrale, uważający się w dawnych czasach za lekarzy, wyobrażali sobie macicę.
Kilka osób przystaje i gapi się na Star, i to nie dlatego, że jest jedyną osobą w kostiumie kąpielowym na tym potwornym zimnie. Ale dlatego, że wygląda obłędnie. Nawet ja, która znam ją przez całe życie, nie mogę oderwać od niej wzroku. Poza tym możliwe, że ją rozpoznali. Kiedy sprawdzałam ostatnio, Star miała dziewięćset tysięcy obserwatorów na Fotogramie. Niesamowite, co? Nawet kiedy dobiła do dwusetki, nie mieściło mi się to w głowie. A teraz, po roku, jej zdjęcie omletu z fetą wzbudza zainteresowanie takiej liczby ludzi, że pewnie mniej zaszczyci mnie spojrzeniem w ciągu całego mojego żałosnego życia.
Nie myślcie sobie, że jestem zgorzkniała. Wiem, że tak to brzmi, ale przysięgam, nie jestem. Musiałam porzucić takie uczucia jak zazdrość, gorycz i żądza mordu już dawno temu, by przetrwać w oślepiającym blasku Star. Tego typu myśli są nie do uniknięcia, co mógłby potwierdzić psycholog obserwujący tę scenę i bazujący na następujących faktach. Po pierwsze: Star jest niezaprzeczalnie piękna. Po drugie: ja taka nie jestem. Po trzecie: przypominano mi o tym, od kiedy sięgam pamięcią. Te fakty są jak pokrywające całe moje obfite, śniade ciało niewidzialne tatuaże, których nie da się usunąć, ponieważ nikt – ani mama, ani Star, ani przechodnie na ulicy – nie pozwoli mi o nich zapomnieć.
Robię Star ponad dwadzieścia zdjęć, nawet kiedy zaczyna się trząść, aż wreszcie sięga po kluczyki i biegnie do samochodu. Ja łapię pelerynę i ruszam za nią, próbując utrzymać to wszystko w rękach.
W samochodzie włączam Cardi B na tyle głośno, że Star się najeża.
– Daj spokój – mówi, ściszając dźwięk.
Chcę zaprotestować, ale ona zaczyna coś pisać w telefonie, pewnie do Chamomili, swojej najlepszej psiapsióły z Fotograma. Więc żeby nie gadać w próżnię, odpalam samochód i ruszamy.
Ten tydzień był koszmarny, jeśli mam być szczera. Jak zresztą cały miesiąc. No dobra, polećmy po całości: jak całe moje życie. Dlatego nawet nie spoglądam na telefon, który zaczyna mi brzęczeć w torebce. Dziś wieczorem nie mam ochoty rozmawiać z nikim z wyjątkiem paczki pikantnych cheetosów.
Ale wtedy dzwoni komórka Star i wiem już, że to mama.
– Cześć – rzuca moja siostra, odebrawszy od razu. – Aha. – Pstryka palcami na znak, żebym jeszcze bardziej ściszyła muzykę. – Jasne, mamo. Do zobaczenia. – Gdy tylko kończy rozmowę, odwraca się do mnie. – Mama urządza kolację w domu. Mówi, że chce ogłosić coś ważnego.
Mam ochotę jęknąć. Mama jest agentką Star. A wszystkie jej ogłoszenia związane są… właśnie z nią. Ostatnim razem, gdy miała do zakomunikowania coś ważnego, okazało się, że Fendi wybrało Star do prezentacji swojej najnowszej kolekcji dla młodzieży z… yyy, co to było? Płaszcze z małych dalmatyńczyków? W każdym razie moje uszy chyba wciąż krwawią od pisków Star tamtego wieczoru. Ostatnią rzeczą, o jakiej marzę dzisiaj, jest krew na całej twarzy. Bo jak wtedy zjem swoje cheetosy, hę?
– I co, gotuje kolację? Żeby to uczcić? – pytam, chociaż znam odpowiedź.
– Zamówiła pizzę. I zanim to skomentujesz, Moon, powiedziała, że tym razem będą to pizze różnego rodzaju. Tyle, że wystarczy na tydzień.
Zamykam buzię na kłódkę i mentalnie wypalam sobie w mózgu słowa: „bądź wdzięczna, bądź wdzięczna”. A tam dołączają one do niewidzialnych tatuaży: „jesteś brzydka”, „jesteś hałaśliwa” oraz „jesteś złą, bardzo złą córką”. W przeciwieństwie do tatuaży mantra „bądź wdzięczna” niemal zupełnie straciła moc przez ciągłe powtarzanie. Pora zmienić płytę.
Mieszkamy w wysokim i dużo za dużym domu na skraju kniei, którą nazywam Zakazanym Lasem, nawet jeśli nie wydaje mi się, by mama zabraniała mi robienia tam czegokolwiek. Dom jest ładny, ale zbyt luksusowy. Star kupiła go dla nas – a tak właściwie dla mamy – i było to spełnione marzenie bogatego białasa, które hodowała w sobie nasza rodzicielka: centralna klimatyzacja, przeszklone drzwi wychodzące na sypialnie tak wielkie, że w każdej z nich mógłby się zmieścić nasz stary dom, oraz zmywarka – elegancka, metalowa i tak cicha, że nigdy nie wiem, czy jest akurat włączona. Jestem wdzięczna za ten dom, naprawdę. Ale w mieszkaniu tutaj najbardziej podoba mi się Zakazany Las, bez dwóch zdań. Zerkam na wejście do tej zielonej, pełnej życia gęstwiny i zanim na dobre zaparkuję, Star wyskakuje z samochodu.
Na stole w jadalni leży sześć pudełek z pizzą. Wyobrażam sobie, jak ożywają, jak wyrastają im oczy i długi ogon niczym u jaszczurki, a ostre zęby ociekają sosem marinara. Chcecie nas zjeść? – krzyczą. Nie, to my zjemy was! A następnie atakują najpierw mamę, a potem Star. Po czym ja i mordercze pizze przybijamy sobie piątkę.
Na nieszczęście dla mnie w prawdziwym życiu nic takiego się nie dzieje. Chociaż wydawało mi się, że nie mogę już patrzeć na pizzę, zaczyna mi burczeć w brzuchu od samego zapachu ciepłego, ciągnącego się sera. Zdrajca, nie żołądek.
– Tutaj, dziewczęta! – krzyczy mama.
Na widok butelki musującego cydru w jej rękach nieruchomieję.
– Niech zgadnę – rzucam, kiedy mama próbuje ją otworzyć. – Diego Luna chce się ożenić ze Star.
– Nie. – Mama uśmiecha się szeroko. – Chociaż chciałabym, żeby ożenił się ze mną.
Krzywię się.
– Więc co, Diego Luna chce zostać jej kierowcą? Czyścić jej kible? Lizać płyty chodnikowe, po których stąpała?
– _Dios_ – wzdycha mama, wykonując znak krzyża. – Weszłaś tu niecałą minutę temu, a już epatujesz wulgarnością. Nie tak cię wychowałam.
– Mamo! – Star wchodzi do jadalni w podskokach, już przebrana w piżamę z miękkiej satyny; materiał powiewa wokół niej jak różowa mgła. – Kto zadzwonił tym razem? Michael Kors? O rany, a może Chanel?
Oczy mamy rozjaśniają się na jej widok.
– Najpierw usiądźmy.
Tak to wszystko przeciąga, że zaraz doprowadzi mnie do szału.
– Jezu, mamo…
– Moon! – krzyczy mama. Żegna się kilka razy i rzuca mi piorunujące spojrzenie. Następne w kolejce byłoby pokropienie wodą święconą, posypanie głowy zmielonymi relikwiami świętych, a potem posłanie kopniakiem prosto w ogień piekielny, więc nie przeciągam struny, tylko wystawiam talerz.
Okazuje się, że wcale nie wezwałam imienia Jezusa nadaremno. Bo mama nie żartowała o tych różnych rodzajach pizzy. Każda jest pokryta jakimiś ciekawymi dodatkami. Nakładam sobie na talerz parę kawałków z fetą, czarnymi oliwkami i czymś, co mam nadzieję jest karmelizowaną cebulą. Wyciągam jeszcze z szafki miód i skrapiam nim jedzenie, podczas gdy Star i mama siadają ze swoimi porcjami.
Star składa ręce i uśmiecha się pogodnie. Nie zacznie jeść, dopóki mama nie powie, dlaczego nas tu ściągnęła. Tymczasem ja już pochłaniam dwa kawałki naraz, złożone ze sobą jak minilasagne.
– Rozmawiałam przez telefon… – Mama robi dramatyczną pauzę. – …z Andro Philipsem.
Star piszczy, co w sumie było do przewidzenia. Jednak to, że ja upuszczam swoją pizzową lasagne i mało nie wypluwam tego, co mam w ustach, jest już dużo mniej oczywistą reakcją.
Andro Philips jest najpiękniejszym facetem, jakiego widziałam na ekranie telefonu. Przysięgam na włosy na klacie Jezusa, że nie jestem typem laski, która świruje na widok każdego faceta z umięśnionym torsem. Ale w jego miedzianej skórze, kasztanowych włosach, jego gęstych, podwiniętych rzęsach i – no dobra, przyznaję – w zrobionym na siłce ciele surfera jest coś, co sprawia, że kompletnie zapiera mi dech w piersiach na jego widok. A do tego fajnie pisze. Serio. Jego posty sprawiają, że wydaje się jeszcze seksowniejszy, jeśli dacie wiarę. Chociaż nawet mi trudno w to uwierzyć.
Ach, a do tego jest założycielem Fotograma. Ma trzysta MILIONÓW obserwatorów, więcej mają tylko Beyoncé i Lady Gaga. Prawie wstyd mi przyznać – okej, nie prawie, tylko naprawdę jest mi wstyd – ale założyłam sobie konto na Fotogramie na początku tylko po to, by dodać jeden do tej gigantycznej liczby.
A teraz właśnie ten facet ma jakiś interes do mojej siostry. Nie jest to jednak nic zaskakującego – powinnam stwierdzić, gdybym tylko użyła myślącej części mózgu, zamiast reagować odruchowo. Mało nie zmarnowałam niezłego kęsa pizzy.
– Andro chce, by Star dołączyła… – Dramatyczna pauza jest tak długa, że mało nie ukruszę mocno zaciśniętych zębów. – …do Letniego Charytatywnego Tournée Influencerów Fotograma!
Star wydaje z siebie kolejny mrożący w żyłach pisk, który ja staram się przekrzyczeć:
– Ale lato już trwa!
Skończyłyśmy szkołę, i w ogóle całe liceum, dwa tygodnie temu.
– Owszem. Przeprasza, że daje znać tak późno, ale bracia Sapphire odpadli w ostatniej chwili z powodów rodzinnych. Ty i Belle Brix… poznałyśmy ją, prawda? W Seattle? No więc wy dwie zajmiecie ich miejsce.
Moja siostra wyraźnie się wzdryga na dźwięk imienia Belle Brix.
– Grrr – warczy, a ja rzucam:
– Ale syf.
Mama rzuca mi ostrzegawcze spojrzenie. No tak, zapomniałam, że to kolejne słowo, które obraża Jezusa.
– Co jest nie tak z Belle Brix? – pytam, by odciągnąć uwagę od swojego słownictwa. Ta dziewczyna nauczyła całe moje pokolenie, w tym mnie, jak idealnie zrobić brokatowe kocie oko.
– To… straszne. – Star macha ręką. – Kiedy mam wyruszyć?
No tak. Cholera. Całe lato bez siostry. I co ja ze sobą zrobię?
A wtedy coś na kształt szczęścia zagnieżdża mi się w piersi. Wiem już dokładnie, co…
– Obie z Moon wyjeżdżacie w ten weekend.
Po raz pierwszy od dawna – pewnie od wielu lat – Star i ja nie wiemy, co powiedzieć. Ona patrzy na mnie, jak gdybym ścięła jej platynowe włosy nożycami ogrodowymi. A ja patrzę na nią… w sumie nie wiem jak. Ponieważ nie mam pojęcia, co tu się, do diabła, dzieje.
– Och, nie patrz na mnie w ten sposób – dodaje mama, sięgając po kolejny kawałek pizzy. – Powiedziałam Andro, że jesteś najmłodszą gwiazdą w historii Fotograma, która ma dołączyć do tournée, więc musisz jechać z siostrą. Co za matka pozwoliłaby siedemnastoletniej córce jechać na coś takiego samej? Co?
Szybko wraca mi mowa.
– Ale mamo…
– Żadnych „ale”, Moon. – Spojrzenie mamy mówi jasno: rzucę ci w twarz sześć noży kuchennych, jeśli nie przestaniesz. Więc przestaję. Ponieważ wiem, że moja mama jest mistrzynią w rzucie nożem. – A poza tym kto miałby jej robić zdjęcia w trasie?
Głowa opada mi tak nisko, że prawie wciągam nosem tłuszcz z pizzy.
– Więc chcesz mi powiedzieć, że mam spędzić całe lato, siedząc w autokarze i robiąc zdjęcia Star?
Moja siostra przechyla głowę.
– Przez co ominie cię całe lato siedzenia w domu i robienia mi zdjęć?
– Hola, hola, przecież wychodzę…
– Las się nie liczy, Moon!
– Dziewczęta! – Ostry jak maczeta głos mamy przerywa naszą kłótnię. Jestem pewna, że i maczetą świetnie rzuca. – Jedziecie razem. I nie, Moon, będziesz mieć do roboty dużo więcej niż tylko pstrykanie zdjęć. Andro powiedział, że zatrudnia cię do pracy na stoisku handlowym.
– Na stoisku – powtarzam. Boże. – Czy Andro rzeczywiście mówił o stoisku, czy…
– Płaci ci cztery tysiące dolarów.
Przestaję oddychać, kiedy uświadamiam sobie, że mama mówi do mnie, nie do Star.
– Za pracę na stoisku? – pytam piskliwym głosem.
– Tak.
Jezu. Co mam sprzedawać? Crack? Żywe welociraptory?
– Nie marudź, Moon – mówi Star. – Poznasz swojego idola na żywo.
– Wiesz, że mam to gdzieś – prycham, chociaż na samą myśl o oddychaniu tym samym powietrzem co Andro Philips robi mi się gorąco.
Mama odchyla się na krześle.
– Decyzja należy do ciebie, Moon. Wiesz, że zawsze daję wam wolną rękę. – Mam ochotę parsknąć. – Ale jeśli Moon nie jedzie, ty, Star, też nie.
Moja siostra rzuca mi tak zbolałe spojrzenie, że od razu odpowiadam z jękiem:
– No dobra.
Mama zawsze powtarza, że nie podejmuje za nas decyzji, ale nie wspomina przy tym, że nie daje nam wyboru. A przynajmniej mnie.
Rozlega się kolejny pisk, po którym moje bębenki mają ochotę stąd zwiać i złapać stopa na Alaskę. Spoglądam na mamę i Star, które ściskają się i tańczą. Nie pamiętam, kiedy ostatnio mama choćby położyła mi rękę na ramieniu. Nie wiem, czy w ogóle kiedykolwiek mnie przytuliła, nawet zanim nauczyłam się mówić, gdy nie miała jeszcze żadnych powodów do przypuszczeń, że będę tą złą córką.
No nic. Mam ważniejsze rzeczy na głowie.
Już w swoim pokoju otwieram Fotograma na telefonie. Mój nick to Moonflower, czyli Księżycowe Pnącze, bo tak mnie nazywa ciocia. Jest dosyć oczywisty dla każdego, kto próbowałby mnie tam znaleźć. Ale mało kto próbuje, więc nie ma o czym mówić.
Na Fotogramie Andro Philipsa roi się od zdjęć zdrowych posiłków przygotowanych z marchewkowego purée, grillowanych piersi kurczaka i blanszowanego jarmużu. Raz na jakiś czas pojawiają się też fotki z imprez z uśmiechniętymi celebrytami, którzy wyglądają tak, jakby właśnie wzięli udział w wielkiej orgii w towarzystwie skrzących wróżek i wampirów. Moje ulubione zdjęcia to te, na których surfuje, ślizgając się po wodzie szybko i bez wysiłku, niczym po powierzchni materiału. A, przepraszam, tak właściwie lubię też te z siłowni.
– Cholera – wzdycham na widok zdjęcia, na którym podnosi chyba tysiąckilogramowe hantle. Jego biceps wygląda tak, jakby próbował pożreć całe jego ciało.
Nie mogę uwierzyć, że za niecały tydzień będę na odległość wyciągnięcia języka od jego bicepsów. Jako dziewczyna od sprzedaży, przypominam sobie zaraz. Niewidzialna siostra Star Fuentez.
Na telefonie wyskakuje mi powiadomienie. To wiadomość od Debory Opal. Nie mam pojęcia, czy to jej prawdziwe imię. „Hej, panno Moonflower, gdzie się podziewasz? Kiedy wrzucisz coś nowego?”. Uśmiecham się. Opal była jedną z moich pierwszych obserwatorek, kiedy postanowiłam użyć Fotograma w jakimś ambitniejszym celu niż tylko stalkowanie Andro Philipsa. I chyba sama teraz potrzebuję wrzucić coś nowego.
Wyciągam swój tajemniczy kuferek i torbę na aparat. Nasuwam na głowę kaptur od bluzy z wzorem lawendy – to moja ulubiona, nadruk ten przywodzi mi na myśl rycinę żywcem wyjętą ze starożytnej księgi ziół – i wychodzę z pokoju. Słyszę trajkotanie dobiegające z pokoju Star, więc pukam do drzwi.
– Wejdź! – krzyczy moja siostra.
Razem z mamą stoi nad wielką stertą ciuchów, która przypomina mi dzikie stwory Maurice’a Sendaka, a bajecznie droga peleryna zwisa z boku tego stosu niczym ogon.
– Już się pakujesz? – pytam, lustrując górę walizek na łóżku.
Star macha plikiem kartek.
– Ma tam być szesnaście eventów. Każdy o innej tematyce. – Jakby to wyjaśniało, dlaczego przekształca swoją garderobę w kolosalne monstrum z ciuchów.
Wzruszam ramionami. Pewnie bardziej zaskakujące byłoby, gdyby Star nie zaczęła się pakować jeszcze przed końcem kolacji.
– Co tam masz? – pytam mamę, która wzięła kartki od Star.
– Harmonogram wyjazdu – mówi, a gdy po nie sięgam, odsuwa się. – Jest nam teraz potrzebny, Luna.
Gdy mama jest zestresowana, nazywa mnie i Star hiszpańskimi wersjami naszych imion, które zresztą powinni byli nam z tatą nadać.
– Chciałabym rzucić na niego okiem, kiedy skończycie, dobrze?
– Prześlę ci na maila – mówi moja siostra, podnosząc brązowy kombinezon pokryty złotym haftem. To jeden z moich ulubionych ciuchów Star.
– Tak – odpowiadam, zanim zdąży zadać pytanie. – Musisz go zabrać. Wiesz, że wyglądasz w nim jak bogini.
Star uśmiecha się do mnie promiennie.
– Ty też powinnaś sobie taki sprawić.
– Nooo… – Tak, jasne. Z moimi biodrami wyglądałabym jak baba w siódmym miesiącu ciąży z trojaczkami spłodzonymi z rekinem ludojadem.
Ale obie zdążyły się już odwrócić w stronę ciuchowego stwora. Widok mamy i Star obok siebie zawsze przypomina mi, jak ja i moja siostra różnimy się wyglądem. Ponieważ ja odziedziczyłam po mamie skórę brązową jak orzechy laskowe, włosy czarne jak nasiona bazylii oraz kształty bujne jak las amazoński. To nie są jakieś złe cechy. Żadna z nas nie jest brzydka.
Ale stojąc obok Star, wyglądamy jak śmieci pływające po turkusowym morzu.
Star jest wysoka i smukła, ale nie pozbawiona kobiecych krągłości. Skórę ma koloru pszenicy, a jej marmurowej gładkości nie zakłóca żaden pieg. Zgrabne ciało uzupełniają oczy brązowe jak u łani oraz wiecznie różowe usta przypominające pączek róży. Włosy ma brązowe, ale na tyle jasne, że nie wygląda jak kretynka, gdy rozjaśnia je na popielaty blond. Idealnie pasowałaby na Targaryenównę w _Grze o tron_, brakuje jej tylko smoków przycupniętych na każdym ramieniu.
A najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie da się jej nienawidzić. Ponieważ ma serce tak czyste, jak gdyby było pokryte kryształkami Swarovskiego.
„Wasz ojciec nie pozostawił po sobie niczego dobrego z wyjątkiem urody Star – powtarza ciągle mama, a po tych słowach zawsze spogląda na mnie i rzuca mi jakiś ochłap. – Och, i oczywiście twoich oczu”.
Moje oczy. Czasami mam ochotę wydłubać je sobie i złożyć jej w darze niczym święta Łucja. To jedyna rzecz, w której mogę konkurować z siostrą. O ile oczywiście byłabym jedynie nimi, oddzielonymi od ciała i spoglądającymi ze srebrnej tacy.5
HISTORIA MOICH OCZU OBMYTYCH WODĄ ZE STYKSU
ZNACIE HISTORIĘ ACHILLESA, którego matka po urodzeniu zanurzyła w Styksie? By uodpornić jego ciało na ciosy?
Właśnie to spotkało mnie i moją siostrę po naszych narodzinach. Najpierw na świecie pojawiła się Star, różowa i drobna, a potem ja, duża i brązowa. I mama zanurzyła Star w jakiejś pradawnej świętej rzece. Rzece rozległej i rwącej, z bulgoczącymi kaskadami, szafirową wodą i gładkimi kamieniami wzdłuż mulistych brzegów. Mama usiadła na jednym z tych kamieni i zanurzyła Star. W przeciwieństwie do matki Achillesa pomyślała też o piętach. Dlatego nawet palce u nóg, kostki, kolana i łokcie Star są piękne.
A mnie, z jakiegoś nieznanego mi powodu, mama nie potrafiła tak samo pokochać. Jakby miała w sobie płytki zbiornik miłości i Star zawłaszczyła ją całą. Wypiła aż do dna, nie pozostawiając dla mnie nic. I kiedy mama zanurzyła moją siostrę w rzece, ta, pluskając się w niej, spryskała wodą moje oczy.
– Tyle ci wystarczy – rzekła zapewne mama, ponieważ nie miała już w sobie miłości.
I tak oto moje oczy stały się jedynym źródłem mojej urody. To był przypadek, ale mama od czasu do czasu ma o to do mnie pretensje. Przypominają one tygrysie oko, to znaczy ten kamień, złoto-brązowy z małymi zielonymi plamkami. Nie są wcale tak wyjątkowe, ale na tle mojej ciemnej skóry wyróżniają się na tyle, że mama, choć niechętnie, prawi mi komplementy. Chociaż te wygłaszane względem mnie nie przypominają tych kierowanych do Star. Komplementy, które słyszy ona, są szerokie jak ta pradawna rzeka, czyste i głębokie. Te, które przypadają mnie, są zawsze raniące, jak żyletki owinięte w miękki tiul. „O, dzisiaj nie jesteś ubrana jak flejtucha”, mawia. Albo: „W tej spódnicy nawet brzuch ci tak nie wystaje”. Albo: „Robiłabyś sympatyczniejsze wrażenie, gdybyś umiała się zamknąć na pięć minut, Moon”. I tego typu rzeczy.
Czasami się zastanawiam, czy gdyby mojej twarzy nie dosięgły tamte krople, mama by mnie nie oddała. Ale z drugiej strony kto by wtedy robił zdjęcia Star? Nie ona, to pewne. Nie mama.
– Wychodzę na spacer – oznajmiam.
– Okej – odpowiada Star.
Mama nawet nie podnosi wzroku.
– Będę się starać ze wszystkich sił nie nadziać na nóż seryjnego mordercy.
– Mhm. – Wpatruje się uważnie w czarny sweter.
– Ani nie będę się bzykać z żadnym z drzew.
– _Dios_. – W końcu na mnie patrzy i robi znak krzyża. – Musimy coś zrobić z twoją niewyparzoną buzią, Luna. – Podnosi skórzaną kurtkę. – A co powiesz na to, Estrella?
Zatem zostałam odprawiona. Kieruję się więc w stronę tylnych drzwi.
Niebo, dzięki mojemu imiennikowi, księżycowi w pełni, jest na tyle jasne, że mogę wstąpić na chwilę do Zakazanego Lasu.
Zresztą na to jest zawsze dobra pora.6
JAK STAR I JA OTRZYMAŁYŚMY NASZE – DELIKATNIE UJMUJĄC – DZIWACZNE IMIONA
MÓJ TATA URODZIŁ SIĘ W MEKSYKU, ale ma europejskie korzenie. To znaczy miał. Miał europejskie korzenie. Jego jasne, niemal turkusowe oczy przypominały szkło morskie. Skóra wyglądała jak biała, tylko ładnie opalona, włosy miał proste i brązowe, a na jego policzkach każdego lata pojawiały się piegi. Pewnie stąd wzięły się moje.
Moja mama natomiast urodziła się w Teksasie, ale skórę ma ciemną jak pieczone kasztany, włosy kręcone i tak czarne, że może je zapuszczać nie wiadomo jak długo, a i tak nie zjaśnieją na końcówkach. Jest niska, ma szerokie biodra i stopy, idealne odpowiednio do rodzenia dzieci i pracy w polu, jak powiedział jej kiedyś pewien biały koleś na ulicy, w obecności mojej i Star.
Zamierzali nazwać nas Luna i Estrella, czyli „księżyc” i „gwiazda” po hiszpańsku – porządnymi, ładnie brzmiącymi imionami – ale kiedy mama nas rodziła, doszło do pewnego incydentu. Okropnie cierpiała i przeklinała po hiszpańsku, a wtedy położna syknęła: „w tym kraju mówi się po angielsku”.
Jestem pewna, że słyszała takie komentarze już wcześniej. Ale w tamtej niezwykłej sytuacji – kiedy rodziła dwójkę dzieci, a jej ciało miało się zaraz otworzyć jak przejrzałe mango – postanowiła, że więcej się to nie powtórzy.
– Nie – powiedziała, kiedy mój ojciec zaczął wypełniać nasze akty urodzenia. – Będą się nazywały Star i Moon.
Tata nie uważał, że Star i Moon to równie ładne imiona jak Estrella i Luna, ponieważ, umówmy się, tak nie jest. Ale pewnie wiedział, że lepiej nie kłócić się z kobietą, która właśnie wypchnęła z siebie dwójkę dzieci, więc wpisał takie imiona, jakie chciała.
Star Celestina, drugie imię po niej. Moon Willow, drugie imię po nim.
– Zawsze wiedziałam, że będziesz gwiazdą, Star – powtarza ciągle mama. – Dlatego tak cię nazwałam.
To nie rani mnie tak bardzo jak inne rzeczy, ponieważ kiedyś, na biwaku, siedzieliśmy z tatą wieczorem i obserwowaliśmy wschód księżyca. A wtedy on przytulił mnie i powiedział:
– Spójrz na ten księżyc. Widziałaś kiedyś piękniejszy?
Nie, nie widziałam, ponieważ był on okrągły i złoty jak starożytna moneta, i błyszczał dzięki delikatnym niczym mgiełka chmurom, które go otaczały.
A wtedy tata rzekł:
– Bo ja tak! – Po czym uniósł mnie i dodał, że jestem najpiękniejszym księżycem, jaki widział. I dał mi tak na imię, ponieważ miał nadzieję, że za każdym razem, gdy spojrzę na nocne niebo, przypomnę sobie, jaka jestem ważna i wspaniała.
To jest opowieść, którą – zapisaną na starym zwoju i przypieczętowaną czerwonym woskiem – trzymam zamkniętą w małym kuferku na dnie swojego serca. Czasami, kiedy mama naprawdę daje mi w kość, chowam się w swoim pokoju i przypominam sobie, jak to jest być kochaną, podrzucaną do góry, w stronę nocnego nieba, aż do księżyca przypominającego złotą monetę, a do tego ze świadomością, że jest ktoś, kto mnie złapie.
To miłe uczucie. Cieszę się, że mogłam go doświadczyć.7
UPIORNA RELIGIA MOICH PRZODKÓW
BIORĘ ODDECH I ZAMYKAM OCZY. Wyczuwam zapach sosny, mchu i ziemi. Chociaż ich nie widzę, wiem, że wokół mnie rozwijają się kwiaty. Szafran, mniszek i szałwia, łubin i dzika róża. Do tego białe kwiaty poziomek, dzikich malin i jeżyn, na których szypułkach gnieżdżą się już drobne zielone owoce. O Boże. Nie będzie mnie tutaj, więc tego lata ich nie spróbuję. Bo gdy wrócę tu w sierpniu, cholerne wiewiórki i ptaki zdążą ogołocić krzaki ze wszystkiego. A cokolwiek się ostanie, będzie już smakować jak wino.
Star jest mi winna mnóstwo owoców leśnych.
Spaceruję przez chwilę po lesie i oto, co trafia do mojego kuferka: liście, kilka szyszek nie większych niż mój kciuk oraz fragment pajęczej nici, srebrny i błyszczący, który zwisał z niskiej gałęzi jak pasmo włosów anielskich. Już mam wyjść z lasu, kiedy podnoszę wzrok i dostrzegam istne cudo. Milin, zwany popularnie winoroślą kolibra. Kiedy, u licha, wyrósł? Drobnym, rozłożystym liściom towarzyszą czerwone kwiaty w kształcie gwiazd, mniejsze niż opuszka małego palca. Wyciągam z torby nożyczki i ścinam ponad dwadzieścia kwiatów.
Zawsze pytam roślinę o pozwolenie, czy mogę ją zerwać. I zawsze jej potem dziękuję. Tak jak nauczyła mnie ciocia. Wiem, jak to brzmi, ale mam to gdzieś. Rośliny były tutaj sześć zylionów lat przed nami. Dlatego moim zdaniem są święte.
Teraz najlepsza część zabawy. Przysiadam na skraju lasu, gdzie jeszcze sięgają światła z werandy, i rozkładam swoje skarby, a potem je przearanżowuję. Tu pusta łupina wyglądająca tak, jakby malutka wróżka otworzyła ją delikatnie, z nabożnym szacunkiem. W każdym z czterech rogów sosnowe szyszki. Czy wiecie, że zamykają się pod wpływem wilgoci? Kiedyś po deszczu przez cały dzień chodziłam po lesie, a szyszki wyglądały jak zabite deskami domy na Południu, gdy mieszkańcy szykują się na nadejście huraganu. Pod koniec dnia wszystkie otworzyły się ponownie, powoli i spiralnie. Wtedy zdałam sobie sprawę, że nawet to, co odpada od roślin, pozornie niepodłączone do żadnych korzeni ani żył, wciąż żyje. Czy to nie jest niesamowite? Może nawet bardziej niż cała materia zawierająca się w ułamku kropki.
Pajęczą nić układam w spiralę, a czerwone kwiaty w półksiężyc, z rogami zwróconymi do góry, przypominający płaską, szeroką miskę. Aż wreszcie zapalam kilka małych świeczuszek ze sklepu za dolara i rozkładam statyw.
To właśnie dlatego ciocia Esperanza określa mnie mianem „dzikiej”. Mówi, że odprawiam rytuały dawnych religii i że przyszło mi to naturalnie. To rytuały z pradawnych czasów, zanim wparowali tu konkwistadorzy i rzucili: „Siema, poganie, trochę was teraz pozabijamy i pogwałcimy, dobra?”. Z czasów, gdy moi przodkowie byli wolnymi ludźmi, urządzali własne ceremonie i mówili do własnych bogów. Ponieważ mieli taką potrzebę, a nie dlatego, że im kazano.
Ale to wcale nie tak. To, co robię, to nie modlitwa ani nic takiego. To nie jest czarowanie. Ja po prostu tworzę piękno z rzeczy, które znajduję wokół siebie.
Zatem to jest modlitwa, jak mówi ciocia.
No, udało się. Cholera, ustawiłam tak długi czas naświetlania, że bałam się nawet oddychać, ale się udało. Mrugam do wizjera jak do swojego wspólnika, ponieważ zdjęcie wyszło wręcz idealnie. Piękna aranżacja, wszystko skąpane w złotym blasku świec. To naprawdę wygląda jak modlitwa.
Witamy na świecie, Cesarzowo.
Gdy już się pozachwycałam swoim dziełem, rozglądam się wokół. Sama nie wiem, czego szukam. Zwykle _La Raíz_ nawiedza mnie, kiedy jestem głęboko pochłonięta swoją pracą. Ale chyba tym razem byłam zbyt szybka. Całe szczęście. Ostatnią rzeczą, jakiej mi dziś trzeba, jest przeklęty cud.8
O GWIAZDACH ROZSYPANYCH NA NIEBIE NICZYM CUKIER PUDER
MÓJ TATA BYŁ ANTROPOLOGIEM, archeologiem i ogólnie poszukiwaczem przygód. Ciężko uwierzyć, że mamie kiedykolwiek odpowiadał taki facet, ale załóżmy, że kiedyś byli szczęśliwi.
Tata co drugi weekend zabierał nas z siostrą na biwak, a kiedyś nawet pojechał z nami aż na Alaskę na cały miesiąc wakacji. Miałam wtedy zajawkę na astrologię, a Star strasznie mi truła cztery litery, próbując nawrócić mnie na „ścieżkę wiary chrześcijańskiej”.
– Tato – zagadnęła go. – Niektórzy ludzie wierzą, że nasza osobowość i los są zapisane w gwiazdach. Czy to nie głupie? – Spojrzała przy tym na mnie przeciągle i znacząco.
– No nie wiem – odparł tata. Siedzieliśmy we trójkę przy ognisku, podgrzewając wodę na kakao, które potem piliśmy ze starych blaszanych kubków. – Przez tysiące lat nie mieliśmy niczego, co by nas mogło prowadzić, tylko gwiazdy. To one były naszymi przewodnikami na morzu i na lądzie, więc wyznaczały też nasze przeznaczenie. – Wzruszył ramionami i mrugnął do mnie. – Więc ma to sens, że ludzie wciąż poszukują w nich odpowiedzi na temat przyszłości.
Myślę o tym od czasu do czasu – że gwiazdy, na które patrzymy, spoglądały kiedyś na naszych przodków. Że prowadzą nas, od momentu, gdy zdołaliśmy zapamiętać kształty konstelacji i ich ruchy, od kiedy zrozumieliśmy, jak ziemia otula je swoim oddechem rok po roku. I jakie to dziwne, że gwiazdy są takie magiczne, ale Star, mimo swojego imienia, jest zupełnie wyzuta z magii. Ona jest jak gwiazda, której blask przygasł. Owszem, jest piękna i ma mnóstwo zalet, ale nie pamiętam, kiedy ostatni raz śmiała się szczerze. Mam wrażenie, że ja odziedziczyłam po mamie wygląd, a Star serce. I smutno mi, gdy o tym pomyślę.